W czerwcu 1944 roku zaczęły docierać do nas wiadomości, że wojska sowieckie są już w Wyszkowie, że już w Mińsku Mazowieckim. Nie wiadomo było, w co wierzyć, ale widzieliśmy, że Niemcy wycofują się. 30 lipca 1944 roku wojska sowieckie zajęły Wołomin. Co za radość! Kilka czołgów jedzie naszym Traktem Warszawskim. Nagle, w jednym czołgu pęka gąsienica. Wychodzą z czołgów, klną, zaczynają łączyć zerwane ogniwa. Mama wychodzi na drogę, ostatecznie to jej rodacy, ale najpierw się pyta:
– Wy bolszewiki?
– Niet, my sowieckije wojny!
– Ja russkaja.
– My toże.
Tu mama się wycofała, uznała, że lepiej za dużo nie mówić. Dopiero potem dowiedzieliśmy się, że razem z armią radziecką idzie armia polska.
Ujawnili się też partyzanci i oddział młodzieży wołomińskiej, wśród nich nasi koledzy. Do wojska dołączyła większość moich kolegów i znajomych.
Wojska sowieckie stacjonowały w Wołominie pięć dni. Prawdę mówiąc, było to wojsko wynędzniałe, brudne i głodne, z wiecznie psującym się sprzętem. Jak cicho przyszli, tak samo cicho wyszli.
A tymczasem 1 sierpnia 1944 roku wybuchło w Warszawie powstanie. Nie wiedząc jeszcze o niczym, rankiem ruszyłam do Warszawy do szkoły pani Glinojeckiej. Chciałam mieć świadectwo ukończenia kursu kroju. Pomyślałam sobie, że po zakończeniu wojny może mi się przydać.
Pociąg dojechał tylko do Rembertowa1. Kto chciał do Warszawy, musiał pokonać tę odległość pieszo. Razem z innymi pasażerami doszliśmy do miasta. Zmęczeni wsiadamy do tramwaju, chcemy płacić za bilet, konduktor mówi:
– Dziś jeździmy za darmo!
Przychodzę do szkoły, a tam pustka, jedynie sekretarka porządkuje jakieś papiery, a o świadectwie nawet nie chce rozmawiać!
– Dziecko – mówi do mnie – przyjdź po wojnie! Nic nie wiesz? Jedź szybko do domu, dziś powstanie!
Ale jak tu wyjechać, kiedy wszystkie pociągi zostały zatrzymane! Przypomniałam sobie, że z ulicy Stalowej do Strugi2 jeździ ciuchcia. Postanowiłam dostać się na Stalową. Miałam nadzieję, że dojadę tam tramwajem, ale była to płonna nadzieja. Tramwaje oblepione były pasażerami i nawet nie mogłam marzyć, żeby się dostać do wagonu. Ruszyłam więc pieszo. Kto zna Warszawę, ten wie, jaka odległość dzieli ulicę Szpitalną od końca ulicy Stalowej – trzeba przejść z centrum, przez Wisłę aż na Pragę. Kiedy już pokonałam ten dystans, zaczęło się oczekiwanie na ciuchcię. Dobre parę godzin. Wreszcie przyjechała. Upychamy się do ostatniego miejsca, ciuchcia ledwie rusza, jedzie tak wolno, że w biegu można wsiadać i wysiadać. Wreszcie dojeżdżamy do naszego przystanku. Mamy jeszcze do pokonania 3 km. Pieszo około północy docieram do domu. Padam na łóżko i zasypiam. Następnego dnia dowiaduję się, że mama chciała jechać do Warszawy, by mnie szukać! Ja bym jej przecież nie zostawiła dla żadnego powstania. Może nie było to patriotyczne, ale zbyt kochałam mamę, aby zostawić ją zupełnie samą.
Niemcy ponownie wkroczyli do naszego miasta. Dopiero teraz zobaczyliśmy, jak wygląda prawdziwa wojna. Od wschodu sowieci, od zachodu Niemcy. Nie zapomnę do końca życia, jak po raz pierwszy usłyszałyśmy katiusze! Mama coś tam plewiła w ogrodzie, a ja siedziałam na werandzie. Nagle do naszych uszu dobiegło potworne wycie i zobaczyłyśmy smugi ognia, przelatujące nad naszymi głowami. Mama tak się przeraziła, że na czworaka, jak duże psisko, przebiegła pół ogrodu, a potem ukryła się w schowku na narzędzia ogrodowe. Przyznaję, że było to straszne, ale równocześnie tak zabawne, że zaśmiewałam się do łez.
