Eugeniusz Puchała — rocznik 1913. Przedwojenny urzędnik państwowy II kategorii. Wieloletni sekretarz sądowy. Pracownik Sądu Grodzkiego w Radzyminie, Sądu Okręgowego w Warszawie i Ministerstwa Sprawiedliwości. Komornik sądu radzymińskiego.

Mój przyjaciel Mendel Kosower

Wspomnienia Eugeniusza Puchały

W czasie wojny pracowałem w Sądzie Okręgowym w Warszawie. Wraz z żoną i maleńką córeczką mieszkaliśmy przy ulicy Siennej numer 48. 28 lipca 1944 roku, na trzy dni przed wybuchem Powstania, otrzymałem dwutygodniowy urlop. Zabrałem rodzinę i część rzeczy z mieszkania i pojechaliśmy na wieś do moich teściów, mieszkających w Dybowie pod Radzyminem. Przespałem tu noc, zostawiłem rodzinę, a sam wyruszyłem do Węgrowa, do stryja. Chciałem, byśmy u niego spędzili wakacje, by choć w ten sposób zaoszczędzić, bo pensje wówczas otrzymywaliśmy naprawdę głodowa. Stryj zaś był zamożnym gospodarzem, zatrudniającym nawet dwoje ludzi do pomocy.

Eugeniusz Puchała — rocznik 1913. Przedwojenny urzędnik państwowy II kategorii. Wieloletni sekretarz sądowy. Pracownik Sądu Grodzkiego w Radzyminie, Sądu Okręgowego w Warszawie i Ministerstwa Sprawiedliwości. Komornik sądu radzymińskiego.
Eugeniusz Puchała — rocznik 1913. Przedwojenny urzędnik państwowy II kategorii. Wieloletni sekretarz sądowy. Pracownik Sądu Grodzkiego w Radzyminie, Sądu Okręgowego w Warszawie i Ministerstwa Sprawiedliwości. Komornik sądu radzymińskiego.

Niestety, zdołałem jedynie dotrzeć do Urli, do mojego rodzinnego domu, gdyż dalszą podróż uniemożliwił zbliżający się front. Po kilku dniach dotarła tu także moja żona i razem uradziliśmy, by wracać. Po powrocie okazało się, że jeden z sąsiadów zadenuncjował mojego teścia, szwagra, mnie samego i jeszcze kilka rodzin we wsi, jakobyśmy działali wspólnie w AK. Pod moją nieobecność NKWD zabrało z domu teścia i szesnastoletniego szwagra, solennie obiecując, że wrócą też po mnie. A Rosjanie to łobuzy pierwszej wody; teściowej powiedzieli, że mąż złoży tylko wyjaśnienia na komendzie i wróci nazajutrz. Wrócił po 2,5 roku ze wspomnieniami o białych niedźwiedziach.

Gdy dowiedziałem się, że jestem poszukiwany przez Rosjan, to od tej chwili w domu już nie spałem. Posłałem sobie w oborze na słomie, lecz nie wiedziałem jeszcze, że będę miał współlokatora. Otóż pod wieczór przyszedł do teściowej mężczyzna w średnim wieku i poprosił o przenocowanie. Jak się okazało, on także ukrywał się przed NKWD, a był przedwojennym, dyplomowanym majorem z Zegrza. Postanowiliśmy spać razem. Kiedy opowiedziałem mu o swoich kłopotach, zaproponował, byśmy razem dali nogę. „Ale dokąd?” — pytałem. „Zastanowimy się po drodze” — odparł spokojnie. Pełen obaw i wątpliwości przystałem na ten plan.

