Agentka podziemia w wołomińskim NKWD
W niezależnym piśmie historycznym Karta (nr 17 z 1995 r.) ukazał się tekst przygotowany przez Alicję Wancerz-Gluzę na podstawie rozmów z Ludwiką Zachariasiewicz nagranych w 1995 r. Bohaterka tych rozmów, Ludwika Zachariasiewicz, urodziła się w 1922r. w Wilnie. Po wczesnej śmierci matki wychowywała ją babcia. Ojciec Ludwiki był zawodowym oficerem w Korpusie Ochrony Pogranicza. Podczas kampanii wrześniowej 1939 r. dostał się do niewoli niemieckiej i całą wojnę spędził w oflagu. W marcu 1940 r. Ludwika wraz z dziadkami znalazła się w Chełmie. Tutaj znajomy ojca z wojska wciągnął ją do organizującej się konspiracji niepodległościowej.
Zagrożona wywózką na przymusowe roboty do Niemiec, dziewczyna wraz z dziadkami wyjechała pod Kraków. Tutaj podziemie ulokowało ją w Urzędzie Gminy. Odtąd młoda dziewczyna, dobrze znająca język niemiecki, wystawiała konspiratorom lewe dokumenty. Zdekonspirowana po jakimś czasie, w porę ostrzeżona, ukryła się w lasach. Ochraniana przez podziemie, dostała się następnie do Krakowa, a później do Warszawy. Jej dziadkowie osiedli w Wołominie.
W Warszawie Ludwika Zachariasiewicz nadal pracowała w konspiracji. Przenosiła tajną prasę, czasem też broń. W konspiracji spotkała chłopaka, w którym zakochała się bez pamięci, zamieszkała z nim razem. Raz w tygodniu jeździłam do Wołomina do dziadków – mówiła reporterce. – O tym w konspiracji wiedzieli (…) Dziadkowie wiedzieli, że jestem w konspiracji i akceptowali to. Babcia, wnuczka powstańca styczniowego, była wielką patriotką. Ja utrzymywałam dziadków, byłam wtedy całkowicie na żołdzie konspiracyjnym. Kiedyś dziadek wyszedł po mnie na dworzec w Wołominie, a Niemcy zrobili z jakiegoś powodu obławę. Wychodzę z pociągu i widzę, że dziadek stoi pod murem z innymi, a naprzeciw żandarmi z karabinami. Bez zastanowienia przeszłam koło Niemców, wzięłam dziadka pod rękę i wyciągnęłam go spod tego muru; bladziutkiego, roztrzęsionego zaprowadziłam do domu. Naprawdę nie rozumiem, dlaczego mnie wtedy nie zatrzymali, może ich zaskoczyłam swoim zdecydowaniem (…) Na szczęście to nie było gestapo.
W Warszawie nasza bohaterka, elegancka, młoda i atrakcyjna kobieta, jeździła tramwajami w przedziale dla Niemców, nawiązywała z niektórymi rozmowy, umawiała się z podpitymi na zakup broni. Chodziła też do kasyna gry przy alei Szucha, grywała w ruletkę. Stale obserwowała klientelę kasyna, poznawała nowobogackich szmalcowników. Potem zjawiali się u nich w domach żołnierze AK i zmuszali do wpłacania datków na konspirację.
W lipcu 1944 r. wezwał Ludwikę do siebie jej przełożony, płk Adam. Powiedział mi, że front się zbliża i że po jego przejściu mam w Wołominie zgłosić się do NKWD jako patriotka, która uważa za swój obowiązek współpracę z wojskiem sojuszniczym. Po dłuższym przesłuchaniu pułkownik uznał, że Ludwika nadaje się do wywiadu.
Zgodnie z jego poleceniem 27 czy 28 lipca wyjechałam na stałe do dziadków, zaraz potem w Warszawie zaczęło się powstanie. Był taki moment, że Niemcy opróżniali Wołomin – wszyscy musieli się spakować i wyjść z tobołkami (było to w połowie sierpnia, po odbiciu Wołomina przez Niemców po wielkiej bitwie pancernej – L.P.). Postanowiłam, że przeczekamy w tym pustym miasteczku. Nie myślałam nawet o swoim zadaniu, tylko po prostu bałam się, że jak znowu wyjdziemy na tułaczkę, to zginiemy.
