Odkąd sama zaczęłam pisać do „Rocznika Wołomińskiego” różne wspominkowe teksty, wysyłam je moim znajomym, kolegom z młodości. Chcę by poznali, przypomnieli sobie różne znane, czy poznali nieznane sylwetki i zdarzenia z minionych lat, choć mieszkają już w różnych miastach (państwach). Jedną z takich osób jest Andrzej Milczarek, który wyprowadził się z Wołomina (za żoną) najpierw do Szczecina, ale osiadł w Bydgoszczy. Gdy przeczytał w IX tomie „Rocznika Wołomińskiego” tekst pani Teresy Rogulskiej o zespole muzycznym „JUPITERY” – postanowił dołożyć swoją opowieść, o czasie, w którym był członkiem zespołu „VITRUM”, następcy zespołu „JUPITERY”.
O taki łańcuszek wspomnień chodzi redakcji „Rocznika”. Tworzymy społeczność miasta, tutejsze wydarzenia, i niech nie zostaną bez echa – chociaż te pozytywne. Zostawimy te wspomnienia, jako obraz miasta, naszym wnukom. Co zmalowaliśmy, to zostanie w pamięci, by tworzył się nowy obraz, ich czasów.
Przed początkiem
Mieli po kilkanaście lat i żadnego kątka, w którym spokojnie mogliby po swojemu, sami próbować swoich umiejętności muzycznych. Wiemy, że były szkoły muzyczne, ogniska muzyczne w niektórych miastach, w Wołominie też, ale tam zgodnie z wytycznymi uczono muzyki klasycznej, nut, historii muzyki i wielu innych potrzebnych muzykom profesjonalnym umiejętności. To nie taka przygoda. Oni chcieli już zaprezentować to, co im w duszy grało. Było to inne od tego, co wciąż nadawało radio!
Andrzej przypomina, że skrzykiwali się z kolegami w sprzyjającą pogodę w parku, na skwerze, podwórku czy garażu, aby popisać się przed sobą tym, co zapamiętali i wydaje się im, że potrafią.
Próbowaliśmy coś robić, grać, śpiewać. Nie wyglądało to za ciekawie, ale nam dawało radość i nadzieję, że może się zgramy i wystąpimy kiedyś jako zespół. W zimne dni spotykaliśmy się w mieszkaniach kolegów, gdzie były jakieś warunki. Często spotykaliśmy się u Wandy (dziś Lipińskiej). Jej mama, jako jedna z nielicznych, znosiła te nasze „próby”. Chciała nam w jakiś sposób pomóc. Wanda z nami podśpiewywała, ale na solistkę się nie pisała.
Ja pierwsze rytmy wystukiwałem na stołach, krzesłach, poduszkach, na czym się dało uzyskać jakiś dźwięk i rytm, byle niezbyt głośno, bo w domu. Chłopcy z pozyskiwanych części ze starych radioodbiorników robili tzw. przystawki do gitar, sami budowali sobie wzmacniacze i próby trwały w najlepsze. Wtedy grali jeszcze na zwykłych klasycznych gitarach, a ja stukałem rytm na parkowej ławce, ale miałem już pałeczki. Gdy zaczynaliśmy czasem śpiewać w parku przy Moniuszki, jak spod ziemi zjawiała się milicja i przeganiała nas do domu – takie były czasy. Dziś młodzież może się z tego śmiać, bo jest dostępność sprzętu, klubów, Domu Kultury, świetlic, które czekają na chętnych i zapraszają do zajęć.
Mało było zakładów pracy, które chciałyby mieć pod opieką jakiś zespół. Wiązało się to wtedy i dziś z finansowymi obciążeniami, na salę, sprzęt, instruktorów. Wołomińska huta i PSS, jak pamiętamy, były nielicznymi wówczas na naszym terenie sponsorami. Nasze i Rady Zakładowej wyobrażenia o tym opiekuńczym mecenacie były często rozbieżne – wręcz odmienne.
