Styczniowe wysiedlenie (II)

– Do ostatniej chwili – mówi ojciec – wahałem się z wyjściem z ghetta. Ale teraz stało się jasne, że wkrótce ghetto wykończą. Wprawdzie są tacy, którzy są innego zdania, ale ja łudzić się nie mogę. Wiem, że ciężko urządzić się nie mając grubej forsy, ale cóż robić, nie mieliśmy się kogo poradzić, a przecież człowiek nie chce umierać, chce przetrwać do końca, jeżeli już tyle przeszedł. Po twoim wyjściu poczuliśmy się zupełnie sami, nikt się już nami nie interesował. Od ciebie długo nie mieliśmy wiadomości. Pewnego razu usiadłem na schodku, ciemno już było, tylko gwiazdy świeciły i pomyślałem, czy to możliwe, abym stracił swoje dziecko, abyśmy zostali bez ciebie. Pamiętasz, jak spacerowaliśmy wieczorem, kiedy byłaś jeszcze mała, podnosiłaś oczy na te same gwiazdy pytałaś: “Tatusiu, co to są gwiazdy?” Wtedy gwiazdy były życzliwe. Teraz patrzyły na moją posiwiałą głowę wrogo… Pewnego dnia kazano nam natychmiast opuścić dom na Pawiej, strzelano. Chwytaliśmy w popłochu drobnostki, porwałem miskę do mycia, zostawiając maszynę do pisania. Wytaszczyliśmy jakąś walizę, do której rzucaliśmy w popłochu, co się dało.

Wyszliśmy na ulicę, nie mając dokąd pójść. Blokady nieco ucichły na szczęście, ale w każdej chwili mogły się powtórzyć. Do żadnego z szopów nie chciano nas wpuścić, jako nie rejestrowanych, z wujkiem porozumieć się nie można było, drogę do nie go zamknięto. Bez dokumentów, bez schronu, bez rzeczy, byliśmy skazani. Przypadkiem po dwóch dniach natknęliśmy się na znajomych, mieszkających na “dzikim” terenie. Podzielili się z nami kątem. Ale dom ten był bardziej jeszcze zagrożony od innych i był bez schronu. Nie dostawaliśmy jako niepracujący żadnych kart aprowizacyjnych, a wobec szalonej wprost drożyzny, była to klęska…

…Pewnego dnie spotkałem Zosię – opowiadał dalej ojciec – myślałem, że może ona ma jakieś wiadomości o was, ale i ona nic nie wiedziała, na wszelki wypadek podałem jej nasz adres. Dostałem czyraki na plecach, gorączkowałem, straciliśmy już nadzieję na przetrwanie, na domiar złego wszy pojawiły się w mieszkaniu. Wszy – to już koniec, Człowiek zawszony przestaje być człowiekiem. Pewnego dnia leże w łóżku i myślę o tym, że może lepiej, aby jak najszybciej był koniec, aby skrócić nasze męki. Mamusia siedzi przy mnie, ona nigdy się nie skarży, przegląda twoje fotografie. Wtem ktoś puka, wchodzi obcy człowiek – milicjant (milicja mogła się swobodnie poruszać po mieście). Pyta o nas. Wręcza nam list i pieniądze od ciebie. Wtedy dopiero dowiedzieliśmy się, że to nie pierwszy list do nas wysłany, że listy twe nie trafiały do nas, podczas, gdy my zrozpaczeni nie wiedzieliśmy nic o tobie, a i ty od nas nie miałaś żadnej wiadomości. List od ciebie! Tego dnia było u nas wielkie święto. Mamusie opłakiwała pieniądze, które nam przyniesiono, posyłka z uszczerbkiem dla ciebie! “Jej tam jeszcze bardziej potrzebne”.

– Ależ – przerywa – przecież to były wasze własne pieniądze, uzyskane ze wasz sprzedany pierścionek…

…Teraz wstąpiła we mnie energia – mówił dalej ojciec – byłem chory, słaby, mieszkaliśmy w zawszonym mieszkaniu, ale postanowiłem doczekać, walczyć do końca. Po kilku dniach, kiedy czyraki trochę zagoiły się, poszedłem na wędrówkę po ghetcie. Wypytywałem się, jak urządzić się, jak dostać karty żywnościowe. W końcu znalazłem pracę. Żeby dostać się do szopu, albo na “wychodzącą placówkę”, trzeba było mieć duże pieniądze, protekcję, albo jedno i drugie. Oparzony już jednym szopem, nie miałem ochoty wszystkiego poświęcać tym “instytucjom”, tym bardziej, że naszą mizerną, ostatnia biżuterię chowaliśmy na wszelki wypadek na stronę aryjską. W ghetcie były gminne placówki, które pracowały przy rozbiórkach domów miejscach dawnego ghetta, obecnie opuszczonego i przez nikogo nie zamieszkałego. Aby dostać się na taką placówkę, trzeba było również i protekcji i nieco pieniędzy, ale już niewiele. Dostałem legitymację i przydział na oficjalne mieszkanie tzn. kąt w pokoju wraz z jeszcze dwiema rodzinami. Wydano mi karty żywnościowe, Pracować trzeba było ciężko. Nie przyzwyczajony do pracy fizycznej bardzo cierpiałem, nie miałem dosyć sił, by dźwigać ciężary, a bałem się okazać moją słabość, aby mnie nie wyrugowano. Najgorsza była prace na mrozie. Gdy tak chodziłem do roboty, ubrany w zdobyte gdzieś ubranie robocze, aby nie zniszczyć jedynego dobrego, które może mi się przydać, kiedy znów będę człowiekiem, wyglądałem tak dalece jak żebrak, że nikt z nielicznych pozostałych jeszcze znajomych nie poznawał mnie.