Walki o Wołomin trwały cztery tygodnie. Miasto przechodziło z rąk do rąk. Wołominek opustoszał. Kto tylko mógł, przenosił się do miasta. Pani Rostkowska przysłała do nas służącą z poleceniem, abyśmy natychmiast przeprowadziły się do niej. To ona organizowała ukrywanie Żydów w bezpiecznych miejscach i jestem pewna, że wielu z nich dzięki niej przeżyło wojnę.
Nie chciałam iść do miasta, wolałam schron w malinach, ale mama spanikowała. Zabrałyśmy tobołek od dawna przygotowany na wszelki wypadek. Sabina pomogła spakować niezbędne rzeczy, zamknęłyśmy dom na klucz i poszłyśmy. Marczykowie już wcześniej przenieśli się do rodziny na wieś.
U Rostkowskich – sądny dzień. Zgromadziło się w tych ich trzech pokojach ponad trzydzieści osób i cztery psy. Trzeba było to całe towarzystwo czymś nakarmić i gdzieś położyć spać. Zapasy, jakie mieli państwo Rostkowscy, dawno się skończyły, goście też niewiele ze sobą przynieśli. Wyprawy na miasto po jedzenie nie dawały rezultatu, gdyż nikt nie chciał za żadne pieniądze pozbywać się żywności, ponadto niebezpiecznie było wychodzić na ulicę, kręciły się bandy rabusiów i wojska – jednego dnia niemieckie, drugiego sowieckie. Niemców już znaliśmy, a sowieci byli dla nas wielką niewiadomą. Propaganda niemiecka przestrzegała, że sowieci gwałcą kobiety, zabijają nawet niemowlęta, nic dziwnego, że baliśmy się ich bardziej niż Niemców.
Po paru dniach życia w takiej ciasnocie, słuchania narzekań i litanii odmawianych do wszystkich świętych, płaczu dzieci i szczekania psów – miałam wszystkiego dość. Pewnego dnia, kiedy miasto zajęte było przez Niemców, wzięłam zaprzyjaźnionego ze mną psa i oświadczyłam mamie:
– Wychodzę z psem na spacer, a przy okazji zobaczę, co się dzieje w naszym domu!
Nie czekając na odpowiedź mamy, wybiegłam z domu. Na ulicy pustka, ciarki przebiegają mi po plecach. Piesek swoim zwyczajem biegnie po znajomych ulicach, podnosząc co chwila tylną łapę, wesoło szczeka, co dodaje mi odwagi.
Wchodzę do ogrodu od strony malin. Zaczajam się i obserwuję przez chwilę budynek. Wkoło cisza, idę więc w tamtą stronę. Dawny piękny ogród mamy poprzecinany jest ścieżkami, parkan w czasie okupacji został spalony na ogrzewanie mieszkania, a nasi sąsiedzi skracają sobie drogę do siebie, przechodząc na przełaj przez naszą działkę. Wchodzę do domu od strony ogrodu. Drzwi z werandy do mieszkania wyłamane, idę po cichutku, chowam się za drzwi.
– Piesku, spokojnie – pies zaczyna warczeć – spokojnie, spokojnie.
Słyszę, że ktoś buszuje w kuchni, potem usiłuje otworzyć drzwi w sieni! Wściekłość pokonuje strach. Nie patrząc na nic biegnę do sieni, za mną biegnie rozszczekany pies, jakby czuł, że to zły człowiek. Dobiera mu się do łydek. Widzę, że na plecach ma pełny łupu worek.
– Och ty, złodzieju! Korzystasz z tego, że nikogo nie ma w domu i przyszedłeś kraść? Oddawaj zaraz!
Ściągam mu ten worek z ramienia i wysypuję wszystko na podłogę. Znajduję, wśród innych rzeczy, elektryczne żelazko mamy, przepiękny talerz do chleba, wykonany metodą intarsji (chociaż myśmy zawsze mówili inkrustacji) z napisem wokół w języku rosyjskim: Chleb nasz nasuszcznyj dasz nam dnies, co po polsku znaczy: Chleba naszego powszedniego daj nam dzisiaj. Talerz ten, dodatkowo pięknie zdobiony kłosami zbóż, mama przywiozła jeszcze z Rosji.
