Bogdan Jan Leśniewski – o sobie…
Urodziłem się 19 maja 1938 roku w kamienicy wybudowanej przez dziadka Franciszka Leśniewskiego przy ul. Piaskowej 3 w Wołominie i tam się wychowałem. Do Szkoły Podstawowej przy ul. Warszawskiej wstąpiłem po ukończeniu sześciu lat. Zapamiętałem rygor, jaki wprowadziła nauczycielka Helena Rebandel, która bardzo surowo karała każde wykroczenia. Stawianie do kąta, a gdy stroiło się głupie miny i np. rozśmieszało klasę dostawaliśmy tzw. „łapki”, to znaczy bicie po rękach. Tej kary baliśmy się najbardziej! Zdarzała się i „koza” to znaczy przebywanie w odosobnieniu przez dłuższy czas. „Łapki” to była najsurowsza kara, bo bardzo bolesna.
Po ukończeniu szkoły podstawowej w 1952 roku rozpocząłem naukę w Technikum Przemysłu Szklarskiego w Wołominie, które ukończyłem w 1957 roku. Cieszyłem się bardzo, gdy w wolnych chwilach zajmowaliśmy się sportem. Lubiłem grę w ping-ponga, siatkówkę, koszykówkę i piłkę nożną. W tym okresie drużyna technikum zajmowała drugie miejsce w Polsce! Drużyna zasilana była przez starsze roczniki uczniów, którzy przybyli z całej Polski, szczególnie ze Śląska do technikum jako pracujący, celem uzupełnienia wykształcenia. Rok 1951 był wcześniejszym naborem, w którym pojawiły się dziewczęta. Do mojej kasy uczęszczało już sześć dziewczyn, które oczywiście cieszyły się wielkim powodzeniem. Po ukończeniu technikum w 1957 roku zatrudniłam się w Hucie Szkła w Wołominie i skierowany zostałem do drugiego zakładu Zakład B, produkującego szkło techniczne i laboratoryjne oraz termosy. Pierwszy rok pracowałem jako topiarz (mistrz zmianowy), w następnym roku awansowałem na hutmistrza. Kierownikiem zakładu był pan Linde, stary hutnik i doskonały fachowiec. Zostałem kierownikiem działu butelek do mleka dla niemowląt, po trzech latach pracy zostałem powołany do służby wojskowej.
Po odbyciu okresu rekruckiego dostałem się do sztabu jednostki Wojsk Lotniczych, gdzie awansowałem do stopnia kaprala. Pełniłem tam funkcję pisarza sztabowego. Mocno angażowałem się w prace przy organizacji Klubu Wojskowego przy Garnizonie Wojsk Lotniczych Bemowo w Warszawie, jako fotograf klubu oraz jako wykonawca różnych plansz, szkiców i map poglądowych. W okresie pierwszych dwóch lat służby, z racji pełnienia funkcji „nadwornego” fotografa miałem możliwość spotykania się z wyższą kadrą oficerską na terenie klubu, gdzie odbywały się różne odprawy i uroczystości wojskowe. Obsługiwałem jako fotograf liczne imprezy, zabawy, czym zdobyłem wiele sympatii kadry i ich rodzin oraz uznanie w kompanii. Znaczne „fory” miałem z okazji brania udziału w przygotowaniach egzaminów maturalnych kadry oficerskiej, która wbrew zasadzie „nie matura, a chęć szczera zrobi z ciebie oficera” była zmuszona uzupełnić wykształcenie. Po zorganizowaniu wystawy z przebiegu egzaminów maturalnych i z wcześniejszej pracy zaproponowano mi służbę w Dowództwie Wojsk Lotniczych. Otrzymałem stałą 24-godzinną przepustkę na przebywanie poza jednostką. Był to dla mnie najprzyjemniejszy okres służby. Robiłem to, co lubiłem, odpadł obowiązek pełnienia służby w kompanii. Po ośmiu godzinach pracy w Dowództwie Wojsk Lotniczych pozostały czas w ciągu dnia był dla mnie wielką labą. Powodziło mi się dobrze! Za pieniądze zarobione na zdjęciach oraz dość znaczny żołd, który wynosił około 20% żołdu oficera zawodowego plus żołd za podoficera służby czynnej po wyjściu do cywila kupiłem sobie motocykl JAWA.
