Jan Pstrzoch ps. Robak urodził się 1 września 1923 roku. Dziś mieszka z rodziną w Radzyminie. Mimo podeszłego wieku doskonale pamięta, jak służył w szeregach AK obwodu Rajski Ptak. Od lata 1942 r. był żołnierzem Armii Krajowej. Ukończywszy kurs Młodszych Dowódców Piechoty, brał udział w wypadzie na magazyny Rolnika w Radzyminie. Uczestniczył w akcji Burza w walkach pod Ślężanami, Popowem i Sokołówkiem. NKWD aresztowało Jana Pstrzocha 24 października 1944 roku i zesłało do ZSRR. Szczęśliwie powrócił do ojczyzny w 1946 roku. Oto wybrane fragmenty wspomnień spisane przez Mieczysława Chojnackiego ps. Młodzik, zawarte w książce Towarzystwa Przyjaciół Radzymina Ich znakiem był Rajski Ptak.
Po wycofaniu się sowieckich oddziałów pancernych przed hitlerowcami z Radzymina i jego okolic w dniu 2 sierpnia 1944 roku powróciłem z akcji Burza. Ukrywałem się przed Niemcami w zagrodzie rodzinnej, w zabudowaniach lub na łąkach. Pomocy udzielali mi moi rodzice, zaopatrując mnie w żywność, odzież i bieliznę. Tak przeżyłem ok. sześciu tygodni, tj. aż do wyparcia wojsk niemieckich przez sowieckie. Ponowne zajęcie miasta przez sowietów miało miejsce gdzieś w drugiej połowie września. W tym czasie zajęto Pragę i odrzucono Niemców za Wisłę. Po opuszczeniu przez hitlerowców prawobrzeżnych okolic Warszawy przestałem się ukrywać i pomagałem w gospodarstwie rolnym moich rodziców. W domu rodziców zajęli kwaterę łącznościowcy sowieccy.
Był 24 października, pogoda była ładna, więc ojciec mój i ja odpoczywaliśmy nieco po pracy. Wtedy zauważyłem zbliżającego się do naszego domostwa, kulejącego żołnierza sowieckiego. Słyszałem już o wywózkach w głąb Rosji żołnierzy AK i zaniepokoiłem się na jego widok. Chciałem ukryć się w zabudowaniach gospodarczych, ale mój ojciec uspokoił mnie. Kulawy pozdrowił nas i usiadł obok. Wydawał się bardzo utrudzony i odpoczywał czas jakiś nic nie mówiąc. Zauważył łącznościowców kwaterujących u nas, zagadał do nich, a ci na jego widok jak gdyby przestraszyli się. Zaniepokojony ich zachowaniem, postanowiłem bez pośpiechu odejść w stronę budynków gospodarczych.
Kulawy nagle ozdrowiał i dobywając pistolet nakazał pozostać mi na miejscu grożąc, że w razie próby ucieczki zastrzeli mnie, a więc ten biedak okazał się agentem NKWD. Jak się okazało znał moje imię i nazwisko, wiedział, że jestem podchorążym AK. Znał naszych sąsiadów i był dobrze zorientowany w terenie. Widać z tego, jak starannie przygotowano pochwycenie mnie. W domu byłem jeszcze przez chwilę. Ubrałem tylko co cieplejszego, pożegnałem rodziców i pod eskortą bezpiekowca sowieckiego, udałem się w stronę miasta. Idąc wzdłuż torów kolejowych linii Tłuszcz-Legionowo napotkaliśmy Edwarda Łosiewicza z Legionowa. Eskortujący wtedy go zatrzymał, wylegitymował i nakazał iść razem.
Tak dotarliśmy do Radzymina, gdzie zaprowadzono nas na piętro domu, w którym mieściła się apteka Łobodowskiego. W niewielkim pomieszczeniu oczekiwali na nieznane, moi znajomi z miasteczka, byli nimi: Rosa, Wilkowski Aleksander, bracia Zaklika Tadeusz i Czesław i jeszcze inni, których nie przypominam sobie. Po krótkim oczekiwaniu wprowadzono mnie do sąsiedniego pomieszczenia, w którym oficer sowiecki w stopniu kapitana, starał się ustalić moje powiązania organizacyjne w AK: stopień i funkcję jaką pełniłem. Zaprzeczałem wszystkiemu, co kapitana wprowadzało w stan podniecenia i gniewu. W czasie tego dosyć krótkiego przesłuchania, kilkakrotnie groził mi użyciem broni. Jeszcze tego dnia pięciu z nas pod eskortą dwóch żołnierzy sowieckiej bezpieki, pieszo udało się do Wołomina.