Front zbliżał się i cofał, po paru dniach ustalił się na dobre. To był już chyba wrzesień (6 września – L.P.). Nie było co jeść, poszłam kopać ziemniaki na podmiejskie pola i wtedy dowiedziałam się, że Sowieci są w miasteczku. Zaczęli wzywać przez megafony i afisze, aby wszyscy, którzy brali udział w jakiejkolwiek konspiracji, zgłaszali się do nich, żeby składać broń i przekazywać wszelkie wiadomości. Afisze były po polsku, bez żadnych błędów.
W tej sytuacji Zachariasiewiczówna ku zdumieniu i oburzeniu nie wtajemniczonej w tajne zadanie babci udała się do magistratu w Wołominie. Powiedziałam wartownikowi na dole, że jestem z AK i przyszłam się ujawnić. Kazał mi poczekać, poszedł gdzieś i zaraz wrócił. Wprowadził mnie wprost do pokoju, chociaż na korytarzu czekali jacyś ludzie.
Rozmawiał ze mną najpierw taki niby Polak, Dunin-Pawłowski. Mówił po polsku, ale ze wschodnim akcentem… Zaczął mnie szczegółowo wypytywać. Opowiadałam o początkach swojej konspiracji, że byłam w ZWZ, następnie w AK, że pojechałam do dziadków i nie zdążyłam już na powstanie. Potem pisałam swój życiorys. Za chwilę major Pietrow, Rosjanin (ale też mówił po polsku), wypytywał mnie o wszystko od początku, a potem przyszło ich już kilku – wprost zaroiło się wokół mnie. Mówili po polsku i rosyjsku (Ludwika też znała rosyjski – L.P.). Pytali bardzo szczegółowo – o moją działalność w Czarnej (pod Krakowem), czy pamiętam, komu dawałam fałszywe kennkarty (ja na szczęście rzeczywiście nie pamiętałam), jak to było z młodzieżową organizacją w Chełmie, czy mam broń. Wyjaśnili, że są czołówką rosyjską, a zaraz za nimi idzie wojsko polskie. Trwało to wszystko kilka godzin… Ujawniłam się pod prawdziwym nazwiskiem Zachariasiewicz. Powiedziałam im, że dokumentów nie mam, bo zostały w Warszawie. Następnego dnia jeszcze raz pytali Ludwikę o wszystko od początku. Pytali też, dlaczego przyszła do nich.
– Jak to dlaczego? Przecież wzywacie wszystkich, którzy są w podziemiu, wszystkich patriotów, do wspólnej walki z Niemcami. No to się zgłaszam!
– Uważasz, że wszyscy powinni się zgłaszać? A gdybyś spotkała jakiegoś akowca, który nie wie, że trzeba tu przyjść, to powiedziałabyś mu? Odpowiedziałam, że tak. Niedługo potem nasz dom zaroił się od Sowietów. Przynosili ze sobą tuszonkę – konserwy amerykańskie. Babcię doprowadzało to do szału, najchętniej by mnie razem z tą tuszonką wyrzuciła, chociaż był wtedy głód w pustym Wołominie. Pewnie myślała, że się z nimi puszczam… Oni byli dla mnie trochę egzotyczni. Strasznie pili wódkę, co mnie przerażało, bo w moim domu alkoholu się nie używało. Potrafili zastrzelić wieprza i gorącą jeszcze słoniną tę wódkę zagryzać. Brzydko jedli, mieli brudne paznokcie. To wszystko mnie bardzo raziło. Ja z nimi nigdy nie piłam… W stosunku do mnie nie byli zbyt nachalni ani chamowaci – może to była jakaś ich elita. Szybko uznali ją za swoją i zapraszali na spotkania towarzyskie.
Po paru dniach dwaj właściciele restauracji urządzili bankiet dla oficerów – oswobodzicieli Wołomina. Spotkałam tam osoby z konspiracji komunistycznej. Jedna kobieta powiedziała do mnie:
– A myśmy panią mieli za akówkę albo jakąś agentkę niemiecką. Proszę proszę, jak pozory mylą.
Na to Rosjanie zaczęli się śmiać: Niet, Niet, eto patriotka, eto nasza diewuszka. Pod koniec przyjęcia zaśpiewali Wyklęty powstań ludu ziemi. Strasznie mnie rozśmieszyło, gdy ci dwaj restauratorzy z brzuszkami też wstali i śpiewali.