Była to jedna z jej najdroższych pamiątek z domu rodzinnego. Wypadają też z worka dwie ikony – jedna z Matką Bożą z Dzieciątkiem na ręce i druga, mniejsza, malowana na masie perłowej, przedstawiająca któregoś ze świętych. Mama opowiadała, że w dziecięcych latach była tak bardzo chora, że miała sparaliżowaną lewą stronę ciała. Rodzice zawieźli ją do monastyru, gdzie pewien świętobliwy mnich pobłogosławił ją tą ikoną. Po powrocie do domu mama wkrótce wyzdrowiała, co oczywiście przypisywano tej właśnie ikonie.
Ale wracajmy do mojego złodzieja. Stał spokojnie, nie przejawiając agresji. Pies szarpał go cały czas za nogę. Wreszcie wydukał.
– Ja chatieł na chleb, gdzie tut kupić chlieba?
– Aha, ty russkij?
– Da, da. Daj mnie chlieba…
– Ja tu nie mam chleba, trochę dalej jest piekarnia, idź tam, może ci dadzą.
Rzuciłam mu jego worek i te rzeczy, które nie były nasze, przytrzymałam psa i otworzyłam drzwi kluczem.
– Idź i żebyś mi tu nie wracał!
Biegiem wróciłam do miasta. Z daleka widząc nadjeżdżający wojskowy samochód, schowałam się do pierwszego nadarzającego się zaułka. Przejechali! Wpadłam do mieszkania.
– Mamo, pakuj się, wracamy do domu! Zanim wojna się skończy, rozkradną wszystko. Nie będzie do czego wracać.
– A jak przyjdą sowieci, to co?
– To będziemy z nimi gadać po rosyjsku, chyba nie zapomniałaś tego języka!
Jakoś przestałam się bać sowieckich żołnierzy, ich mowę rozumiałam, a niemieckiej nie.
No i wróciłyśmy do domu. Za nami pociągnęli inni nasi znajomi i sąsiedzi.
Niemcy jakby umocnili swoje pozycje i nie mieli zamiaru wycofywać się z miasta. Zaczęli natomiast systematycznie niszczyć obiekty strategiczne. Wysadzili dworzec kolejowy, a potem, co ileś metrów zakładali ładunki wybuchowe i kolejno wysadzali tory, przejazdy, zwrotnice i budki dróżników.
Nasza posesja położona około dwieście metrów od torów kolejowych, więc na nasz ogród leciały odłamki szyn, podkładów i innego żelastwa. W sadzie na drzewach było pełno owoców, których nikt nie zrywał, bo po co? A jeść musieliśmy z wielką ostrożnością, gdyż nawet w jabłkach tkwiło wiele odłamków, o które można było pokaleczyć sobie usta.
Pod koniec sierpnia rozeszła się pogłoska, że wojsko będzie wysiedlać miasto, ponieważ planują ciężkie boje i miasto zostanie zniszczone. Nikt za bardzo w to nie wierzył, bo jak tu wysiedlić około 20 tysięcy ludzi? Ale dla tych drani, Niemców, nic nie było niemożliwe.
31 sierpnia ewakuowali ludność Wołomina, dając 15 minut na zabranie tego, co zdoła się unieść. Prosiłam mamę, żebyśmy zostali, schowali się w malinach – to był naprawdę doskonały schron, gęste krzaki malin tak zasłaniały wejście, że sami nieraz mieliśmy kłopoty, aby do niego trafić. Ale mama się bała, że jak nas znajdą – zabiją.
Gdy Niemcy wdarli się na podwórko, za późno było na decyzje. Nasz ukochany Szarik rzucił się na żołnierzy, broniąc nas, a jeden z tych drani wyjął pistolet i zabił biednego psa.