W Wołominie nasi opiekunowie chcieli pozostawić nas w budynku wyglądającym na szkołę, którą zajmowali Sowieci, ale z nieznanych mi powodów nie przyjęto tam nas. Wobec tego pod bagnetami udaliśmy się do wsi Ostrówek koło Klembowa. Tam w ogrodzonym lesie, strzeżonym przez posterunki sowieckie, urządzono obóz przejściowy dla osób podejrzanych o przynależność do AK. W dniu 24 października 1944 roku zatrzymanych mogło być około 400 ludzi.
Warunki sanitarne w obozie były ciężkie, wyżywienie wystarczające, traktowani byliśmy dobrze, a w rocznicę rewolucji październikowej każdy z nas otrzymał po dwa kieliszki wódki. Pod koniec pierwszej dekady listopada przewieziono zatrzymanych z obozu w Ostrówku do Tłuszcza i umieszczono ich w barakach na terenie huty szkła. Tam przebywaliśmy zaledwie 2-3 dni. Z nieznanych mi powodów baraki, w których mieszkaliśmy spłonęły i Sowieci zmuszeni byli do ewakuowania nas z huty szkła. Wróciliśmy więc marszem nocnym do obozu leśnego w Ostrówku. W niedługi czas po tym wydarzeniu przetransportowani byliśmy samochodami ciężarowymi do Sokołowa Podlaskiego.
Pobyt w obozie sokołowskim trwał krótko. Zgromadzono w nim setki, a nawet tysiące ludzi związanych z AK. Warunki bytowe były znośne, a wyżywienie dobre. Po kilku dniach pobytu przewieziono nas samochodami na stację kolejową w Sokołowie Podlaskim i załadowano do krytych wagonów kolejowych na gołe deski, po czterdziestu ludzi w wagonie. W transporcie naliczyłem 40 wagonów, co dawało 1600 osób. Wagon był wyposażony w piecyk, opalany miałem węglowym, którego zapas znajdował się przy piecyku. Podróż w głąb terytorium sowieckiego trwała 11 dni, była bardzo uciążliwa z licznych i zrozumiałych dla każdego względów. Raz dziennie otwierano zaryglowane drzwi i podawano po 3/4 litra gęstej kaszy na osobę. Urządzeń sanitarnych, chociażby najprymitywniejszych w wagonie nie było.
Trzymano nas stale w wagonach zamkniętych, tak więc załatwiać musieliśmy się na drzwi, po których nieczystości w czasie jazdy pociągu spadały w dół. W wagonie panował więc nieznośny zaduch. Po 11 dniach, tj. 11 listopada 1944 roku, po ciężkiej podróży dojechaliśmy do miejscowości Borowicze (…)
Borowicze wydawały mi się ładnie położonym miastem, nad rzeką Mstą. Dosyć ludnym i liczącym wówczas ok. 50 tys. mieszkańców. Po wyładowaniu z wagonów poprowadzono nas piątkami przez ulice miasta, pod liczną eskortą z bagnetami broni. Ludność stojąca wzdłuż ulicy i przyglądająca się naszemu przemarszowi opluwała nas i nazywała polskimi bandytami.
Żołnierze z eskorty traktowali nas surowo. Gdy wielu spragnionych kolegów usiłowało napić się wody z rynsztoku – nie pozwalali. O zmroku doszliśmy do obozu o nazwie Jołga oddalonego od Borowicz około 12 km.
Brama obozowa była oświetlona jak brama tryumfalna, a my trzymając się pod pachy przechodziliśmy obok liczących nas strażników. Po pewnym czasie doszliśmy do miejsca, gdzie znajdowały się baraki kwarantanny. Nie miały one dachów, tylko ściany i były zagłębione w ziemi na 1,5 m. Podzielono nas na mniejsze grupy i wprowadzono do baraków po pięciu. Pomieszczenia te były tak małe, że położyć się mogło w nich najwyżej trzech ludzi. Przebywaliśmy tam od 3 do 5 dni, nocując na gołej ziemi.
