Dwa są — czy raczej: — były — majątki ziemskie opodal Tłuszcza, które dobrze znałem dawnymi laty, a to mniejszy Ulasek nad rzeczką Cienką (cienką w istocie) oraz spore dobra Chrzęsne przy Postoliskach. (…) Ulasek zresztą opisywał tu także jego dzisiejszy dziedzic, gdyby brać rzecz formalnie, a więc syn ostatnich właścicieli, moich wujostwa, Zdzisław Wiśniewski. Sukcesor całkiem abstrakcyjny, dodajmy, albowiem reforma rolna roku 1944 oddała ziemię ulaskową z jednej strony gospodarzom ze wsi Stryjki, z drugiej wsi Ołdaki, te dwa sioła więc spotkały się na terenie byłego majątku, sam zaś majątek automatycznie „wyparował z mapy”… Był wprawdzie projekt okolicznych mieszkańców, aby szkołę, zbudowaną na miejscu spalonego dworu nazwać szkołą w Ulasku, lecz chyba się to nie przyjęło i tym trybem miano to praktycznie zanikło.
Kiedy zaś w 1968 roku zacząłem przemieszkiwać pod Łochowem, w przysiółku Gniazdowo-Kaliska, gdzie teraz spędzam większość żywota w tutejszej pracowni — nie mogłem nie odwiedzić stron znanych z dzieciństwa i młodości, w tym także Ulaska. Nie było mi łatwo zorientować się, gdym jechał autem od wschodu na zachód ku Tłuszczowi i wszystkie odległości, ongiś ogromne, okazywały się króciutkie, czy jestem na miejscu, czy już w Stryjkach? Zatrzymałem zatem wóz przy jakiejś niemłodej niewieście, bodajże okopującej ziemniaki, by spytać, czy tu był onże Ulasek. Po chwili wiedziałem, że prastara lipa, opodal której rozmawialiśmy, to znane mi z dawna drzewo, swego czasu sąsiadujące z ogromną stodołą, obecnie nie istniejącą. A więc trafiłem na miejsce. Nawet więcej, bo kobieta ta, usłyszawszy, iż jestem siostrzeńcem byłych dziedziców, zawołała:
— A żyją oni jeszcze? Tacy dobrzy państwo…
Żyli wówczas oboje, przy czym wuj dobiegał bodaj siedemdziesiątki (osiągnął bezmała setkę gdy jako wdowiec zmarło mu się niezbyt dawno). Moja rozmówczyni nie mogła się wręcz nachwalić tego dziedzica:
— Ilu ludziom on robotę dawał! Ilu tu sąsiadom pomógł! Ja sama, jako mała dziewczyna, jak nosiłam węgiel drzewny do dworu, to zawsze od dziedziczki cukierka dostałam…
Cóż, każdy ma swoją miarę zjawisk. Tamte cukierki okazały się trwalsze od reszty wspomnień. Aczkolwiek w istocie, wąskie i długie tereny Ulaska, od linii Ołdaków ciągnące się pasmem mniej więcej półkilometrowej szerokości prawie pod sam Grabów na południu, potrzebowały do pracy większej liczby rąk, niż samej tylko załogi folwarcznej. Angażowano zatem w czas sianokosów całą gromadę pracowników z okolicy, przy wykopkach i kopcowaniu roiło się od wprawnych roboczo kobiet, a jeszcze trzeba było drwali, bo spory szmat lasu poszedł (niestety) pod siekierę zaraz z początkiem okupacji, przedtem też wykorzystywany tartacznie. Rodzin fornalskich było dwie, w czym jedna, to była familia gajowego i zarazem wybornego stolarza, a jeszcze przy nich mieszkiwali inni, bardziej krótkoterminowi.
Wuj wszakże nie był postacią aż tak sielską-anielską, jaka została w pamięci dobrotliwej dziewczynki od drzewnego węgla… Potrafił, co inni wspominali z dezaprobatą, zamykać na kłódkę w obszernym spichrzu wynajętych ludzi, póki mieli tam zajęcie przy tryjerowaniu czy porcjowaniu ziarna, ponoć dla zapobieżenia ubytkom zboża. Odnosił się też z reguły ostro do pracowników w polu czy lesie, słowem miał nie najlepszą sławę srogiego pana. Dopiero bieg lat, oddalenie w czasie, łagodzące wszelkie brutalniejsze zjawiska, przydało dziedzicowi cechy łaskawości, tak mi życzliwie opisywane. Zaznaczyć jednak należy, iż naturalna sprawiedliwość gospodarska wsi musiała uznać ostateczną wartość jego rządów, faktycznie skutecznych, sąsiadom przydatnych i mnożących rzetelnie to, co zwie się darami Bożymi. Rachunek wypada więc w sumie pozytywnie.