Wkrótce zobaczyliśmy czoło swoistego pochodu. Ludzie dźwigali na plecach dobytek całego życia, zawiązany w tobołki lub upchany w tekturowych walizkach. Nieliczni pchali wózki dziecięce, naładowane dobytkiem, dzieci niosąc na rękach. Krysia, koleżanka Ireny, szła, trzymając na ręku dziesięciodniowe niemowlę. Obok niej matka, pani Zduńczykowa, dźwigała rzeczy niezbędne dla trzech osób. Niektórzy prowadzili ze sobą kozy i inne domowe zwierzaki, które szkoda było zostawić. Były też paniusie, które niosły na ręku swoje pieseczki, dokarmiając je smakołykami, wtedy gdy dzieci były głodne i spragnione. Wydawało mi się to niesprawiedliwe. Tego dnia ta ludzka rzeka dotarła do wsi Nadma, około 5 km od Wołomina.
Tam też nocowaliśmy w rowie, na słomie zebranej z pola, pod gołym niebem. Następnego dnia pobudka skoro świt i w drogę. Po drodze spotkaliśmy sąsiadów i znajomych. Żegnając się z nimi, zażartowałam, że kto wie czy się jeszcze spotkamy. Chyba wypowiedziałam te słowa w złej chwili, gdyż rzeczywiście z wieloma z nich nie spotkałam się już nigdy i nigdy nie wróciłam w swoje rodzinne strony.
Po południu dotarliśmy do lasu stanisławowskiego, gdzie mieliśmy pozostać na dłuższy odpoczynek. Ale w lesie tym stała artyleria przeciwlotnicza. Gdy nadleciały sowieckie samoloty, wywiązała się straszliwa walka, tym potworniejsza, że w lesie było tysiące ludzi, wozy, bydło. Detonacje pocisków, bieganina, krzyk i płacz. Istne piekło! Ludzie zaczęli rozbiegać się na wszystkie strony, my z mamą pobiegłyśmy w gąszcz, gdzie miałyśmy zamiar przeczekać ten nalot; niestety, wypłoszył nas jakiś sołdat, który wyraźnie dawał do zrozumienia, o co mu chodzi. Moja mama powiedziała, że lepsza śmierć niż hańba i szybko, nie oglądając się za siebie, wróciłyśmy do całej grupy. A tam sądny dzień. Nad zabitymi płaczą zrozpaczone rodziny, ranni błagają o pomoc, która – wiadomo – nie nadejdzie. Jedna z naszych sąsiadek ocalała tylko dlatego, że jej koza ze strachu wskoczyła na nią i przykryła ją własnym ciałem. Koza przypłaciła to życiem, a sąsiadka przez parę dni miała co jeść. Ludzie musieli radzić sobie tak, jak to było możliwe.
W lesie wykopaliśmy doły, by pochować zabitych. Wreszcie ten żałobny pochód ruszył dalej. Dotarliśmy do wioski Stanisławów3, ale Niemcy nie pozwolili się zatrzymać. Ludzie byli już tak zmęczeni, głodni i spragnieni, że ledwie szli. Ruszyliśmy dalej, nie tylko drogą, ale również polami. Trafiliśmy na pole obsadzone pomidorami. Co za ulga, jest nie tylko jedzenie, ale i picie! Ja, która nigdy bym nie wzięła do ust pomidora, dosłownie obżerałam się nimi z rozkoszą – były słodkie, soczyste, wspaniałe! Zabrałyśmy, ile się da. Inni tak samo. Po przejściu tego tłumu pole wyglądało jak po przejściu stada bizonów.
Jakimś cudem dotarliśmy do wsi Kąty Węgierskie. Mama była tak potwornie zmęczona, że usiadła na poboczu drogi i oświadczyła, że dalej nie pójdzie, niech ją zabiją, a i tak nie pójdzie. A do mnie:
– Pamiętaj, pilnuj tego tobołka.
Przysiadło się do nas jeszcze parę osób, zmęczonych tak jak my. Cały czas myślę, co robić? Jak się ratować? Oczywiście, tylko uciekać! Błagam mamę:
– Mamo uciekajmy do lasu, przecież w pobliżu nie ma ani jednego Niemca!
– Dziecko kochane, ty uciekaj, ja nie jestem w stanie zrobić ani jednego kroku. Zabierz ten tobołek, pamiętaj, pilnuj go jak oka w głowie!
– Akurat, wiesz przecież, że ciebie nigdy nie zostawię. Cokolwiek się stanie, będziemy razem.