Zaraz po przybyciu spotkaliśmy kolegów z Armii Krajowej, którzy poratowali nas, dając nam gorącej wody do picia. Wśród nich był mój znajomy Wacław Skoczeń i inni, których nie pamiętam. Na obszarze 3-4 ha znajdowało się kilkanaście baraków bez dachów, ogrodzonych rzędem drutów kolczastych. Pomiędzy ogrodzeniem podwójnym urządzono kłębowisko z drutu kolczastego. Przy ogrodzeniu, co pewien czas wznosiły się zwyżki, na których czuwali uzbrojeni strażnicy. Tak wyglądała kwarantanna.
Po kilkudniowym pobycie pod niebem, zostaliśmy przeniesieni do baraków zadaszonych. Barak był pobudowany w taki sposób, że podłoga w nim znajdowała się kilka stopni poniżej gruntu. Była to półziemianka o długości 80-100 m. Wejścia były dwa ze szczytów, a okna znajdowały się w dachu baraku. Były one niewielkie, przepuszczające skąpo światło dzienne. Wewnątrz po obu stronach przejścia szerokiego na 1 m, a biegnącego wzdłuż drzwi stały pobudowane na stałe drewniane, ciągłe prycze w dwóch poziomach na całej długości baraku. Prycze były na tyle krótkie, że gdy śpiący po obu stronach wspomnianego przejścia, wyciągali się na całą długość, to ich stopy się stykały.
Baraki nie były opalane przez cały rok i pozbawione oświetlenia elektrycznego. Ogrzewały je jedynie wyziewy zamieszkujących kolegów. Gdy ktokolwiek w nocy potrzebował wyjść za swoją potrzebą, wystające nogi śpiących zagradzały drogę idącemu po omacku. Prawdziwą sztuką był powrót na swoje twarde łoże, odnalezienie go po ciemku i wciśnięcie się na opuszczone przed chwilą miejsce. Spalimy na gołych deskach, przykrywając się czym kto miał: płaszczem, marynarką czy czapką. Niezwykle rozmnożone robactwo: wszy i pluskwy powiększały udrękę i tak trudną do zniesienia. Kciuki i palce wskazujące dłoni na końcach stale były zakrwawione od rozgniatania wszy, a krew tak się wżarła w ciało na opuszkach palców, że z braku wody trudno było ją wytrzeć.
Nasze wyżywienie stanowiły dwa posiłki: poranny i wieczorny. Rano otrzymywaliśmy 20 dkg chleba czarnego, zakalcowatego oraz 0,3 litra zupy wodzianki, którą się wypijało, a pozostałą odrobinę czegoś gęstego wygarniało z naczynia jednym zamachem brudnego palca i zjadało. To samo otrzymywaliśmy wieczorem, z tym urozmaiceniem, że w czasie rozlewania zupy przyświecalimy sobie płonącymi drzazgami. Jedzenie chleba i picie zupy odbywało się bowiem po ciemku.
Poziomo prycze były poprzybijane do słupów. Gdy się wchodziło na górną pryczę trzeba było stanąć na dolnym poziomie, przytrzymać się dłonią za słup konstrukcji, która ją podtrzymuje i podciągnąć na jej górny poziom. Zauważyłem, że słup w miejscu przytrzymywania się był tak wypolerowany dłońmi, jak najwyższej klasy mebel, wykonany przez dobrego stolarza. Pomyślałem też o tym, ile setek i tysięcy więźniów i przez ile lat, tak pięknie go wygładziło i nadało połysk.
Od listopada 1944 roku do marca 1945 roku przebywaliśmy na kwarantannie w obozie Jołga. Poddano nas tam ciężkim warunkom bytowania, polegających m.in. na podawaniu potraw bez soli lub zupy, zwanej przez kolegów ciumizą. Po jej spożyciu odczuwało się bardzo mocne pieczenie w żołądku. Nocowaliśmy bez dachu nad głową, gnębieni zimnem, a także stawaniem dwa razy dziennie: rano i na wieczór, na długotrwałych apelach zwanych prowierkami…
Po dwóch tygodniach uznano, że jestem zdolny do pracy i przydzielono mnie do grupy pracującej w kołchozie Jołga. Wykonywaliśmy tam pracę w polu, przy cięciu plonów. Za pracę w kołchozie, każdy z nas otrzymywał obiad, składający się z dwóch dań: litra gotowanych ziemniaków w mundurkach i garści soli, tak gruboziarnistej, jak groch. Z obiadów byliśmy niezmiernie zadowoleni. Po zbiorach, aż do lutego 1946 roku, tj. do dnia wyjazdu do Polski, pracowałem przy omłotach zbóż.