Ciotka, siostra mojej matki, wykształcona na inżyniera łąkarstwa, też była osobą obrotną. Nie tylko uczyniła z rozległych połaci gruntu wzdłuż Cienkiej wzorowy obszar trawiasty, ale jeszcze założyła placówkę naonczas dość egzotyczną w tym rejonie, czyli pensjonat. Niezbyt odległe, a wielce popularne w Warszawie Urle były o tyle znanym ośrodkiem (jak wtedy mawiano): wywczasów dla mieszczucha ze stolicy, że w tym samym klimacie, z własną rzeczułką, pięknym drzewostanem i łatwo koleją osiągalny Ulasek miał szanse letniskową wcale nie najgorszą. Opodal dworu, tuż za szpalerem bujnych bzów stanął więc ów pensjonat, nieźle reklamowany w Warszawie, i zawsze kilka czy kilkanaście osób zażywało tam relaksu. Kuchnia była osobna, w specjalnym budyneczku obok, kwiaty pachniały, słowiki w haszczach fiukały, cisza koiła nerwy, żyć nie umierać! Z rzeczy zabawnych dodam komiczny mój spór z owym dzisiejszym „dziedzicem” Ulaska, bratem Zdzisławem o… naturystów. Otóż sam pamiętam, a pobliscy sąsiedzi z Ołdaków szeroko mi to dopowiedzieli, śmiejąc się z całej sprawy, że nad rzeczułką migały w upalne dni, za krzaczkami, ciała golasów. Brat wszakże się oburzył, że rzucam kalumnie na cnotliwą placówkę wczasową, ale cóż ja poradzę — w bibliotece wuja jako wścibski, wszędobylski pętak wyszperałem nawet naukową podbudowę faktów, niezależnie od lokalnych informacji zza płota. Oto dogrzebałem się broszurek, zachwalających to, co obecnie zwiemy naturyzmem, a wtedy znano jako nudyzm. Ostatecznie, na dobrą sprawę, cóż w tym złego? Wodecki może życzliwie śpiewać „Chałupy welkam tu” o golasach nadmorskich, uśmiechnijmy się i do ich poprzedników-pionierów nad malowniczą Cienką! Samo zdrowie.
Jako wścibski, wszędobylski pętak spenetrowałem nie tylko zakamarki wujowej biblioteki, ale — mieszkając dłużej we dworze na początku okupacji — przeznałem nawskroś sam budynek ulaskowski. Panna Krukówna napomknęłą wedle rozmowy ze mną, iż wzniósł tę swoistą fortecę jej wcześniejszy posiadacz, matematyk, cukrownik i ziemianin, stary pan Babczyński. Człek nie wysokiego wzrostu, dosyć — jak mi opowiadano — krągły, z olbrzymią, śnieżnobiałą brodą.
Uległ on, instalując swą siedzibę, manii prześladowczej na tle bandytów. Wedle jego obsesyjnych lęków mieli oni napaść kiedyś na ten dom, więc należało uczynić z domu — co prawda drewnianą, ale jednak: — twierdzę nie do zdobycia. Już sztucznie usypane wzniesienie, na którym stała budowla, dawało przewagę ogniową obrońców nad napastnikami. Gdyby jednak ci wdarli się do wnętrza, mieszkańcy uskoczyliby do specjalnie zbudowanej szafy, skąd chytry korytarzyk wiódł wewnątrz ściany ku temu i owemu pokojowi… W pokojach zaś czyhała zasadzka, bo prostokąt w ramce, udający niewinny obrazek, był w istocie okienkiem, zalepionym papierem, skąd nagle wyłoniłyby się lufy dubeltówki, a może nawet drylinga i otworzyły morderczy ogień do zbirów! Masakra. Ponadto w gabinecie na piętrze była u okna, wychodzącego na podwórze, półeczka z szufladką, gdzie dyżurował nabity pistolet (zapasowa amunicja w szufladce) i to było niekiedy w użyciu. Jeśli mianowicie dziedzic ujrzał że na podwórze wszedł ktoś obcy, nie proszony, wówczas wystawiał rewolwer przez lufcik i dawał ostrzegawczego ognia. Jeszcze wiele lat później mówiła mi z niejaką dumą niemłoda pani Sasinowa, sąsiadka dworu: — ,,Oooo, mnie to dziedzic Babczyński poznawał z daleka i lubił! Nigdy do mnie nie strzelał!”
Za to po śmierci straszył. Już za moich czasów mawiano ze zgrozą, że nocami przy mostku wśród drzew majaczy duch ze świecącą, długą brodą, stary pan B. Dopiero jakiś niedowiarek ruszył ku zjawie i odnalazł… — spróchniały pień wierzby, gdzie fosforyzowało zbutwiałe drewno. Szkoda, byłaby ładna legenda.
Co tyczy spodziewanych bandytów, to podobno uczynili dziedzicowi tę przysługę, iż napadli na dwór. Trudno o potwierdzenie sprawy i nadal nie wiem, czy zbadane przeze mnie sprytne urządzenia były wykorzystywane bojowo, żywię jednak sporo wątpliwości, czy się przydały. Dopiero obecność Sojuszników ze wschodu przesądziła o losie Ulaska. Domostwo spłonęło ze szczętem, następcy Babczyńskich musieli uchodzić i tak się dzieje Ulaska skończyły.
Łącznik Mazowiecki
rok 2000
+ There are no comments
Add yours