Wtem słyszę i widzę po chwili, że nadjeżdżają dwie ciężarówki. Zobaczyli tę grupkę biedaków, zatrzymali się i po wielu targach za dwie paczki papierosów zawieźli nas do Legionowa. W Legionowie dostaliśmy kwaterę u jakichś poczciwych ludzi – odetchnęłam z ulgą. Mama dosłownie padła na jakieś wyrko i natychmiast zasnęła. Też byłam zmęczona, ale nie aż tak, by poskromić moją ciekawość. Co to za miejsce, jakie mamy sąsiedztwo, czy można coś kupić do jedzenia? Bo jeść się chciało jak licho.
Wieczorem dopiero dotarł do miasta peleton ludzkiej niedoli i nieszczęścia. W Legionowie mieszkaliśmy przez trzy tygodnie. Tam też dowiedzieliśmy się, że wojska sowieckie zajęły Wołomin w dwie godziny po opuszczeniu miasta przez Niemców. Do licha! A tak chciałam zostać w tych malinach! Gdyby nie mama…
Pobyt w Legionowie urozmaicaliśmy sobie myszkowaniem, gdzie i co można podkraść do jedzenia. Chodziliśmy więc na chłopskie pola po ziemniaki, buraki, marchew, kapustę, nie gardziliśmy niczym. Zresztą chłopi nawet tego nie zbierali, bo też nie byli pewni jutra.
Któregoś dnia na takim złodziejstwie przyłapali nas Niemcy. Zaprowadzili do kuchni i kazali obierać ziemniaki, ale nie te, co ukradliśmy na polu, tylko własne. Rety, nigdy w życiu nie obierałam ziemniaków i to jeszcze w takiej ilości. Całe ręce miałam pokancerowane! Na zakończenie tego obierania, trzeba przyznać, zachowali się przyzwoicie, dali nam po bochenku chleba i kostce margaryny.
Spokój nie trwał długo. Około 20 września wysiedlili okoliczne wioski, a następnie Legionowo. Po całodziennej podróży, częściowo pieszo, częściowo samochodami, dotarliśmy do fortu Zakroczym, który był częścią twierdzy Modlin, wybudowanej jeszcze przez któregoś cara Rosji. Fort mieścił się w głębi ziemi, a dostęp do niego był możliwy tylko w jednym miejscu. Wyglądało to mniej więcej tak: wykopana w ziemi dziura, obudowana wkoło budynkami, a właściwie jednym okrągłym budynkiem z krużgankiem, z którego wchodziło się do pomieszczeń sypialnych. Na podłodze leżała brudna słoma, na której nocowały już tysiące ludzi. O miejsce do spania w tych brudach trzeba było walczyć, a jak się wywalczyło – pilnować. W takich warunkach przemęczyliśmy się dwie doby. Trzeciego dnia pojawiła się komisja lekarska, która przeprowadziła selekcję. Po komisji wiele osób zwolniono, jak na przykład naszych wołomińskich sąsiadów, ludzi w podobnym wieku jak my z mamą, a nas nie. Nie wiem, czy to może przez nazwisko Müller? Aby się uwolnić, mama poświęciła ostatnią cenną rzecz, jaką mieliśmy – złoty krzyżyk, który dostałam od mojej matki chrzestnej. Dostałyśmy więc upragnione przepustki; żołdacy odwieźli nas przez most na Bugu i powiedzieli:
– Idźcie, dokąd chcecie.
Gdyby przewieźli nas przez most na Wiśle – byłybyśmy ocalone. A tak, trafiłyśmy ponownie pod sam front. Nie wiem, czy to była pomyłka żołdaka, który nas odwoził, czy też złośliwość tego, który zagarnął złoto. Tak czy siak, znalazłyśmy się ponownie w Legionowie, które 25 września 1944 roku zostało całkowicie wysiedlone.
Tym razem trafiłyśmy do Jabłonny i jakież było nasze zdziwienie, gdy na ulicy spotkaliśmy Julcię, naszą dawną służącą. Julcia zabrała nas do siebie, a raczej do swojej siostry, u której mieszkała. Razem z nimi mieszkało ponad 40 osób! Miałyśmy jeszcze ze sobą parę kilogramów mąki z domu. W Jabłonnie udało się zamienić ją na chleb. Nie na długo go starczyło, ale jaki był smaczny!