Zwracam uwagę na fakt, że przez cały okres pobytu w obozach borowickich, tzn. przez 15-16 miesięcy, tylko raz w listopadzie 1945 roku byliśmy w łaźni tzw. bani i tylko raz zmieniono nam bieliznę. Łaźnia obozowa została wybudowana na kształt ziemianki, z dachem dwuspadowym sięgającym ziemi, z bali drewnianych o wymiarach 30 m X 25 m. Bania była halą z piecem pośrodku, wykonanym z beczki blaszanej i korytami na wodę, umieszczonymi wzdłuż ścian. Do łaźni przyprowadzono nas w grupie ok. 40 osób, rozebrać musieliśmy się do na naga na polu, w czasie padającego śniegu.
Ubrania zawieszaliśmy na druciane wieszaki. Podczas naszej kąpieli były one poddawane parowaniu, w pomieszczeniu zwanym parówką. Po wejściu do bani, każdy otrzymywał kawałek miękkiego mydła i tępą żyletkę do wygolenia zarostu na całym ciele. Zabieg ten był dla nas bolesny. Wygolone miejsca smarowaliśmy płynem o zapachu czosnku, pędzlem wykonanym z kawałka drewna, o rozklepanym na włókna końcu.
W bani razem z nami goliły się i brały kąpiel wychudzone, polskie kobiety i dziewczyny. Każdy w pośpiechu mył się, w korycie zimnej wody. Gdy braliśmy kąpiel, inna grupa naszych kolegów nosiła wiadrami wodę z rzeki Msty i wchodząc po drabinie na dach bani, wlewała ją do komina wystającego z dachu. Następnie zbiliśmy się w gromadki dla ciepła i ze wstydu, gdyż w drugim końcu bani myły się kobiety. Po ok. 45 minutach wyrzucono nasze ubrania z parówki na gromadę na pole, a my wyszedłszy z bani, pozostając nago w czasie padającego śniegu, szukaliśmy ich pośpiesznie. Ubierając swoją kurtkę kożuszaną, zauważyłem pod jej lewą pachą białą kulę o średnicy do 15 cm. Zdziwiony, co to może być, po chwili dostrzegłem wysuszone w parówce wszy.
Na jesieni 1945 roku pracując w kołchozie, w drodze z obozu do pracy przeżyłem z kolegą Frankiem Wojcieszkiewiczem z Radzymina niecodzienną przygodę. Nim jednak ją opowiem myślę, że warto wspomnieć o zachowywaniu się strażnika, który nas stale prowadzał z obozu do pracy w kołchozie. Rano, gdy zabierał naszą grupę, groził bronią i przeklinał nas w obecności oficerów NKWD. Gdy już byliśmy dostatecznie daleko od obozu, swoje zachowanie usprawiedliwiał obecnością obozowych enkawudystów, których się bał. Gdy szliśmy do pracy pod eskortą, na polach kołchozowych, po drodze stale mijaliśmy schludnie wyglądający domek. Dnia tego szczupła, starsza kobieta, niewielkiego wzrostu na korycie ubijała ziemniaki na karmę dla zwierząt. W pewnej chwili weszła do mieszkania… Wtedy Franek i ja szybko znaleźliśmy się przy korycie i czerpiąc dłońmi zjadaliśmy ziemniaki. Kobieta powróciła i spostrzegła nas jedzących. Przestraszyliśmy się. Uspokoiła nas i ruchem ręki zaprosiła do mieszkania. Usiedliśmy do stołu, a kobieta o nic nie pytając poczęstowała nas kubkiem herbaty i dużą kromką chleba. Wtedy zwróciliśmy uwagę na zamożność domu, czystość i ładne meble.
W domku tym byliśmy przyjmowani przez kolejnych kilkanaście dni. Gościnna gospodyni zapraszała nas do siebie. W podzięce narąbaliśmy jej drew i wykonaliśmy różne przydomowe prace. Pewnego dnia siedząc za stołem, w drzwiach pokoju spostrzegliśmy ogromnego mężczyznę w mundurze NKWD. Na jego widok znieruchomieliśmy. Stał w drzwiach i milcząc przyglądał się nam. Kobieta uspokoiła nas, że ten mężczyzna służy w NKWD i jest jej synem. Mąż miłej pani sprawował urząd sędziego w tej wsi kołchozowej. Tak więc została wyjaśniona zamożność schludnego domku…
Oprac. Aneta Zientara
Wieści Podwarszawskie
nr 14/2006
Autora wspiera Wołomin Światłowód
+ There are no comments
Add yours