stryjki ulasek oldaki

Urodziłem się nad Cienką (IV)

Dzień po apokalipsie

Gdy tylko rozeszła się wieść, że cała okolica zajęta jest już przez wojsko sowieckie, rodzice postanowili wracać na swoje. Pożegnawszy się z gościnnymi państwem Rozmirskimi z Ksawerowa, ruszyliśmy wozem zaprzęgniętym w dwa konie w kierunku drogi do Sulejowa. Po krótkim odcinku leśnym droga biegła przez pokiereszowane, zryte pociskami pola. Była to droga dotychczas mi nieznana.

Wkrótce zbliżyliśmy się do Sulejowa dobrze mi znanego z wielu jazd do jadowskiego Dziadziusia. Tylko z układu dróg orientowałem się, w którym miejscu jesteśmy. Wiele poprzednio znanych mi elementów odniesienia przestało istnieć, pozostawiając po sobie puste miejsca, zmieniające obraz całości.

Po wielu chałupach pozostały tylko zgliszcza. Płotów wyznaczających drogi oraz granice obejść nie było. Nie istniał stojący dawniej na wzniesieniu przy skrzyżowaniu dróg drewniany kościółek. Rosnące przy nim wiekowe lipy stały się resztkami zwęglonego drewna.

Przy drodze do Jadowa w rowie, prostopadle do niej stał wypalony wrak czołgu. Jedną gąsienicę miał zerwaną, drugą wgryzł się w skarpę drogi i pewno nie mogąc na nią wjechać, otrzymawszy śmiertelny cios, znieruchomiał.

Wyjechaliśmy na zwykle błotnisty i wyboisty trakt do Tłuszcza i Miąsego. W pewnym momencie, nim dojechaliśmy do Kur, spostrzegliśmy dwóch umundurowanych jeźdźców, wolno jadących naprzeciw nas. Jeden – lepiej się prezentujący, w zielonych, płóciennych, długich butach – dosiadał dużego. ciemnego kasztana. Drugi jechał na niedużym koniu maści jasny kasztan. Zmiarkowałem, że byli to oficer i jego ordynans. Gdybym ten obrazek widział kilka lat później na pewno nasunęło by mi się porównanie z don Kichotem i Sancho Pancho. Jezdni zatrzymali nas. Oficer podjechał do naszego wozu i pertraktował coś z Ojcem, a ordynans zeskoczył z konia i rozpoczął wyprzęgać naszego dorodnego kasztana.

Wkrótce sprawa się wyjaśniła – otóż oficer zaproponował Ojcu “korzystną” zamianę. On nam odda swoją wielką, chorą klacz, nie nadającą się do jazdy, a my mu damy w zamian naszego kasztana. Cóż było robić? Trudna jest rozmowa z uzbrojonymi ludźmi, zwłaszcza jeśli są „wyzwolicielami”. Jeszcze chwila i oficer dosiadł naszego kasztana, a wnaszym zaprzęgu znalazła się jego klacz.

Dalsza droga odbywała się „noga za nogą”. Wojskowa klacz chora na zołzy ledwo trzymała się na nogach. Cała więc praca ciągnięcia wozu spadła na naszą niedużą, żylastą kasztankę. Była to pracowita klacz, która zawsze z wielką ambicją ciągnęła wszelkie zaprzęgi, nie bacząc na utykanie na jedną nogę, czym się objawiało jej zmęczenie – nawiasem mówiąc, nagrodą za tą ambicję były nierzadko furmańskie batogi.

Dojeżdżaliśmy do skrzyżowania dróg w Kurach, przy którym na lekkim wzniesieniu stał zawsze drewniany wiatrak. Wiatraka nie było. Nie widać też w polu widzenia żadnych zabudowań. Wojna zmiotła całą wieś z powierzchni ziemi.

Jeszcze trochę końskiej męki i dojeżdżamy do miejsca, które było Ulaskiem. Oczom naszym ukazał się widok przeraźliwych zniszczeń. Ze wszystkich budynków pozostała tylko stodoła, dom pensjonatowy i drewniany wychodek na wysokiej podmurówce, stojący w ogrodzie. Po płotach oczywiście ani śladu. Zamieszkaliśmy na górce domu pensjonatowego, wcześniej zajętego już przez ludzi dworskich i jakichś bezdomnych przybyszów. Wkrótce po wstępnym zagospodarowaniu ruszyłem na oględziny terenu.