Jak te próby wyglądały w moim niezbyt dużym, 21m2, pokoju, dziś trudno mi sobie to uzmysłowić. Pamiętam, że czasem sąsiedzi prosili, żeby trochę ciszej, ale konfliktów nie było. Miałam umuzykalnionych sąsiadów, byli przyzwyczajeni. Ja wyśpiewywałam co dzień, już od szkoły podstawowej, wraz z radiem, wszystko co akurat udawało się powtórzyć, choćby fonetycznie. Do dziś pamiętam większość piosenek z tamtych lat, ot wybiórcza pamięć.
I tak między 1962-65 rokiem zabawialiśmy się w muzykowanie w spontanicznie zwoływanych grupkach, między nauką i pracą. Niektórzy wyrośli z marzeń albo grali u cioci na imieninach, a mnie ciągle marzył się jakiś zespół i perkusja, która była nieosiągalna. Zacząłem pracować w hucie w 1967 roku, ale niebawem zaprosili mnie do wojska. Z przekazów kolegów dowiadywałem się, że „JUPITERY” mają przenieść się pod opiekę miasta zrezygnować z opieki huty. Gdy wróciłem jesienią 1968 roku po krótkim pobycie w tymże wojsku, dowiedziałem się, że „JUPITERÓW” już nie ma w hucie. Jednak próby jakiegoś zespołu słyszałem za oknami tej samej sali konferencyjnej, w której wcześniej grały „JUPITERY”. Po kilku dniach dowiedziałem się, że to nowy zespół, który przybrał nazwę „VITRUM” (tak się nazywała huta przed wojną). Był to pierwszy skład tegoż zespołu, już wszystkich osób nie pamiętam, bo nie istniał w takim składzie zbyt długo.
Drugi skład zespołu zaczął się konsolidować z końcem 1968 roku, gdy zespołem zajął się pan Paweł Rozbicki – student drugiego roku w PWSM, w klasie fortepianu. Zatrudniono go chyba jako instruktora muzycznego i grającego klawiszowca. Jeszcze przez jakiś czas mieszało się w kapeli, nim zawiązał się jej nowy skład. Z zespołu „JUPITERY” pozostał Oskar Bachowski (wokal). Ja zaczynałem coraz częściej siadać do perkusji, mimo że stałym perkusistą był Leszek Grotowski, jego brat Waldek grał na gitarze. Najdłużej w zespole grał na basie Waldek Wolski.
Metodą prób i błędów krystalizował się trzeci skład „VITRUM”, jedni odchodzili, przychodzili inni, ćwiczyliście wciąż w tej samej sali konferencyjnej, czekając z niecierpliwością na otwarcie budującego się już zbyt długo, Zakładowego Domu Kultury przy ulicy Mariańskiej. Tak docieraliśmy się, było coraz fajniej, weselej, i coraz lepiej muzycznie. Dużą rolę w tej dobrej atmosferze odegrała pani Halina Owsińska. Matkowała nam, głaskała i chwaliła, ale też potrafiła być ostra, gdy zaszła potrzeba – jak matka. To prawda, pamiętam kilka takich akcji, ale potem byliśmy wdzięczni.
Jak określiłbyś powody swojej obecności w zespole i relacje wewnątrz grupy?
Pisałem od najmłodszych lat wiersze i od dawna teksty do piosenek angielskich – polskie wersje. No bo kto wtedy znał doskonale ten język – mało było takich osób. Miałem muzyczne ucho, teksty się zgrywały z muzyką, były na temat, cieszyły się uznaniem – zostałem kierownikiem literackim zespołu i pilnie doskonaliłem grę na perkusji. W niedługim czasie do zespołu dołączyła Ala Kucka – piękny głos i do tego śliczna dziewczyna. Było dla kogo pisać.