…Od ciebie przychodziły listy i pieniądze – opowiadał dalej – przychodziła Zosia. Jaka to była za każdym razem radość! Do wujka znalazłem drogę przez dachy i dziury i czasem późnym wieczorem, gdy tylko sił starczyło, szedłem doń i zanosiłem mu twoje listy. Wujek miał stosunkowo jak na ghetto dobre warunki – jako główny inżynier w szopie. Zmienił się bardzo, Ciężkie przeżycia, strata ciotki, osamotnienie wycisnęły na nim widoczne piętno. Nie był już tak bliskim i oddanym nam człowiekiem. Stał między nami mur obcości, a może to był tylko egoizm i apatia, które nas wszystkich ogarnęły. Część twoich listów zatrzymywał, gładził papier, czytał niezliczoną ilość razy. Był przybity, ale o każdym twoim telefonie opowiadał z entuzjazmem i podziwem. “Ona sobie tam spaceruje, telefonuje, jeździ pociągami, biedne dziecko!” Z pieniędzy od nas wziętych w swoim czasie oddawał nam po troszeczku, Bardzo się nam te pieniądze przydawały.

Żyliśmy, wspominając dawne czasy i żyjąc nadzieją na przetrwanie. Mieszkaliśmy wtedy z rodziną pewnego adwokata, pracującego wraz ze mną. Czasem wieczorami robiliśmy plany, jak będziemy odwdzięczać się hitlerowcom. Przede wszystkim nakażemy im, aby co lalka dni przeprowadzali się na inną ulicę: stąd – tam, stamtąd – tu, pozostałych znów na inne miejsce. Po pewnym czasie, gdy już stracą swoje rzeczy, ręce im spuchną od noszenia ciężarów i ogarnie ich niepokój, zaczniemy wysiedlenie, oparte na ich własnych zasadach i przykładach. Niestety, nic gorszego od ich własnych metod prześladowania nie mogliśmy wymyśleć. Tymczasem wszy nas gryzły z coraz to większym okrucieństwem. Nic nie pomagało wieczne pranie, sparzenie wodą, polowania na bieliźnie. Wszy były wszędzie, w każdym domu, w każdym prawie mieszkaniu. Plaga. To były nasze towarzyszki niedoli: podczas gdy inni nas opuścili, one trwały przy nas wiernie. Rodzina naszego adwokata tak przywykła do nich, że prawie wcale nie zwracała uwagi na olbrzymie wszyska, skaczące im po ubraniu. Dostałem manii prześladowczej. Jeżeli damy się wszom, jesteśmy straceni! Wobec tego, że w każdym z przepełnionych mieszkań aż roiło się od nich, postanowiłem odosobnić się. W sąsiedztwie stała rozwalona, na wpół spalona kamienica jeszcze z 1939 r. Szukając w gruzach wypatrzyłem coś w rodzaju izby, którą po pewnej naprawie można było zamieszkać. Każdą wolną chwilę, a było ich niewiele, spędzałem na remontowaniu mojego domostwa. W końcu jako tako załatałem dziury. Poprawiałem, kradnąc w innych rozwalonych domach, drzwi. Gorzej było z ustawieniem kuchenki. Zdolności zduna nie posiadałem na pewno, bo żelazny piecyk ciągle dymił, uprzyjemniając mamusi i tak już “przyjemne” życie. Przestawiałem go, bez skutku, kilka razy! Kiedy mieszkanie było gotowe, urządziliśmy pożegnanie z robactwem i przenieśliśmy się do naszej chałupki na kurzych nóżkach (jak ją nazywała mamusia), a to z tej racji, że wszystko tam było pochyłe, podłoga i sufit powykrzywiane tak, iż stale miało się wrażenie, że izdebka zapadnie się, a jej ściany złożą się jak w domku z kart. Zbudowałem również dojście do domu, w którym był schron, a w którym na wypadek wysiedlenie mieliśmy się schronić.