Rano kobiety zapakowały mi w walizkę trochę koszul, bieliznę na zmianę, nieco jedzenia i butelkę bimbru. Ruszyliśmy na tułaczkę drogą do Jadowa, na wschód, za front. Doszliśmy do Rządzy, a tu nadjeżdża rosyjska ciężarówka. Rosjanin podwiózł nas do Jadowa, ale do miasta z nim nie wjechaliśmy. Obeszliśmy Jadów polami, by pół kilometra za rogatkami wyjść znowu na drogę. W mieście na pewno było NKWD, a, jak wiadomo, strzeżonego Pan Bóg strzeże. Usiedliśmy na poboczu, a że kiszki nam już marsza grały, wyjęliśmy z walizki chleb i słoninę, zajadaliśmy popijając bimbrem. Na horyzoncie pojawiła się następna ciężarówka. Kierowca, zwabiony chyba widokiem pełnej butelki, zatrzymał się. „Szto pijocie?” — zapytał. Gdy przekonał się, że przeczucie go nie zawiodło, pociągnął kilka mocnych łyków, zagryzł słoniną i zaproponował przejażdżkę. Tak dotarliśmy do Węgrowa, do mojego stryja.

Na miejscu dowiedzieliśmy się, że ta meta jest także spalona. Regularnie przyjeżdżali tu enkawudziści, by złapać mojego młodszego brata. Przed wojną ukończył on gimnazjum w Grudziądzu, potem była podchorążówka i tajne komplety oraz działalność konspiracyjna. A taki to już dla Ruskich wróg. Jak wkroczyli do Węgrowa, to po niego pierwszego przyszli, ale go nie zastali. Od tamtej pory ukrywał się. Zjedliśmy kolację, umyliśmy się. wyspaliśmy, a rano dostaliśmy od stryjenki bryłę masła i błogosławieństwo na dalszą drogę. Żegnali nas ze łzami w oczach, litując się nad naszą niedolą.

Szedłem z moim oficerem nie wiedząc dokąd. Znów złapaliśmy samochód, dojechaliśmy do Sokołowa Podlaskiego. Tutaj on miał znajome małżeństwo, mąż. był dyrektorem gimnazjum. Przemili ludzie. Gościli nas około tygodnia. Ale wtedy to major otrzymał informację, że NKWD jest na jego tropie. Grunt zaczął mu się palić pod nogami.

— Słuchaj, Gienek — zagadał wreszcie — ja muszę stąd czym prędzej pryskać. We dwóch będzie nam nieporęcznie i niebezpiecznie, lepiej będzie jak się rozstaniemy.

Przygnębiony tą wiadomością, wyszedłem do miasta. Był poniedziałek, dzień targowy w Sokołowie. Idąc ulicą usłyszałem rozmowę dwóch Żydów, którzy wcale na potomków Abrahama nie wyglądali. Wymienili nazwisko — Kosower. Podszedłem do nich i spytałem. czy nie rozmawiają przypadkiem o Mendlu Kosowerze z Radzymina.

— A jak o Mendlu, to co? Am hu? — zapytał niższy, by sprawdzić czy też jestem Żydem.

— Nie, ale Mendel to mój dobry kolega. Całą wojnę się nie widzieliśmy, gdzie mógłbym go spotkać? — z nadzieją uczepiłem się tego śladu.

— Ho, ho! — wykrzyknął drugi z wyraźną dumą w głosie — Kosower to teraz fisz! On z całą rodziną w Lublinie przy rządzie teraz mieszka.

„Boże Izraela, Jezu Nazareński, toż to może być moje zbawienie! Nie mam mnie, proszę, złudzeniem, a spraw, żeby to była prawda!” Z modlitwą na ustach pobiegłem do gościnnego domu sokołowskich nauczycieli. Spakowałem swoje manatki, pożegnałem mych dobroczyńców, uściskałem się z towarzyszem niedoli i jeszcze tego samego dnia wyruszyłem do Lublina.

Mendel, a po polsku Michał Kosower był rzeczywiście moim bliskim kolegą z Radzymina. Żyd, inteligentny Żyd. Przed wojną pracował u adwokata Pakszwera, też Żyda, wybitnego prawnika i nieprzeciętnego człowieka. Mendel był dla Pakszwera „naganiaczem”; przyprowadzał mu klientów, przygotowywał mu materiały procesowe, stąd nasze drogi musiały się krzyżować. Ja, jako sekretarz sądu, udostępniałem Kosowerowi w ramach przyjacielskiej przysługi materiały sądowe. Niejeden wieczór spędziliśmy wspólnie w knajpie „U Wróbla” na rozmowach, nie raz także przychodził do mojej kawalerki u Rudzkiego, by przy ćwiartuchnie podyskutować, wymienić poglądy. Zresztą udostępniłem mu parokrotnie tę kawalerkę na jego „kawalerskie” potrzeby. Byliśmy przed wojną blisko ze sobą. Mendel, Mendel gdzie ty? W tobie cała ma nadzieja.