Paweł Rozbicki zapraszał często różnych muzyków, którzy przez jakiś czas grali lub próbowali razem z wami nowe utwory? Poszerzaliście w ten sposób repertuar i podnosiliście swój poziom?

No właśnie, długo z chłopakami grał Jurek Libich (później bardzo znany) gitarzysta. Karol Ważyński z „JUPITERÓW” był świetny, ale Libich to był mistrzunio! Na którąś z prób Jurek Libich przywiózł kolegę perkusistę, Leszka Szenesa. Gdy go usłyszałem – wiedziałem, że wówczas żaden bębniarz z licznych już zespołów mu nie dorównuje. To dla mnie było edukacyjne doświadczenie – mimo pracy zacząłem jeszcze więcej ćwiczyć.
Ale to nie był koniec Pawłowego „szatańskiego” planu. Któregoś dnia przywiózł ze sobą trzech swoich kolegów muzyków z uczelni. Dwóch trębaczy i puzonistę – tworzyli później naszą sekcję dętą, nadając jazzowego aranżu i charakteru naszym koncertom. A wkrótce jeszcze przywiózł gitarzystę z klasy skrzypiec. Coraz bardziej stawaliśmy się silną i bardzo urozmaiconą kapelą. Wszystko się zmieniało i na jednej z prób, przed którymś ważnym wyjazdowym koncertem czy przeglądem, Leszek Grotowski poróżnił się w jakiejś spornej kwestii z kierownikiem zespołu panem Pawłem Rozbickim. Zespół został bez pałkarza, bo Leszek się obraził i opuścił naszą grupę. Tak bywa z gwiazdami. Paweł z determinacją spytał mnie, czy sobie poradzę. Odpowiedziałem, że nie wiem – ale spróbowałem i sobie poradziłem! Zostałem więc nie tylko „tekściarzem”, lecz również stałym perkusistą!
Ustalił się więc trzeci – reprezentacyjny skład zespołu „VITRUM”
- Paweł Rozbicki – szef zespołu, aranżer, klawisze
- Bogdan Grodzicki – trąbka, aranże
- Wojtek Siedlecki – trąbka
- Michał Wycech – puzon
- Sławek Stasiak – gitara i skrzypce, na nich czasem przygrywał
- Waldek Wolski – gitara basowa i śpiew
- Oskar Bachowski – wokal – dość krótka współpraca
- Alicja Kucka – wokal – najlepszy
- Witold Knap – obsługa sprzętu
To był już najlepszy, wyjściowy garnitur zespołu „VITRUM”, który godnie wówczas reprezentował wołomińską Hutę Szkła.
Muzycy z PWSM dodawali klasy waszemu zespołowi, podciągali i motywowali was do starań o najlepsze efekty koncertowe?
W momencie prób w rozszerzonym składzie zaczęły się pojawiać częściej problemy sprzętowe. „Dęciaki” były niezależne, mieli swoje instrumenty, gitarzyści własne gitary, ale wzmacniacze, kolumny głośnikowe zostały po zespole „JUPITERY”, a ich kondycja już była nie najlepsza. Perkusja w opłakanym stanie, niekompletna, w części z plastikowym naciągiem, w części skórzanym – wyeksploatowana, o prywatnym zakupie nawet nie marzyłem. Obiecywano nam nowy sprzęt nagłaśniający po otwarciu ZDK-u na nową scenę, ale obiecanki, cacanki. Zaczęło się sporo wyjazdów na przeglądy, konkursy, koncerty, do innych miast w Polsce. Ogrywaliśmy wiele ówczesnych akademii na święta państwowe, resortowe, ale i rozrywkowo, jak wianki na Wiśle, na kilku estradach wzdłuż rzeki. Wzmacniacze (o śmiesznej dziś mocy) trzeszczały i charczały. Potrafiły wielokrotnie zadymić czy wręcz plunąć ogniem. Witek Knap, techniczny cudotwórca, starał się jak mógł, ale wszystko się kiedyś kończy.