Miejsce na wzniesieniu, gdzie stał dom, ziało czarnym dołem dawnych piwnic, a na jego dnie tliły się jeszcze spopielałe szczątki domu i jego wyposażenia. Nad nim unosił się lekki jasny dymek. Drzewa wokół domu, stojące bliżej, spaliły się doszczętnie, stojące dalej były czarnymi zwęglonymi kikutami, sterczącymi na tle nieba. Ocalały natomiast krzaki bzu, gęstwiną otaczające alejkę dojazdową, biegnącą poniżej wzniesienia, na którym stał dom.

Idę w kierunku dawnego podwórza. Wszystkie budynki gospodarcze i czworaki spalone doszczętnie. W popiołach stajni i obory leżą szkielety krów i owiec (zwierzęta nie opuszczają płonącego budynku, a wyprowadzone wracają do ognia).

Przechodzę przez drogę i idę w kierunku stodoły. Stodoła stoi cała, choć nieco podziurawiona kulami. Kierat zainstalowany przed nią wydaje się nie zniszczony. Podchodząc do niego bliżej widzę ślady podziwu godnego mistrzostwa w dziele zniszczenia kierowcy jakiegoś pojazdu gąsienicowego. Jedną gąsienicą pojazdu najechał on na belkę napędzającą kierat, do której przywiązywało się konie i przejechał po niej wzdłuż. Drewniana belka przygięta do ziemi nie złamała się, jednak znajdujący się pod nią mechanizm kieratu z lanego żelaza został pokruszony na kawałki.

Nie przypominam sobie, aby te zniszczenia i zgliszcza wywołały u mnie jakieś widoczne oznaki żalu i smutku. Patrząc na to wszystko niby obojętnym okiem ciekawego widza, nie uroniłem ani jednej łzy. Tylko coś mnie wtedy złapało za gardło i trzymało potem długo, a na żołądku czułem jakiś ciężar, jakbym połknął kamień.

Za stodołą widzę dziwny obrazek. Resztki ogniska, a przy nich nie dopieczony prosiak. Widocznie grupka zgłodniałych żołnierzy (sowieckich) postanowiła urządzić sobie ucztę, lecz nagły rozkaz poderwał ich do marszu, udaremniwszy plany uczty.

Idę w kierunku łąk. Po resztkach zerwanego drewnianego mostu przechodzę na drugą stronę rzeczki Cienkiej. Wzdłuż rzeczki leżą drzewa pościnane przez niemieckich saperów jako przygotowanie do obrony jeszcze przed naszym opuszczeniem Ulaska. Łąka przy rzeczce poznaczona lejami po pociskach i bombach. Między nimi widać leżące na grzbietach trupy krów o wzdętych brzuchach z nogami sztywno wyciągniętymi do góry. W powietrzu unosi się odór spalenizny, prochu i rozkładającej się padliny.

Ciągle rozglądając się dochodzę aż do porosłej młodym lasem wydmy ciągnącej się wzdłuż piaszczystego traktu do Miąsego na wysokości Grabowa. Na szczycie wydmy zygzak niemieckich okopów. W okopach pełno taśm z nabojami, granatów i innego ekwipunku wojskowego. Widocznie obrońcy okopów opuszczali je w pośpiechu. Wolno idę z powrotem. Lecz nie drogą jak poprzednio, tylko na przełaj.

Na ściernisku pola między wydmą a Wirami napotykam szereg podłużnych, równoległych, równo oddalonych od siebie wgłębień niejednakowej głębokości. Miarkuję, że to okopy sowieckie. Od strony północnej półokrągłe ziemne przedpiersie, za nim wgłębienia głębsze i szersze, następnie w kierunku południowym coraz płytsze i węższe. A więc atak szedł z południa na północ, czyli od Grabowa do Ulaska. Niektóre okopy były głębsze, wykonane staranniej inne płytsze i mnie staranne. Widać różny był stopień umiejętności ich wykonawców. Zalegli w nich zdobywcy niemieckiej linii obrony na wydmie. Wiele lat później, kiedy jako studenta szkolono mnie na oficera Ludowego Wojska Polskiego, przypomniałem sobie te okopy. Wykonane były zgodnie z regulaminem walki piechoty Armii Radzieckiej obowiązującym również w powojennym Wojsku Polskim. A więc kiedy żołnierz pada na polu walki, natychmiast przystępuje do okopywania się. Najpierw zabezpiecza głowę, następnie pogłębia i przedłuża okop w kierunku nóg. Kiedy okop jest już dostatecznie głęboki i długi, że zabezpiecza ciało leżącego strzelca, przystępuje on do kopania jamy do pozycji stojącej. A jeśli rozkaz nie wzywa żołnierzy do dalszego ataku kopią oni rowy łączące ich stanowiska. Niewiele mieli czasu żołnierze za wydmą, bo okopy były niezbyt głębokie i niepełnej długości. Dlaczego zaległa szaro-zielonkawa tyraliera na ulaskowskim polu? Czy może zmusił ją do tego karabin maszynowy ustawiony w zaroślach Wirów? Czy też była inna tego przyczyna? Tego już pewno dziś nikt nie wie.