Po wyjściu z wojska powróciłem do pracy w wołomińskiej „matce hucie” Przez dwa lata pracowałem w biurze konstrukcyjnym huty jako kreślarz, następnie jako kierownik w Zakładzie D huty, zakładzie Przetwórstwa Szkła Laboratoryjnego i termosów (filia huty) przy ul. Kasprzaka w Warszawie, predysponowany przez poprzedniego kierownika tego zakładu Wojciecha Wysockiego. Po przeniesieniu filii do nowo wybudowanego zakładu przetwórstwa szkła laboratoryjnego w Wołominie zajmowałem to stanowisko do 1967 roku. W 1980 roku zostałem Dyrektorem Technicznym w Zakładzie Produkcji Szkła Laboratoryjnego w „INCO” w Warszawie. W 1981 roku rozpocząłem działalność gospodarczą w zakresie produkcji szkła laboratoryjnego i technicznego „Labkol” przy ulicy Piaskowej 3 A w Wołominie. W latach 1975–1980 studiowałem zaocznie na Akademii Górniczo-Hutniczej w Krakowie, uzyskałem tytuł inżyniera chemika ze specjalnością Technologii Szkła. Firmę prowadzę do dziś. Przez ostatnich kilkanaście lat byłem producentem szklanych kolb pomiarowych oraz szklanych zestawów laboratoryjnych dla szkół. W latach 1968–1980 byłem rzeczoznawcą w Stołecznej Komisji Cen i Państwowej Komisji Cen w zakresie szkła laboratoryjnego. Zaliczyłem również dwuletnie Studium Organizacji i Kierownictwa w Warszawie oraz dwuletnie Studium w zakresie Wynalazczości i Ochrony Patentowej w Warszawie. Jestem posiadaczem wielu wzorów użytkowych oraz patentu, zostałem także wyróżniany w Młodzieżowym Konkursie Mistrzów Techniki. Uprawiałem sport i udzielałem się społecznie jako Prezes Ogniska TKKF (Towarzystwo Krzewienia Kultury Fizycznej) przy Hucie Szkła Wołomin, jako członek Zarządu Wojewódzkiego TKKF w Warszawie oraz jako Przewodniczący Samorządu Osiedlowego Lipińska w Wołominie. Teraz jestem na emeryturze.
Wojna i jej zawierucha
Gdy w 1939 roku dwa bandyckie kraje Niemcy i Związek Sowiecki napady na nasz kraj miałem zaledwie rok i cztery miesiące. Z tych okropnych lat pamiętam tylko krótkie epizody, potwierdzone przez rodziców, siostrę Hannę i brata Lecha. Do dzisiejszego dnia mam przed oczami nerwowe, niekiedy chaotyczne poczynania całej rodziny spowodowane strachem, przerażeniem i bezradnością wobec zaistniałej sytuacji. Pamiętam jednak niektóre szczegóły. W ciężkiej sytuacji podczas okupacji zdobycie żywności stanowiło największy problem. Aby temu zaradzić rodzice hodowali w komórce króliki, świnki i w ogrodzonym kurniku kury oraz kozę, którą nazwaliśmy Baśka. Ta trzódka ratowała nas przed głodem. Rodzice jakoś radzili sobie z utrzymaniem trójki dzieci i siebie do czasu, gdy zaczął zbliżać się front i barbarzyńcy niemieccy postanowili wysiedlać ludność pierwszy raz za tory kolejowe, gdzie zatrzymaliśmy się przy ulicy Średniej. Rodzice przekonani, iż wysiedlenie nie będzie trwało długo, umieścili kury na strychu domu, zaopatrzyli je w duże ilości pokarmu i wody, śwince również przygotowano zapas jedzenia, Baśkę postanowili zabrać ze sobą, ponieważ była ona jedynym źródłem mleka właśnie dla mnie. Baśka przewędrowała z nami cały szlak tułaczki aż pod Sochaczew k. miejscowości Guzów, w jakieś wsi dotrwaliśmy do możliwości powrotu do Wołomina, do domu! Podczas wędrówki, przed przejazdem kolejowym w Wołominie rodzice wysłali Hanię i Lecha do domu po naszą mizerną świnkę. Jednak gestapowcy nadzorujący orszak wysiedleńców nie zezwolili na powrót.