Oburzeni postępowaniem Zachariasiewiczówny, nieświadomi jej misji mieszkańcy Wołomina, zaczęli ją bojkotować, przestali poznawać na ulicy. Celowała w tym zwłaszcza żona kapitana Marcinkowskiego, który wraz z ojcem przebywał w jednym obozie jenieckim.
Ludwika została wcielona do kontrwywiadowczej jednostki NKWD pułkownika Szkurina, złożonej z kilkunastu żołnierzy i kilku oficerów. Zadaniem jej było zwalczanie podziemia, aresztowanie jej członków i wywózka do łagrów. Musiała teraz działać na własną rękę, bowiem wybuch powstania w Warszawie uniemożliwił jej utrzymywanie kontakt ów z płk. Adamem, narzeczonym i innymi członkami stołecznej AK. Na razie pilnie obserwowała, kto przychodzi do NKWD z donosami. Celowali w tym konspiratorzy z lat okupacji, ale nie tylko. Niektórzy z donosicieli byli pogardliwie traktowani nawet przez enkawudzistów, dopatrujących się w ich informacjach zwykłej zemsty czy porachunków osobistych. Wielu ludzi przychodziło też z informacjami o znanych im konfidentach niemieckich.
Pewnego dnia, podczas pobytu na wyzwolonym 14-15 września 1944 r. praskim Bródnie, zgłosił się do Ludwiki łącznik. Wreszcie miała jakiś kontakt! Powiedział, co powinnam mu przekazywać: gdzie Sowieci będą przemieszczać, jakie mają plany, kogo aresztują i gdzie tych ludzi wysyłają, jak tylko dotrę do jakichś nazwisk, to mam je spisywać lub zapamiętać.
W służbie NKWD Zachariasiewiczówna zawsze miała własny pokój i ordynansa do dyspozycji, kontrolującego też jej poczynania. Nie dostawała żołdu, ale godziwe utrzymanie. Chodziła w swoim cywilnym ubraniu. Ordynans Gruzin, młody chłopak, troszczył się o swą przełożoną, usługiwał jej, podziwiał głośno jej dzielne zachowanie podczas ostrzału niemieckiego.
Zimą 1944/1945 r., po ofensywie styczniowej Sowietów i przesunięciu się linii frontu na zachód, oddział Ludwiki Zachariasiewiczówny przeniósł się do Nieporętu. Tam były trudne warunki. Cała miejscowość spalona, zrównana z ziemią, mieszkaliśmy w ziemiankach (…) Płk Szkurin zagroził, że rozstrzela każdego, kto mnie tknie. Na pewno nie z dobroci serca, ani tym bardziej z nadmiaru moralności. Myślał, że ma łączniczkę do akowców i nie chciał, żeby mnie skrzywdzili, bo mogłabym się wycofać. W każdym razie oni byli wobec mnie przyjaźni, ale z amorami nikt nie podchodził.
W Nieporęcie rozpoczęły się przesłuchania Polaków i aresztowania akowców. Stołówka – większa ziemianka – w dzień zamieniała się w izbę przesłuchań… Widziałam ziemianki pilnowane przez żołnierzy z bronią. Widziałam wyprowadzanych stamtąd mężczyzn rozebranych do bielizny… Nie zdawałam sobie sprawy, że ich tam biją, dopóki nie usłyszałam straszliwych krzyków. Nie wiedziałam, że mężczyźni mogą tak krzyczeć. Jednego wyprowadzało kiedyś dwóch bojców – słaniał się, nie mógł iść, w postrzępionej bieliźnie, bez butów, a tu błoto, deszcz.
Funkcjonariusze NKWD konfrontowali więźniów z Ludwiką, ta ich nie rozpoznawała. Dwukrotnie jednak ujrzała znajomych z konspiracji. Spojrzeli na nią z pogardą.
Enkawudyści nabrali zaufania do Ludwiki. Do tego stopnia, że powierzyli jej sporządzanie listy aresztantów do obozu w Rembertowie. Część nazwisk zapamiętała, część zapisała dla konspiracji.
Po wyzwoleniu Warszawy 17 stycznia 1945 r. enkawudziści pilnie przepytywali naszą bohaterkę o jej kontakty w stolicy przed powstaniem. Podała szereg punktów i nazwisk, o których dowiedziała się od łącznika, że są zburzone podczas powstania, a wymienieni ludzie zginęli.
