Samorodna odbudowa zniszczonych wsi
Kto by zechciał zobaczyć samorodnie uplanowaną odbudowę podwarszawskich wsi na prawym przedpolu Wisły, w okolicy Wołomina, niech zwiedzi zupełnie przez Niemców zniszczone, wysadzone minami i spalone gromady: Turów, Kobylak i Maciołki. Odbudowa rozpoczęła się tam jeszcze przed nastaniem wiosny 1945 r., gdy mieszkańcy ich po kilkumiesięcznym wygnaniu — nieliczni szczęśliwcy na wozach, inni piechotą — zaczęli wracać w ruiny i popieliska swoich zagród.
Najpierw należało odkopać skarby domowe, których nie można było zabrać z sobą na przymusową wędrówkę. Było to jednak nieskuteczne rozdrapywanie ziemi, wszystko bowiem prócz ziemi przepadło, została tylko rozpacz oraz właściwy każdemu stworzeniu instynkt legowiska i szczególna pomysłowość w budowaniu własnego gniazda.
Biała wieś Turów
Materiałów budowlanych dostarczył warszawski poligon wojskowy, gdzie Niemcy pod gołym niebem zamagazynowali ponad 7 tysięcy opancerzonych sań, które przyczepiane do czołgów, miały dowozić piechurów na bezpośrednia linię ataku, a wobec szybkiego odwrotu armii niemieckiej okazały się już bezużyteczne. Kto tylko mógł władać siekierą i jakim takim narzędziem, a tym bardziej kto rychlej wrócił z tułaczki z wozem, zaprzężonym w ocalonego konia, podążał dniem i nocą na poligon, nawet z dalekich miejscowości, a cóż dopiero z sąsiadujących z poligonem wsi, by przywlec stamtąd trochę budulca, nadarzonego przez łaskawy los.
I oto zanim pomyślano o stworzeniu biur planowej odbudowy, wyrosła spod ziemi biała wieś Turów, a wśród poczerniałych resztek Ossowa, Kobylaka i Maciołek zajaśniały białe plamy poniektórych ścian. Tego jeszcze na wsi polskiej nie bywało, by lakierowano budynki, i dopiero teraz taka białą moda nastała dzięki temu, że Niemcy swe bojowe sanie chcieli maskować na tle śnieżnych pól.
Łatanina nie odbudowa
Czarowi widoku z daleka nie ulegnie ten, kto zajrzy do wnętrza odbudowanych tym sposobem wsi. Idąc wśród rzędu powojennych zagród, zobaczy niezdarne szwy i luki, po cygańsku z byle czego sklecone klitki obór, stajen i chlewów, poszarpane i drutem kolczastym tu i ówdzie zjeżone resztki ogrodzeń, kikuty drzew i sadów. Poważnie natomiast wśród tej plątaniny stoją stodoły o ścianach z żelaznych pancerzy niemieckich sań, długich na parę metrów i zestawionych pionowe. Zapytany przelotnie dziedzic takiej zagrody, odpowie cierpko:
— W chałupie ziąb, zboże w stodole wilgotnieje od blachy, a zresztą co tu dużo gadać…
Można sobie wyobrazić, jak wygląda wnętrze izb. Napewno widok ten zlikwidowałby do reszty ujmujący z daleka czar białej sielanki.
Wytrwałość i upór
Na Maciołkach jeszcze gorzej, niż w Turowie. Wieś rozsiadła się między Kobyłką a Zielonką u stóp t. zw. Góry Horowej, z której Niemcy uczynili małą fortecę i nie chcąc ułatwiać wojskom sowieckim ataku, zniszczyli ją tak doszczętnie, że tylko dwie samotne chaty zostały na uboczu. Kilka zagród zostało odbudowanych częściowo, kilka rodzin siedzi kątem w sąsiednich osadach, sześć tkwi w swoich ocalonych piwnicach, a reszta, jak cygany w zasłoniętych od wiatru kątach swych ruin.
Wdowa Feliksa Kilianowa, matka czworgu maleńkich dzieci, jest właścicielką 3 morgów i budzi podziw, że potrafiła odbudować własnymi rękami i własnym sumptem swój dom mieszkalny. Na poligon nie biegała, tylko do lasu po chróst na opał i na zatkanie dziur w swojej sadybie murowanej, której poszczerbione ściany uzupełniła kilku setkami pozbieranych na rumowisku cegieł. Jest tu sień, w której beczą dwie chude kozy, a dalej izba, pożal się Boże! W izbie ziąb przenikliwy rzuca się pierwszym wrażeniem na przychodnia. Z mebli pozostała szafka nadwyrężona i dwa drewniane łóżka. Na jednym z nich w zmierzwionej słomie gnieździ się dwoje dzieci, które nakryły się z głową jakaś szmaciną nieokreślonego gatunku i teraz spod niej spozierają na nieznanego gościa.
— Siedzą tak w słomie, — objaśnia matka — już od dwóch miesięcy, bo nie mam ich czym okryć.
Dwóch malców w resztkach obuwia i kuriaków dla dorosłych. Do szkoły nie chodzą od jesieni, bo mrozy przeszkadzają, a że nie chcą włazić do słomy, plączą się po izbie, zaglądają do pustych garnków, podskakują cięgiem dla rozgrzania nóg, rece wyciągają ku odbłyskom ognia od „kozy”, na której matka gotuje obiad.
— Ten kolor – objaśnia Kilianowa — od ziemniaków, które zmarzły mi w izbie i teraz w czasie gotowania farbują.
— Są czerwone — dodaje mały rezolut.
Ziemniaki wraz z wodą, w której się ugotowały, zalane kozim mlekiem i przyprawione szczyptą soli, stanowią bodaj jedyny pokarm tej niegrymaśnej rodziny, tych dzieci, którym tak dobrze i nawet inteligentnie patrzy z oczu.
Sople u pułapu
Kilianowa ani na chwilę nie poddała się rezygnacji i właśnie tłumaczy, jak się jej szczęśliwie udało wyreperować dom.
— Żeby tylko troszkę zarobku! Zimą bardzo trudno, ale może wiosną…
Najgorzej wieje od pułapu. Na tych drągach ułożyłam grubo, siurdygę, ale przecie nawet widać, jak siurdyga przepuszcza mróz, bo aż pobielała. Jak bym mogła ogrzać izbę, wisiały by sople od pułapu.
I oto mam już w komplecie czwarty z kolei, a tak często w tych stronach używany materiał budowlany: siurdygę. Jest to rodzaj sitowia, zebranego przez Kilianową na leśnych mokradłach. Nie grzeje, nie broni wiatrom hulanki po izbie, ale uzupełnia ich fason.
A to także rzecz ważna!
T. Opioła
Gazeta Ludowa
10 marca 1947 nr 68
Autora wspiera Wołomin Światłowód
+ There are no comments
Add yours