Niedziela najbliższa — to święto jubileuszowe Drewnicy, schroniska dla chorych umysłowo a nieuleczalnie; w dniu tym zarząd instytucji odwoła się za pośrednictwem kwesty ulicznej do ofiarności Warszawy, pełen otuchy, że nie poskąpi ona swojej daniny. Ale czy wszyscy oceniają doniosłość Drewnicy — instytucji, której brak byłby wstydem społeczeństwa kulturalnego, a której rozwój najszerszy powinien być jednym z punktów jego honoru? Mniemamy, że wiele, bardzo wiele osób wśród nawału zajęć i trosk codziennych nie zastanawia się głębiej nad treścią naszych instytucji filantropijnych, dlatego więc godzi się skorzystać z tej chwili, dla Drewnicy uroczystej, aby choć w krótkich słowach naszkicować jej wartość wprost nieocenioną.
A więc Drewnica, dając przytułek chorym, za czyny swoje nieodpowiedzialnym, jest nietylko ich dobrodziejką, lecz dobrodziejką rodzin, których niedolą bywa taki chory, a w wielu razach przekleństwem. Proszę sobie wyobrazić dom, w którym pośród rodziny, zajętej pracą, zmuszonej ciężko walczyć o kawałek chleba — przebywa jej ojciec, chory na paraliż postępowy z wszystkiemi związanemi z tem cierpieniem symptomatami nerwowemi. Nic to, że trzeba nieustannie czuwać nad nim, pielęgnować, jak dziecko nieletnie, bo serca, miłością wyrozumiałe, potrafią zdobywać się na wysiłki wprost nieprawdopodobne. Ale ileż otoczenie musi znosić udręk moralnych, których nieszczęśliwiec nie szczędzi im na każdym kroku. A właściwością tragiczną paraliżu postępowego jest, że chory najbliższe otoczenie uważa za swoich prześladowców i nieustannie szuka nad nimi odwetu. Klęską staje się taki chory, jeżeli w domu są dzieci nieletnie, które z natury rzeczy nie mogą oceniać jego stanu. Wówczas w wielu razach budzi on w swoich dzieciach wesołość, a dostrzegłszy ją, rzuca się i miota przekleństwa. Obcowanie z takim chorym wyciska na usposobieniach dzieci ujemną pieczątkę, jest zdolne deprawować ich charakter, wyrządza niepowetowaną stratę ich ustrojowi nerwowemu. W iluż rodzinach miast i wsi rozgrywają się takie tragedje ciche, a budzące grozę w każdym, kto choć raz spojrzał na jedną z nich własnemi oczyma.
Więc Drewnica pełni służbę dostojną, będąc przystanią, w której ludzie o losie przesądzonym, spokojnie mogą żywota swojego dokonać i stając się wybawicielką rodzin, przedewszystkiem zaś dzieci, dla. których dobry przykład jest skarbem, zły zaś, w wielu razach, wykoszlawieniem młodocianego umysłu.
*
Pewnego razu w dzień pogodny zapukałem do furtki schronienia, położonego wśród pól, pomiędzy dwiema stacjami: kolei petersburskiej i kolejki mareckiej. Budynki utrzymane w stylu dworków wiejskich, schludne i zaciszne, ogród rozległy i dobrze zadrzewiony, kwiaty tu i ówdzie rzucone dłonią dbałą o estetykę, tę jedną z jasnych stron życia — wszystko promieniało w słońca blaskach złocistych. Nieuświadomiony nie odgadłby w tym jasnym nastroju, jakie to istoty przytula ten cichy zakątek. Naprzeciw mnie idzie mężczyzna, wyglądający czerstwo, odziany dostatnio, robiący wrażenie człowieka dystyngowanego. Zatrzymuje się, podaje mi dłoń i wymienia nazwisko. Czynię to samo i jestem przekonany, że mam przed sobą którego z lekarzy.
— Bardzo mi miło — uprzejmie i ze śmiechem mówi nieznajomy — przepraszam, jeżeli będę niedyskretny: czy masz pan dobra i pałac?
— Niestety, nie mam.
— W takim razie ofiaruję panu dobra i pałac, a w tym pałacu znajdziesz pan mnóstwo szmaragdów, rubinów, szafirów…
— Dziękuję panu…
— Jestem baronem…
— Dziękuję panu baronowi.
— Zatelegrafuję do mojego plenipotenta i jutro możesz pan wejść w posiadanie dóbr i pałacu… A masz pan papierosa ?