Udało się jej w porę ostrzec przed aresztowaniem kilka osób. Życie w nieustannym stresie, ponowne zerwanie z podziemiem, zwycięskie dla Sowietów zakończenie wojny, wzmagający się terror, rosnąca podejrzliwość NKWD co do jej przydatności i lojalności załamały ducha Ludwiki. Po otrzymaniu kilkudniowego urlopu przyjechała do dziadków do Wołomina i oświadczyła, że zrywa z NKWD. Udało jej się wyjechać wraz z dziadkami do Grudziądza. Ucieczce sprzyjał fakt, że po wojnie jednostki NKWD powróciły do ZSRR. Ich zadanie przejął w swe ręce polski Urząd Bezpieczeństwa, kierowany zresztą w dużej mierze przez wysokich stopniem oficerów NKWD.
Zachariasiewiczównie nie dane było jednak żyć spokojnie! W Grudziądzu dotarły do niej łączniczki podziemia, kazały jej przyjechać do Krakowa. Tu płk Adam wysoko ocenił jej działalność wywiadowczą w NKWD i polecił przeniknąć do polskiego UB. Zachariasiewiczówna przez kilka miesięcy pracowała w służbie bezpieczeństwa w Grudziądzu, utrzymując stałe kontakty z podziemiem. Dzięki jej informacjom przeprowadziło ono kilka udanych akcji, zlikwidowało też kilku konfident ów. W styczniu 1946 r. wydała ją łączniczka z konspiracji, której ubecy zagrozili skatowaniem małego synka. Później peperowska Trybuna Pomorska (z 2 sierpnia 1946 r.) nazwała ją nowoczesnym Wallenrodem w spódnicy.
Po okrutnym śledztwie, wielokrotnie bita Zachariasiewiczówna stanęła przed Wojskowym Sądem Rejonowym w Bydgoszczy. W wyroku czytamy m.in. Oskarżona Zachariasiewicz Ludwika będąca od 1940 r. członkiem podziemnych organizacji, po oswobodzeniu Wołomina we wrześniu 1944 r. nie zerwała kontaktu z organizacją, do której należała, była to podówczas organizacja AK, lecz z ramienia tejże organizacji wstąpiła do NKWD, dostarczając odpowiednich informacji AK. Wydany 25 lipca 1946 r. wyrok opiewał na 10 lat więzienia.
Na mocy amnestii wyszła na wolność w 1951 r.
Zerwała kontakty z ludźmi, ze środowiskiem AK, rehabilitowanym w 1956 r. Krytycznie wyznała, że później traktowała swą działalność jak przygodę i używała życia w kontaktach z młodymi i przystojnymi ubowcami. Więzienie potraktowała więc jako pokutę. Jej chłopak zginął w powstaniu, pobity na UB dziadek zmarł po pewnym czasie. Babcia po latach przeprosiła ją za niecne podejrzenia. Płk. Adam po powrocie z sowieckich łagrów został skazany przez sąd PRL na karę śmierci. Wyrok wykonano. Po latach odwiedził Ludwikę tylko łącznik z czasów konspiracji, któremu przekazywała informacje uzyskane na NKWD.
W pracy dla podziemia i w kazamatach UB Ludwika straciła zdrowie i wiarę w ludzi. Po wyjściu z więzienia długo nie mogła znaleźć pracy ani miejsca w społeczeństwie. Zamieszkała u ojca, który po powrocie z oflagu założył nową rodzinę. Wreszcie znalazła pracę na Śląsku. Tu związała się z niższym funkcjonariuszem partyjnym z awansu społecznego. Mimo dzielących ich różnic ideologicznych związek okazał się dość trwały, Ludwika urodziła dwóch synów. W 1956 r., podczas zajść antyradzieckich w Legnicy, jej przyjaciel zginął w nieznanych bliżej okolicznościach. Przez całe życie borykała się potem z losem wychowując synów.
W 1994 r. przysyłała do redakcji Karty swoje wspomnienia z czasów PRL, opublikowane w numerze 27 z 1999 r. Dopiero na starość ujawniła swoją dramatyczną przeszłość w służbie konspiracji antyniemieckiej i antykomunistycznej. Może ktoś z naszych Czytelników pamięta ją z Wołomina lat 1944-1945?
Wieści Podwarszawskie nr 42/1999
+ There are no comments
Add yours