Nawet to, że wygraliście kilka przeglądów na Mazowszu, nie było pretekstem, by wasza sytuacja sprzętowo-nagłośnieniowa zmieniła się na lepsze?
No nie, a graliśmy na wszelkie życzenia Rady Zakładowej, na imprezach dla seniorów, emerytów, nawet dla przedszkolaków w zmniejszonym składzie. Aż któregoś dnia przyszła wiadomość, że wytypowano nas do zagrania na ogólnopolskim przeglądzie zespołów Związku Zawodowego Chemików w Bydgoszczy. Mieliśmy być zespołem reprezentującym Hutę Szkła Wołomin i Mazowsze. Wtedy dopiero kupiono organy „Jonica” NRD – wzmacniacz 60 WAT REGENT z kolumnami, ale te nieszczęsne „AMPLI 40” zostały. Wraz z nami zaproszono KABARET (nie pamiętam nazwy), którym opiekowała się pani Jola Słobodzian, a reżyserem był pan Andrzej Siedlecki – aktor. Akompaniował im oczywiście Paweł Rozbicki, Waldek i Alinka użyczali głosu. Podczas występu naszej gwiazdy – Ali – wzmacniacz plunął dymem, zacharczał jak miał w zwyczaju i przestał działać. Dobrze, że w repertuarze były również utwory tylko instrumentalne z repertuaru Herba Alperta – dęciaki tryumfowały – a Bogdan pokazał w solówce na trąbkę taką klasę, że jeden z jurorów nie chciał wierzyć, że jest amatorem. Pogratulował zespołowi gry na instrumentach, solistce współczuł, a my wieczorem upiliśmy się na smutno.
Nazajutrz rankiem nie mogli nas dobudzić – ale wiadomość, że wygraliśmy ten konkurs instrumentalnie i mamy być gotowi za dwie godziny na koncert laureatów postawiła nas na nogi. Był to największy sukces tego składu „VITRUM”. Gdyby nie zepsute wzmacniacze, Ala miałaby pierwsze miejsce w konkursie – my z nią. Najbardziej była poszkodowana i sfrustrowana, ale to już historia. Były nagrania z tego koncertu, zostały w ZDK-u. Również zdjęcia z tych bydgoskich występów dokumentował fotograficznie pan Jacek Brzuszczyński. Być może, że w jego zbiorach się zachowały, bo w dzisiejszym MDK-u nic nie ma.
Tajemnicą poliszynela było, że dla zespołu, który wygrywa na takim konkursie są nagrody pieniężne na doposażenie w sprzęt, fundowane przez Centralną Radę Związków Zawodowych, w tym przypadku Chemików. Ale skostniałe grono Rady Zakładowej trzymało w swoich szponach tę nagrodę, co poruszyło panią Irenę Selig. Była z wami w Bydgoszczy i widziała co się wydarzyło ze sprzętem. Postawiła się radzie i zawalczyła o kasę na lepszy sprzęt – mogła sobie pozwolić, była skarbnikiem tej rady. Nigdy o tym nie mówiła. Dowiedzieliście się od innej osoby.
Niedługo po tym bydgoskim konkursie poznaliśmy pana Andrzeja Zakrzewskiego z Kobyłki – wytwórcę świetnego sprzętu nagłaśniającego. Gdzieś usłyszał, jak i co gramy, zainteresował się naszym zespołem. Stwierdził, że mamy kiepski sprzęt nagłaśniający i przyjechał do nas na próbę, z jednym wzmacniaczem 100-watowym dość dużym, bo lampowym, ale dobrym. W latach 60. i później, był producentem wzmacniaczy dla znanych profesjonalnych zespołów jak np.: Niebiesko-Czarni, zespół Tadeusza Nalepy itp. Zostawił nam ten wzmacniacz jeszcze bez pieniędzy, żeby muzycy się przyzwyczajali. Za jakiś czas był jeszcze drugi, bardziej wyposażony, miał już pogłos, i możliwość podłączenia kamery pogłosowej z magnetofonem – wtedy to dla
nas był luksus. A ja, biedny bębniarz, zostałem ze starym zestawem perkusyjnym (zawsze ktoś ma przechlapane). Ale i tak się cieszyłem jak inni w zespole. Nowy zestaw kupiono, jak już mieszkałem w Bydgoszczy. Jakiś szczęściarz na nim grał. Nagroda ponoć starczyła tylko na wzmacniacze.