Wyszedłem na drogę do Lublina, udało mi się zatrzymać jakiś samochód, ale jechał tylko do Lubartowa. Zajechaliśmy na miejsce około piątej po południu, a że był to koniec października, zaczęło się ściemniać. Szukałem noclegu, ale bez zgody sołtysa nikt nie chciał o tym nawet słyszeć. Pełen obaw poszedłem do domu sołtysa — przedstawiciela władzy. Czułem się jak na loterii, na której stawką była moja wolność.

— Proszę pana — zacząłem od progu — jestem sekretarzem Sądu Okręgowego w Warszawie, proszę, oto moja legitymacja. Chciałbym znaleźć nocleg we wsi, a jutro jechać dalej do Ministerstwa w Lublinie. Czy mógłby pan mi pomóc?

Sołtys wziął moją legitymację do ręki, przewertował, zmierzył wzrokiem moją osobę i najzwyczajniej w świecie zaproponował, bym przespał się u niego. Zaczęło padać, gospodarz przyniósł pęk słomy, jego żona posłała czyściutkie, śnieżnobiałe prześcieradło i narzuciła jakąś derkę. Ja w tym czasie obmyłem się, zmieniłem koszulę i zasiedliśmy do wieczerzy. Do dzisiaj pamiętam smak jęczmiennej kaszy gotowanej na mleku, wymieszanej z kartoflami i słoniną. Niekiedy proszę żonę, by przyrządziła taką samą strawę, a gdy ją pałaszuję, jak żywy staje mi przed oczyma obraz ludzi, którzy przyjęli mnie z otwartym sercem w chwili, gdy jak zaszczuty, nieufny zwierz tułałem się po obcych domach.

Rano nie chcieli wypuścić mnie bez śniadania. W trakcie posiłku wynurzyłem się ze swoich zmartwień i kłopotów. Odpowiedziałem szczerością na ich szczerą gościnność i chrześcijańskie miłosierdzie.

— Trzeba było o tym zaraz wczoraj powiedzieć — zestrofował mnie gospodarz, wysłuchawszy mojej opowieści — bo wczoraj jechała stąd ciężarówka do Lublina. Z nimi byśmy pana wysłali, ale kto mógł wiedzieć, coś pan za jeden. Wielka szkoda.

Prawdziwie wzruszony ich zatroskaniem o mnie podziękowałem za gościnę, chciałem zapłacić, ale zaraz tego pożałowałem, bo sołtys prawie się obraził. Przeprosiłem za niegrzeczność i uściskawszy ich serdecznie ruszyłem w dalszą drogę.

Gdy dojechałem do Lublina, robił się wieczór, szarówka, około trzeciej, może wpół do czwartej. Pytam przypadkowo napotkanego Żyda, gdzie tu jest taki duży dom żydowski, bo wiedziałem, że Kosower wraz z innymi mieszka w dużym, trzypiętrowym domu, gdzieś w centrum miasta.

— A gdzie pan chce iść? Kogo szanowny pan uważa? — odpowiada pytaniem.

— Do Kosowera — mówię i natychmiast otrzymuję odpowiedź:

— A, to pójdzie szanowny pan prosto tą główną ulicą, potem w prawo, koło rybnego geszeftu i potem w lewo na żydowskie osiedle.