Podałem baronowi papierośnicę. Wziął papierosa, zażądał zapałki, podziękował z swobodną uprzejmością i skręcił w inną aleję, mówiąc tym razem do siebie:
— Tak… mnóstwo szmaragdów… szafirów… rubinów…
Objaśniono mnie później, że człowiek ten, wychowany w dostatku, w chwili, kiedy nawiedziło go cierpienie, na które niema lekarstwa, nie posiadał już rodziny. I jakiż byłby jego los, gdyby nie znalazł w Drewnicy schronienia? Ot, byłby pastwą chłodu, głodu i urągowiska…
*
Nieco dalej spotkałem dwu ludzi, idących pod rękę. Prowadzą ożywioną rozmowę o wypadkach politycznych, tak ożywioną, że reszta świata zdaje się nie obchodzić ich wcale. W innem znów miejscu, mężczyzna w sile wieku motyką ziemię wstrząsa na zagonie i nuci piosenkę o melodji nieco rozwichrzonej, zapewne improwizowaną… A zdala dozorcy dyskretnie czuwają nad chorymi, do których jest stosowany system drzwi otwartych…
*
Pokój obszerny, wysoki i widny. Stoi w nim kilka łóżek. Leżą na nich paralitycy, którzy weszli w fazę ostatnią. Ci nie miewają już wybuchów nerwowych — zupełna demencja — ot strzępy ludzkie. Bezwiednie czekają na wyzwolenie, którem już tylko śmierć może ich obdarzyć. Kiedy nastąpi ten moment zbawczy, nikt określić nie zdoła. Ale mogą leżeć spokojnie, bo już do ostatniego tchnienia nie zbraknie im dłoni, troskliwie spełniających najprzykrzejsze usługi — nie zbraknie im łyżki strawy w schronisku miłosiernem.
*
Wracam na stację w towarzystwie lekarzy. Po drodze spotykamy młodzieńca, szybkim krokiem zdążającego ku Drewnicy. Jest obarczony paczkami. Z wielką serdecznością wita lekarzy, a na zapytanie o zdrowie, odpowiada wesoło:
— A no, jakoś trzymam się… Ostatni pobyt w Drewnicy zrobił mi doskonale. Niosę kolegom trochę papierosów, ciastek i owoców.
Dowiaduję się, że młodzieniec ten cierpi na obłęd, nawiedzający go okresami. W stanie normalnym pracuje sumiennie z pożytkiem, w fazie choroby otrzymuje przytułek w Drewnicy, do której zawsze powraca chętnie, a tyle ma współczucia dla wspólników swojej niedoli, że oszczędza przez cały tydzień, aby módz w niedzielę garścią łakoci umilić im smutny żywot. Niechże zdrowi — pójdą za jego przykładem…
*
Na ławce stacyjki siedzi młoda para. On zamienia z lekarzami ukłony.
— To także chory nieuleczalnie — objaśnia mnie jeden z towarzyszów.
— Czy podobna?
— A ta panienka, to jego siostra. Przybyła do brata w odwiedziny i on odprowadza ją do pociągu.
— A gdyby przyszła mu fantazja pojechać do Warszawy?
— Nie mógłby Jej zadosyćuczynić. Bo widzi pan tam za drzewem tego człowieka? Jest to jeden z naszych dozorców, który czuwa nad nim, rozumie się niepostrzeżenie. Chory korzysta z systemu drzwi otwartych, ale nigdy nie pozostaje bez opieki.
Młodzieniec ten, dotknięty obłędem, miał przed sobą długie, długie życie. Czy uboga rodzina byłaby w możności zapewnić mu istnienie tak spokojne i bezpieczne, jak Drewnica?
*
Wyrządziłbym krzywdę Drewnicy, sądząc, że w doraźnym artykule dziennikarskim zdołałem uwydatnić całą treść wewnętrzną tej instytucji, treść wyjątkowo szlachetną i pełną pożytku społecznego. Sądzę jednak, że przytoczone fragmenty dadzą pewne pojęcie o Drewnicy tym, którzy dotychczas nie zastanawiali się nad jej doniosłem znaczeniem. Po raz pierwszy odwołuje się ona do ofiarności najszerszych sfer społecznych. Niechże nie dozna zawodu, niech zbierze plon obfity, który pozwoli jej zatoczyć szersze kręgi, przygarniać coraz większą liczbę chorych nieuleczalnych.
Każdy, kto według możności złoży jej swoją ofiarę, zadosyćuczyni nietylko żądaniu swego serca. lecz spełni przedewszystkiem obowiązek sumienia.
Pal.
Kurjer Warszawski
R. 93, 1913, nr 294
Autora wspiera Wołomin Światłowód
+ There are no comments
Add yours