Z panem Andrzejem Zakrzewskim to była fajna przygoda, gdyby takie spotkanie nastąpiło dziś – zostałby taki człowiek naszym menadżerem. Wtedy proponował, że zajmie się zespołem, załatwi sprzęt, koncerty itp. Ale my, amatorzy, byliśmy tylko połową zespołu, dla kolegów studentów najważniejsze były studia i bliski termin obrony prac magisterskich. Poza tym byli już zaangażowani w różne projekty muzyczne – w teatrze Syrena – C.Z.A. Wojska Polskiego – Orkiestra Harcerska. Bogdan nagrywał z orkiestrą pana Rachonia. Także inne zobowiązania, nie było o czym mówić. Zespół „VITRUM” był dla nich epizodem rozrywkowym, odskocznią od muzyki poważnej. Żadnych profitów z gry z wami nie mieli, oprócz tego, że się świetnie bawili, przyjaźnili się z Pawłem Rozbickim. Trochę może, jak to wszystkim młodym, nieco schlebiało uznanie i aplauz publiczności łechtał serce.
Wreszcie doczekaliście się otwarcia podwoi Zakładowego Domu Kultury, przy ul. Mariańskiej, w czerwcu 1970 roku w Dniu Chemika. Feta była niesamowita – oficjele z Warszawy, wszyscy ważni z huty, z władz miasta Wołomina i wielu innych – pełna po brzegi, duża sala. A wy – zespół – wreszcie daliście pokaz artystyczny i pokaz mocy nagłośnienia, dziś może śmiesznej, ale to było niemal pół wieku temu. Byłam tam przemycona przez zespół, nie byłam żadną personą – i tak dziś nic nie pamiętam. Wierzę Andrzejowi, że to była feta.
Po otwarciu ZDK-u warunki naszych prób się poprawiły – mieliśmy własną salę do ćwiczeń i scenę częściej na koncerty i potańcówki, nie tylko dla pracowników huty, ale dla wszystkich z miasta. Posypały się znów zaproszenia. Graliśmy w różnych miejscach w Wołominie, m.in. w kinie „KULTURA”. Było sporo letnich wyjazdów. Graliśmy w ośrodku wypoczynkowym huty w Barcicach nad Bugiem. Były tam również ośrodki wczasowe różnych warszawskich zakładów, z których przychodzili do nas na koncerty, zabawy pod chmurami. Graliśmy również w ich ośrodkach.
Mieliśmy w tym 1970 roku kilka koncertów w Warszawie na różnego rodzaju akademiach, rocznicach, obchodach rocznic itp. Wanda (Lipińska) prowadziła w Warszawie na Krakowskim Przedmieściu Klub Młodych Rzemieślników. Zaprosiła nasz zespół – byśmy dali koncert i zagrali na potańcówce. Była świetna zabawa, przyjechało również kilkoro znajomych z Wołomina.
Tak, prawda niektórzy znajomi do dziś wspominają, tę szampańską zabawę z zespołem, na żywo, a nie z płyt, byli dumni i chwalili się, że to zespół z ich miasta Wołomina.