No, no, Mendel, toś ty naprawdę fisz, skoro pierwszy lepszy Żyd wie, gdzie cię znaleźć. Na żydowskim osiedlu zaczepił mnie inny Żyd:

— Panie sekretarzu! Co pan tu robi? — w małej główce, przykrytej skórzaną, czekistowską mycką, poznałem radzymińskiego Żyda, Jonisza. Tenże Jonisz przed wojną handlował flakami na rynku. Teraz zaczął się głośno zachwycać opatrznością Bożą, przeznaczeniem, które po woduje, że góra z górą… Wokół nas zgromadził się spory tłumek, coś tam szepcą po hebrajsko. Czuję się trochę nieswojo. Mówię Joniszowi, żeby zaprowadził mnie do Kosowera. Wreszcie usłuchał. Wszedłem do dużego mieszkania, w którym stały dwa piętrowe łóżka, stół, krzesła pośrodku. Przy kuchni krzątała się moja dobra znajoma, Rachela — siostra Michała. On sam akurat chodził gdzieś po urzędach. Przywitałem się, porozmawiałem, zostawiłem walizkę, na koniec wy szedłem na korytarz, by tam rozejrzeć się i spotkać przyjaciela. Dotarłem do celu, ale jeszcze brakowało mi owej kropki nad „i”. Wreszcie nadchodzi, jest, rzucamy się so bie w ramiona.

— Gienek! Skąd ty tutaj?! — zdumienie Michała nie miało granic, lecz zaraz ustąpiło miejsca wzruszeniu. Mendel Kosower, ten żydowski fisz, ściskał mnie jak rodzonego brata i płakał, płakał jak małe dziecko. Moje nerwy też puściły, staliśmy na korytarzu i łkaliśmy, wydając z siebie krótkie wyrazy „Gienek! — Michał!”. Wokoło ze brało się kilkunastu Żydów, dziwiąc się, co to za goj, z którym brata się sam Kosower?

Wróciliśmy do mieszkania. Rachela przygotowała wystawny obiad, na który oprócz mnie, zaprosili także sąsiada — naczelnego rabina w Polsce, doktora Felczura. Rabin przez całą okupację ukrywał się wraz z rodziną Kosowera w starym, nieczynnym piecu cegielniarskim pod Pustelnikiem. Ale tego dowiedziałem się już z rozmowy i okupacyjnych wspomnień, które zapełniły nasz czas do samego świtu. Przez kilka kolejnych dni mieszkałem u rodziny Kosowerów jako honorowy gość. Przychodziło do mnie mnóstwo Żydów, i tych, których znałem z Radzymina, i tych, których nie znałem. Przyjęli mnie jak swojego. Dziwiłem się, dlaczego, ale było mi bardzo miło, czułem się jak w domu. Zdziwiłem się jeszcze bardziej, gdy któregoś dnia Michał zaprowadził mnie do Bermana – tak, tak, tego sa ego Bermana, który był szefem UB.

— To jest ten Polak — przedstawił mnie — o którym ci opowiadałem, ten, który mi i doktorowi życie uratował. „Co ty pleciesz, Michał? Przecież w wojnę to ja was nawet nie widziałem! Ostatni raz spotkaliśmy się na moich imieninach w 1940 roku, gdy wraz z burmistrzem Piątkowskim piliście moje zdrowie. Ale to chyba nie ma nic wspólnego z ratowaniem życia?” Ale nie zadałem głośno tych pytań, zrozumiałem fortel. Nawet Michał mu siał się liczyć z wyniosłym i podejrzliwym Bermanem. Ten łaskawie na mnie spojrzał, przywitał się i zajął swoimi sprawami. Ważne, że zauważył.

Wycofaliśmy się dyskretnie. Następnego dnia rano, razem z młodszym bratem Michała — Szulimem, poszedłem do Ministerstwa Bezpieczeństwa Publicznego. Szulim wszedł do jakiegoś gabinetu, ja zostałem na korytarzu. Po kilku minutach wyszedł.

— Teraz pan, panie Eugeniuszu — zapraszającym gestem wskazał drzwi.

— No, co ja mogę zrobić? — pytała mnie młoda, przystojna Żydówka, natychmiast po moim wejściu. — Jak ja panu pomogę? Jak pana aresztują, to już my pana z rąk NKWD nie wyrwiemy. Dopóki jest pan tu z nami, to nic panu nie grozi, ale jak pan tam wróci… Proszę pana — przeszła wreszcie do meritum — ja mogę dać panu takie pismo do Urzędu Wojewódzkiego, pan tam pojedzie do majora Broniatowskiego i on tam panu to zabezpieczy.