Nalot
Podczas tej wędrówki, chyba pod Łomiankami nastąpił postój, ponieważ bandyci w mundurach postanowili rozdzielić rodziny. Było to w jakimś lesie, gdzie przebiegał płytki rów. Po jednej stronie rowu zgrupowali mężczyzn, po drugiej resztę rodziny. Mama została sama z trójką maluchów! Mężczyźni mieli kopać okopy w wyznaczonych miejscach. W czasie gdy mieli wsiadać do samochodów bardzo nisko nadleciały rosyjskie samoloty (dzisiaj wiem, iż były to Ił 2 zwanym przez Rosjan Szturmowszczykiem). Chyba na skutek strzałów oddanych przez eskortę samoloty otworzyły ogień „pa wsiech” (ros. „po wszystkich”). Zapamiętałem smugi ognia ziejącego ze skrzydeł tych maszyn! W tym zamieszaniu oddzieleni mężczyźni powrócili do rodzin. Niemcy nie próbowali już dokonywać selekcji. Z tak małej wysokości piloci rosyjscy musieli widzieć, że to nie armia niemiecka, a bezładny kolorowy tłum cywilów! Nie przeszkadzał im ten fakt i siekli ogniem, tym bardziej, że ogień z ręcznej broni Niemców nie mógł przynieść żadnej szkody opancerzonym samolotom szturmowym. Bardzo dokładnie pamiętam te chwile grozy, gdzie każdy próbował skryć się w jakiejś zapadlinie terenu przed ostrzałem. Rodzice „poukrywali” dzieci w wilgotnym rowie, chyba okopie, mając nadzieję, że tak je ochronią przed ogniem z broni pokładowej tych ruskich „niszczycielskich czołgów”. Gdy minęła chwila piekła, w pierwszym momencie nastała nienaturalna, przerażająca cisza. Później słychać było płacz i jęki rannych. Było wielu rannych. Rodzice poukładali nas na ziemi, przykrywali kołdrami i poduszkami, ale dzięki Bogu nikt z naszej rodziny nie ucierpiał, czego nie można powiedzieć o sąsiadach.
Wędrówka przez most
Chyba był to pontonowy most przez Wisłę. W jednym kierunku mostu szły tysiące wysiedleńców, w przeciwnym pędziły kolumny zmechanizowane wojska jadące na front. Wysiedleńcy szli wraz ze swoim skromnym dobytkiem w postaci tobołków niesionych na plecach, trzymając kurczowo za rączki dzieci, inni ciągnęli różnego rodzaju wózki, jeszcze inni wieźli swój dobytek na furmankach. Pamiętam, że dzień był upalny i bardzo doskwierał ludziom brak wody pitnej.
Zbliżał się front. Słychać było niedalekie wystrzały z ręcznej broni. Zatrzymaliśmy się w jakiejś stodole, gdzie niedaleko stały niemieckie tabory konne. Gromadziły się tam chmary wróbli korzystające z obfitości pożywienia z odchodów końskich. Niemcy dla rozrywki strzelali do nich chyba z broni myśliwskiej, gdyż ginęło ich co nie miara. Dzieciarnia skwapliwie zbierała padłe wróbelki, a mama smażyła je na twardym jak kamień łoju i mieliśmy znakomitą „wyżerkę” z drobiu! Mieszkaliśmy wówczas we wsi Kamionki. Lokum to była duża stodoła, umieszczono nas na górze, gdzie przechowywano słomę, a wchodziło się po drabinie.
Wysiedleńcy pędzeni tuż przed linią frontu, zatrzymywali się chwilowo w różnych miejscach, cały czas byli konwojowani przez żandarmerię polową. Żołnierze nosili na piersiach charakterystyczne odznaki w kształcie półksiężyca ułożonego poziomo. Zatrzymani zostaliśmy w miejscu, gdzie tata znalazł ziemiankę, w której „zamieszkaliśmy”. Tam oficer niemiecki odnalazł we mnie podobieństwo do swojego syna i często odwiedzał naszą ziemiankę, przynosił mi cukierki i czekoladki. Zapamiętałem go jako wysokiego blondyna o miłej aparycji, z pistoletem w kaburze z przodu, po prawej stronie. Gdy opuściliśmy tę ziemiankę, oficer szukał nas i był bardzo zły! Musieliśmy się ukrywać. Był to szczęśliwy wybór, ponieważ dowiedzieliśmy się, że w tę ziemiankę trafił pocisk i uległa zniszczeniu!