Także mój przyjaciel Ryszard Sasin (znany w młodości sportowiec) odbywający służbę wojskową w Warszawie (tak blisko, bo treningi) „załatwił” nam granie dla młodzieży w mundurach. Poruszył niebo i ziemię, aby umożliwić nam ten koncert. Tenże koncert miał być przepustką do przesłuchania „VITRUM” na Festiwalu Piosenki Żołnierskiej w Kołobrzegu. Miło było grać dla żołnierzy ze specjalnej jednostki Kompanii Sztabu Generalnego oraz młodzieży z Technikum Kolejowego, w którym daliśmy ten koncert. Dla nich to było kulturalne wydarzenie, przerywnik w wojskowym drylu. My się cieszyliśmy, że chociaż tak możemy się im zrewanżować za tę „służbę”. Oprócz tych niby tylko rozrywkowych występów „VITRUM” wciąż był zapraszany na różnego rodzaju przeglądy, konkursy zespołów muzycznych, wykonawców-amatorów. Wracaliśmy zawsze z jakimś znaczącym sukcesem.
Konflikt z Radą Zakładową tlił się jednak cały czas. Chcieliby się nami chwalić bez ponoszenia żadnych kosztów, które wtedy nawet były śmieszne w porównaniu do cen rynkowych. Ostatni nasz wyjazd na dwutygodniowy obóz międzynarodowy do ośrodka CRZZ-u na Mazurach, stał się dla mnie powodem konfliktu z zakładem pracy. Najzwyczajniej nie udzielono mi kilku brakujących dni urlopu i po powrocie zostałem bez pracy. Porywczość młodości, naiwna wiara w to, że byłem tam w słusznej sprawie, była powodem braku negocjacji.
Po prostu czułeś się pokrzywdzony i, jak to artysta, zwyczajnie się obraziłeś.
Nie będę drążył tego tematu. Minęło tyle lat. Co można pisać – takie były czasy. W 1971 roku zespół został rozwiązany, być może to wydarzenie było jednym z powodów, ważna była również obrona dyplomów naszych kolegów muzyków na uczelni PWSM w Warszawie. A może po prostu mieliśmy siebie i swojego towarzystwa już dość i pora była na następny garnitur zespołu „VITRUM”?
Ja wyjechałem do Szczecina, tak ułożyły się sprawy rodzinne i nie wiem dokładnie, jakie były dalsze losy „VITRUM”. Podobno jeszcze raz się odrodził pod koniec 1971 roku, czy na początku 1972, ale to już nie moja bajka.
Taka refleksja. Zespół „VITRUM” istniał i sławił Wołomin pod dowództwem pana Pawła Rozbickiego. Odnosił sukcesy – i co? NIC – żadnej wzmianki nigdzie. Jest żal i smutek – myślę, że nie tylko mój! Może ktoś zainteresowany albo pamiętający tamte koncerty i przygody zespołu, przeczyta wspomnienia Andrzeja Milczarka i doda własne – lub dopisze dalszy ciąg. Myślę, że nasi równolatkowie podzielą moją opinię, początki takich zespołów w całej Polsce były siermiężne, jak czasy i okoliczności, w których się tworzyły.
Ale w krótkiej historii Wołomina, wart odnotowania jest ten epizod, narodzin pierwszych zespołów muzycznych „JUPITERY” i „VITRUM” (podziękowania dla p. Teresy Rogulskiej i p. Karola Ważyńskiego za artykuł w IX tomie „Rocznika Wołomińskiego”). Coś po sobie zostawili ci młodzi wówczas ludzie, nie tylko we własnej pamięci, ale wzbogacili krajobraz kulturowy miasta. Ponieśli w Polskę dobrą opinię o patronie zespołu – HUCIE – której też już nie ma, a także o tworzących kulturę mieszkańcach Wołomina.
Wanda Lipińska
„Rocznik Wołomiński”
tom XIV, 2018
Cieszy mnie to, że ktoś dobrze wspomniał o moim ojcu Andrzeju Zakrzewskim. Niestety ojciec odszedł w Grudniu 2020.
Pozdrawiam autora
Grzegorz Zakrzewski