Dostałem od niej pismo, co tam było napisane — nie wiem, bo to było zapieczętowane, zalakowane w kopercie, a na wierzchu widniał adres Wojewódzkiego Urzędu Bezpieczeństwa w Warszawie z siedzibą w Otwocku.

Dwa dni mieszkałem jeszcze u Michała. Skombinował mi jeszcze jedno pismo, że niby ja mam z polecenia Ministerstwa Sprawiedliwości zorganizować Sąd Rejonowy w Radzyminie. Wypiliśmy jeszcze jedną ćwiartuchnę, popłakaliśmy sobie, padliśmy w objęcia, a potem mój przyjaciel zorganizował mi transport do Warszawy. Transportem szumnie nazywam odkrytą ciężarówkę, na którą oprócz mnie załapało się jeszcze pięciu pasażerów plus trzech polskich żołnierzy, jadących w szoferce. Był początek listopada, powietrze mroźne jak u Eskimosów, a my na odkrytej platformie, na wylot przewiewani przez wiatr. Zmarzłem na kość, musiałem nieustannie szczypać się po rękach, nogach i twarzy, by kontrolować, czy jeszcze mam jakiekolwiek czucie. Boże, była to najdłuższa podróż w moim życiu. Przeklinałem własną matkę, że wydała mnie na ten świat. „Za jakie grzechy moje, czy moich bliskich muszę tak cierpieć” — myślałem, a łzy natychmiast zamarzały na policzkach.

Na wpół zmarznięty, sztywny od mrozu, zwlokłem się z budy koło Karczewa. Podszedłem do szoferki, sięgnąłem do kieszeni po pieniądze, by zrewanżować się tym młodym chłopakom za podwiezienie. Wyjąłem zwitek banknotów, chcę wyciągnąć jeden, aż tu nagle jeden z tych sukinsynów wyrywa mi wszystkie, zostawia jeden i krótkim zwrotem „sp…alaj” żegna się ze mną. Wściekły, lecz bezsilny, widziałem jedynie tuman kurzu za odjeżdżającym autem Pierwszej Dywizji.

Był późny wieczór. W oddali ujrzałem palące się światło w jakimś oknie. Poszedłem tam, pukam, lecz kobiecy głos zza drzwi każe mi wynosić się stąd. Proszę o kubek ciepłej wody, by choć pozwoliła ugrzać się przy ogniu. Wystraszona i przerażona niewiasta zaczyna na to prosić mnie, abym odszedł, błaga już nawet, by dać jej spokój. Ot, jeszcze jedna ofiara wojny. Idę do jakiejś komórki, zagrzebuję się w nieobrobione jeszcze, twarde pęki lnu i dygocząc z zimna jakoś zasypiam.

Rano wstałem, umyłem się przy studni, poszedłem do kolejki, tej, która przed wojną spod mostu Kierbedzia ruszała, i tak dostałem się do Otwocka. Przy wejściu do Urzędu Bezpieczeństwa pokazałem list z Lublina. Wartownicy natychmiast oddali mi honory, myśląc zapewne, że jestem jakimś specjalnym wysłannikiem Ministerstwa. Zaprowadzili mnie do majora Broniatowskiego. Czarny, wysoki, przystojny mężczyzna o charakterystycznej budowie nosa odebrał ode mnie list, przeczytał…

— Drogi panie Eugeniuszu — odezwał się do mnie z niezwykłą uprzejmością — z całego serca pragnę panu pomóc, ale zanim wiadomość drogą służbową dotrze do Radzymina, to może w tym czasie jakaś niemiła przygoda pana spotkać. Tu niestety musi pan sam się strzec, bo jak złapią pana enkawudziści, to my już nic nie będziemy mogli zrobić. Ja w każdym razie mogę panu przyrzec, że jeszcze dziś wyślę pismo w pańskiej sprawie do Urzędu w Radzyminie.