Nastąpiło styczniowe wysiedlenie. Tego dnia, a był to poniedziałek, tatuś jakoś ociągał się z pójściem na robotę. Matka go przynaglała, ale ojciec czuł się dziwnie słabo, Gay do ich uszu doszła strzelanina, zrozumieli, że coś się zaczyna. Zdążyli jeszcze przez owe wymyślone przez ojca przejście dostać się do schronu. Przepędzili w podziemiu kilka dób. Kilkaset ludzi stłoczonych w lochu, mdlało z braku powietrza i głodu. Szczęśliwie w podziemiu była woda. Na mdlejącego bez przerwy kubłami wylewano wodę. Bezustannie słychać było kanonadę. W końcu, gdy nastala cisza i odważono się wyjść ze schronu, ghetto znów było opustoszone, Kilka domów opodal jeszcze się paliło. W styczniowym wysiedleniu zupełnie już nie zwracano uwagę na legitymacje. Wzięto najgrubsze szyszki ghettowskie. Tatusia placówkę również porządnie oczyszczono. Teraz odczuwano już ghetcie zbliżający się koniec. Ulice były zaśmiecone, bo któż miał je uprzątać? Ojciec znów Wrócił do pracy. Mamusia całe dni w swojej chatynce na kurzych łapkach czekała z niepokojem na jego przyjście. Aż wreszcie przychodził wyręczony, chory i zbolały, niosąc pod pachą nieco drzewa na ogień, chleb, czy kartofle na kolację. Aż znów list ode mnie: “Przyjeżdżajcie, jest dla was miejsce…” Jak się temu oprzeć oprzeć, jak się oprzeć tęsknocie za mną… Idzie tatuś do Zosi i teściowej, te oświadczają, że też wychodzą z ghetta, ale nie do nas, gdzieś na Grochów. Wujaszek nie radzi – “róbcie jak chcecie”. W końcu pakują się. Lepsze rzeczy kładą na siebie, gorsze zostawiają u znajomych. Ostatnią mizerną biżuterię zaszywają w ubranie. Daleki krewny, pracownik na “placówce wychodzącej”, umożliwia im wyjście. Kosztuje to dość dużo pieniędzy. Idą na nocną zmianę, aby trudniej było poznać ich stare, zmęczone twarze. Placówka mieści się na Grzybowskiej. Uprzedzają ich, że całymi dniami stoją “łapacze”, czyhając na wychodzące stamtąd na aryjską stronę ofiary, szantażując i odbierając im ostatnie grosze. Nad ranem dwoje starych zmęczonych ludzi, chyłkiem, w obawie, by nie spotkać policji lub żandarmów, przemykało się, kryjąc się co chwilę w niszach bram. Ktoś idzie. Jakieś głosy! Przylepieni do brany, czekają. Trzej mężczyźni przechodzą, nie dostrzegając ich. Znów suną dalej. W końcu są już daleko od placówki. Czekają jeszcze w jakimś zakręcie, aż nieco się rozjaśni i idą do Gerty. Gerta tłumaczy im dokładnie drogę na Sławek, nie wspominając im o ostatnich przejściach. Jak mi później opowiadała, nie miała sił, patrząc na nich, powiedzieć im prawdy. Wróciliby z powrotem, nie widząc ciebie, a tak tego pragnęli.

Byłam jej za to bardzo wdzięczna. Warszawa, miasto gdzie się wychowali, gdzie przeżyli kilkadziesiąt lat, zrobiła na nich oszałamiające wrażenie. Ulice pozamiatane, ludzie poubierani, ruch-zycie-wystawy. Na schodach porządek. Dozorcy zamiatają podwórza. Tak, teraz jeszcze bardziej widać, że tam w ghetcie agonia.

Do pociągu jeszcze czas. Na dworcu bez dokumentów niebezpiecznie siedzieć, lepiej już chodzić po mieście. Dwoje zagnanych, samotnych ludzi błąka się po swym mieście, wśród swoich gruzów, wśród swoich rodaków, Opuszczeni, bezdomni, bez praw, skazani na śmierć. W szybach wystawowych odbijają się ich pochylone, dziwne postacie, a powieki zakrywają oczy, aby nikt w nich nie dostrzegł kryjącej się Zgrozy, aby nikt w nich nie zobaczył tragedii ghetta, która jakby sfotografowana, zastygła w ich źrenicach.

Jadą pociągiem. Ktoś pomógł mamie wejść do wagonu i ustąpił jej miejsca. Jakże nieprzyzwyczajeni są do grzeczności, jakżez odwykli od pomocy nawet w drobnostkach.

Deszcz.

Ojciec kieruje się według mapki drogami okrężnymi na Sławek, aby nie zwrócić niczyjej uwagi. Idą pustymi drogami, polami, zmęczone nogi grzęzną po kostki w błocie. Ach, jakże są zmęczeni, ale idą do córki, tam jest dla nich miejsce, tan czeka na nich serce kochające, a to jest jedyna prawdziwa wartość na świecie.

Więcej tego autora:

+ There are no comments

Add yours

Zostaw komentarz

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.