Wchodzę w zarośla Wirów. Walają się tam porzucony ekwipunek wojskowy i pokrwawione opatrunki. Za Wirami, na łące kilkadziesiąt metrów przed rowem nawadniającym łąki, nowa linia okopów. Wgłębienia już znacznie płytsze — nieraz ledwo zarysowane niskie przedpiersi — i nierównej od siebie odległości. Widać ubyło nacierających i wkrótce po padnięciu poderwali się do ataku. Tym razem może na rów nawadniający.

Im bliżej rzeczki tym więcej lejów po pociskach. Na części łąki stykającej się z rzeczką jest już od nich gęsto. Gdzieniegdzie leje większe, jakby po pociskach większego kalibru, a może bombach lotniczych. Czy to ślady artyleryjskiego wsparcia natarcia sowieckiej piechoty, czy też niemieckiej obrony?

Pośród tych lejów ślady nacierającej tyraliery. Z rzadka darń ledwo ruszona saperską łopatką. Próby zrobienia ochrony głowy — małe wgłębienie, kilka kawałków darni rzuconych jako przedpiersie. Rozmieszczenie tych jamek nierównomierne, a odległość między nimi wielokrotnie większa niż w liniach poprzednich. Co było przyczyną zalegnięcia szaro-zielonkawej zdziesiątkowanej już tyraliery tuż przed brzegiem rzeczki? Czy ogień niemieckiej artylerii z chrześnieńskiego lasu? Czy może km-y umieszczone w nadbudówkach ulaskowskiego dworu? To ostatnie znaczyłoby, że ulaskowski dwór w ostatnim momencie istnienia spełnił z goła inną rolę obronną niż przewidywał jego budowniczy.

Dlaczego atak od wydmy pod Grabowem do brzegu Cienkiej nie został wstrzymany mimo silnego niemieckiego ostrzału (jak wskazywały ślady) dziesiątkującego nacierających? Tu odpowiedź jest prosta. Taktyka walki w armii sowieckiej nie przewidywała wycofania się. Wycofanie się było równoznaczne z dezercją, a za dezercję była tylko jedna kara — kula w łeb.

Gnany rozkazem człowiek z karabinem w szaro-zielonkawym uniformie idąc do przodu miał pewne szanse przeżycia. Natomiast wycofanie się było równoznaczne z niechybną śmiercią i to szybko, bez sądu.

Ciekawość może też budzić, w jaki sposób doszło do spalenia dworu? Czy zrobiły to pociski nacierającego wojska, czy też było to podpalenie przez wycofujących się Niemców? Tego nie wiemy i wiedzieć nie będziemy. Z tego co usłyszałem po wielu latach od naszych sąsiadów można było wywnioskować, że był moment kiedy dwór znalazł się w strefie niczyjej. W ulaskowskie opłotki zapędził się sowiecki patrol. Zobaczywszy Niemców ostrzelał ich. Ci zaś myśląc że to atak, wycofali się. Wycofał się również ten patrol. Dwór został pusty. Wtedy być może nastąpił moment grabieży. Wkrótce Niemcy powrócili, umocnili swoje stanowiska i dopiero odbyła się prawdziwa bitwa.

Jedno jest pewne — mała, przebijająca się przez mazowieckie piaski rzeczka Cienka na jej ulaskowskim odcinku była w pewnym momencie linią frontu Wielkiej Wojny Światowej. Tu na polskiej, mazowieckiej ziemi zadawały sobie śmiertelne ciosy dwie militarno-totalitarne potęgi ówczesnego świata — hitlerowska z sowiecką.

Więcej tego autora:

+ There are no comments

Add yours

Zostaw komentarz

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.