Zbliżał się kres mojej wędrówki. Wsiadłem do po ciągu, dojechałem na Pragę, do Placu Szembeka, a stamtąd pieszo szosą białostocką. Doszedłem do Pustelnika, aż tu zatrzymuje mnie sowiecki patrol. „To już po mnie” — pomyślałem. Zabrali mnie do komendy UB, która mieściła się na parterze domu niejakiego Rogalskiego. Zacząłem odmawianie „zdrowasiek” i „pod Twoją obronę”. Ja myślałem, że u tych ruskich to tak jak u nas, że rozsyłają za ściganymi jakieś listy gończe, jakieś rysopisy czy choćby, nazwiska. Ale gdzie tam! Tym z patrolu po prostu nie spodobała się moja gęba. A jak im dałem pismo, to od Kosowera, że mam organizować sąd, to dopiero im zadałem bobu! Patrzyli na tę kartkę jeden przez drugiego, przyglądali się, oglądali na wszystkie strony. Wreszcie po kilku godzinach przyszedł do mnie, a siedziałem na korytarzu, jakiś starszy stopniem, oddał pismo i krótkim zwrotem „Nu, idi w pizdu!” — poprosił o opuszczenie Urzędu. Nie trzeba mnie było namawiać, wystrzeliłem stamtąd jak z procy.

Mając oczy i uszy szeroko otwarte dotarłem do Cegielni pod Radzyminem. Z tego miejsca, polami i ścieżkami doszedłem do drogi na Wołomin. Nie miałem zamiaru wracać dziś do domu. Przenocowałem u siostry mojej teściowej, która mieszkała na Wołomińskiej. Na drugi dzień przyszła do mnie żona. Przywitaniom nie byłoby końca, ale wiadomość, którą przyniosła, położyła im kres.

— U Weinsteina jest akurat Kosower — obwieściła — pytał o ciebie, jedzie chyba do Warszawy, więc chodź z nim porozmawiać.

Złapałem walizkę i szybkim krokiem udaliśmy się w kierunku starego cmentarza, bo kupiec Weinstein mieszkał na ulicy POW, obok kowala Jana, tuż przy cmentarzu. Michał gotował się właśnie do odjazdu. Widząc mnie wybiegł na ulicę i znów padliśmy sobie w objęcia. Uściskałem się z Weinsteinem. Teraz wiedziałem, że nie mam się już czego obawiać, że moje papiery w Urzędzie są w porządku. Akurat w tym momencie, po drugiej stronie ulicy prze chodził Kęsicki, ów sąsiad, który nasłał na nas NKWD. Podobno po powrocie do domu. zagadał do swojej żony tymi słowy:

— Nie wiesz, Jania, Puchłai tak się z Żydami brata, może on chce ich na mnie nasłać?

Gdyby któryś z nas wiedział wówczas, że to on donosił, najpierw na Żydów do gestapo, a potem na nas do NKWD… Ale o tym dowiedzieliśmy się dopiero po latach. I wiele jeszcze razy po wojnie spotykałem się z moim przyjacielem, Michałem Kosowerem. On odwiedzał mnie w Radzyminie, ja bywałem w jego mieszkaniu na Pradze, aż wreszcie Michał wyjechał do Izraela, tam był ministrem kultury, a po latach przyjechał do mnie, by zaprosić do siebie, do Izraela.

— Jedź ze mną, Gienek, choć na dwa tygodnie, przypomnisz sobie starych znajomych z Radzymina, poznasz, jak mieszkamy, czym się zajmujemy, odpoczniesz sobie. A pamiętaj, że nie będzie cię to nic kosztować.

Chciałem pojechać, ale nie było jakoś czasu, teraz trochę tego szkoda. A swoją drogą, tak sobie myślę, ciekawy to był człowiek, ten Mendel Kosower, utrzymywał mnie przez dwa tygodnie, tyle pomógł, a złamanego grosza za to nie chciał wziąć.

Opr. Robert Klos

Wieści Podwarszawskie
1991, nr 13-15

Więcej tego autora:

+ There are no comments

Add yours

Zostaw komentarz

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.