Inne okoliczności tułaczki
Na dość długi czas znaleźliśmy kąt dla całej rodziny w gospodarstwie pana Mularczyka w jakiejś wsi. Gospodarstwo składało się jak zwykle z budynku mieszkalnego, w którym dostaliśmy schludny pokój wysłany słomą. Podwórze było dość obszerne. Z prawej strony budynku mieszkalnego usytuowana była obora, z przeciwnej ogród warzywny. Naprzeciwko budynku stała dość duża stodoła, za którą był nieduży staw. Po stawie tym pływały kaczki, które lubiliśmy podglądać, bo były dużą atrakcją. Za wikt starsze rodzeństwo pasło krowy, a rodzice pomagali w gospodarce. Tam odwiedził nas w nocy oddział partyzancki Armii Ludowej, który przybył po żywność. Dowódca tegoż oddziału podał swój pseudonim: Sanczo Pansa, a inny z partyzantów nazywał się Jagoda. Po otrzymaniu aprowizacji zniknęli w mrokach nocy.
Radiowęzeł
Siedziba Radiowęzła mieściła się przy ulicy Piaskowej 1 w Wołominie. Pierwszymi właścicielami tej posesji byli państwo Stępowscy. W ich ogrodzie był mały, uroczy domek z zabudowaniami gospodarczymi wśród rosłych klonów i innych drzew, kwiatów i krzewów. Uważam, iż warto wspomnieć historię tej „firmy”, niespotykanej nigdzie poza „demoludami”. Młodsi czytelnicy zapewne nie wiedzą co to był ten „Radiowęzeł”!
Ponieważ zabronione było w PRL-u posiadanie odbiorników radiowych, a propaganda musiała funkcjonować, wymyślano instytucję, którą wyposażono w odbiornik radiowy (szwedzka AGA), który odbierał sygnały z Polskiego Radia Warszawa i wzmocniony przez wzmacniacz, przewodowo przesyłany był do głośników, zwanych kołchoźnikami bądź szczekaczkami. Na początku zatrudnionych było dwóch pracowników, Tadeusz Pawłowski oraz monter instalacji pan Podniebieski. Firma rozrastała się, zatrudniała nowych pracowników. Skład osobowy firmy zasilił pan Władysław Jasielon ps. „mucha się siada”, pan Lubiak i pani Cichowicz jako księgowa. Monterzy mieli na wyposażeniu rowery, które trzeba było własnym sumptem wyremontować, aby nadawały się do użytku. Robili to sami pracownicy!
Polskie Radio dostarczało coraz to nowocześniejszy sprzęt. Po pewnym czasie powstało „studio radiowe”, z którego nadawane były różnego rodzaju komunikaty Urzędu Miasta, powiatu i gmin, mówiące o ważnych wydarzeniach w całym powiecie, a nawet uruchomiono Koncert Życzeń cieszący się dużą popularnością. Trzeba było zbudować całą sieć przewodową, aby sygnał dotarł do najdalszych zakątków powiatu. To było zadanie dla radiowęzła, którego organizatorem i szefem był właśnie Jan Władysław Leśniewski oraz jego ekipa.
Istniały brygady monterskie, które budowały sieć przewodów zawieszanych na słupach w całym powiecie wołomińskim. Po pewnym czasie firma otrzymała samochód terenowy z demobilu, na którym zamontowano urządzenia zamieniające samochód w ruchomy punkt nagłaśniający, zwany „wozem transmisyjnym”. Dzięki temu wozowi transmisyjnemu po zradiofonizowaniu kościoła w Wołominie zakończyła się w przykry sposób działalność kierownika Jana Władysława Leśniewskiego i Radiowęzła!
Ówczesnym władzom bardzo nie podobało się nagłośnienie przez zainstalowanie megafonów na całej trasie przejazdu orszaku ks. kardynała Stefana Wyszyńskiego w Wołominie. Skutkiem tej „transmisji” było wyrzucenie (a nie zwolnienie) kierownika z firmy. Radiowęzeł przestał działać. Wydarzenie to miało daleko idący skutek. Podczas przesłuchania Lecha Bartłomieja przez Informację Wojskową w Szkole Oficerskiej, śledczy łamaną polszczyzną (nic w tym dziwnego, Komendantem Szkoły był generał Suchow!) wypomniał mu ten fakt obok innych „przewinień” w pierwszej kolejności! Tyle pamiętamy o naszej rodzinie z lat młodości, tyle pamiętamy z tamtych lat. Mamy opracowane Drzewo Genealogiczne naszej rodziny zawierające około 70 osób.
Lech Bartłomiej Leśniewski
„Rocznik Wołomiński”
tom XV, 2019
+ There are no comments
Add yours