Jabłonnę wysiedlono 26 września do Łomianek. Tam następna selekcja. Starsze osoby wysłano do obozu w Ożarowie, a młodych, zdolnych do pracy ponownie do Zakroczymia. Mamę chcieli zostawić w Polsce, miała wtedy 52 lata, lecz na skutek trudów tej poniewierki wyglądała co najmniej dziesięć lat starzej. Ale mama oświadczyła komisji, że jest silna i zdrowa, a córki samej nie puści. Pojechałyśmy więc razem. 29 września wyruszyłyśmy z Modlina, przez Nasielsk i Toruń, do Piły.
Wylądowałyśmy w Niemczech, dwanaście kilometrów za starą polską granicą. Czyścioszki Niemcy nie mogli wpuścić do Niemiec tej brudnej polskiej hołoty, zatem zafundowali nam kąpiel – zgonili do łaźni taką ilość ludzi, że nie tylko nie można się było umyć, ale nawet poruszyć. Ciepła woda leciała może 5 minut, a potem zimna – też 5 minut. Stał ten tłum i ogrzewał się własnymi ciałami. Nasze ubrania oddano do dezynfekcji, wróciły jeszcze bardziej brudne niż były, a wszy chodziły sobie nie tylko po ubraniach, ale nawet po stołach. Nigdy wcześniej nie widziałam wszy, a tu nagle po stole łazi jakieś robactwo.
– Mamo, zobacz, co to?
– Jezus Maria, przecież to wszy!
Mama wkurzyła się nie na żarty! Przyprowadziła jakąś Niemkę w mundurze, pokazuje jej te wszy i krzyczy:
– No, co to, co to za dezynfekcja?
I do mnie:
– Chodź, zabieramy się stąd.
Poszłyśmy spać do łaźni, na gołym betonie. Ale zawszenia i tak nie udało się uniknąć.
W Pile wywieźli nas na roboty do lasu. W południe żądamy obiadu – nie dają. Nie dają – nie pracujemy. Ludzie rozbiegli się po lesie, zbierają suche gałęzie, które można zabrać do baraku. Ja też nazbierałam sobie drewna, związałam, popatrzyłam wokół siebie. Boże, jak tu pięknie! Cisza i spokój, zupełnie inny świat, wojny nie ma, a ja leżę w lasku nad Strugą. Położyłam się na mchu, nie ruszę się, niech się dzieje, co chce! No i działo się.
6 października 1944 r. załadowali nas do wagonów towarowych, dając na drogę po bochenku chleba i pół kostki margaryny. Wyruszyliśmy w głąb Niemiec. Jechaliśmy całą noc, pociąg pędził jak szalony, wagon trzeszczał, jęczał, kołysał się, jakby za chwilę miał wyskoczyć z szyn. Jako tako ułożyliśmy się na podłodze, ciasno było niemożliwie, ale może dzięki temu nie pozamarzaliśmy na śmierć.
O 7 rano dojechaliśmy do Berlina. Nawet z dworca widać było, jak bardzo miasto zostało zniszczone, ale nas to cieszyło. Mściwie mówiliśmy: A dobrze wam tak! W Berlinie pociąg stał bardzo krótko. Teraz całą drogę tkwiliśmy w oknach, obserwując przesuwające się krajobrazy. A były piękne! Od Berlina do Magdeburga ciągnęły się lasy przeplatane polami uprawnymi. Uznaliśmy, że szkoda dla Niemców takiego pięknego kraju. Jak przegrają wojnę, a przegrają na pewno, to… kto wie?
W Magdeburgu zaskoczył nas alarm. Pociąg szybko wyjechał ze stacji. Odjechaliśmy może pięć, może dziesięć kilometrów od miasta, kiedy pociąg stanął w polu. Na niebie widać samoloty. Wysoko, wysoko, ledwie można je dojrzeć gołym okiem. Gdzieś daleko słychać detonacje bomb. Uciekamy z pociągu, ale ucieczka jest bezcelowa. W szczerym polu widać nas jak na dłoni. Położyłyśmy się na trawie i patrzymy w górę. Myślę, że miałabym cholernego pecha, gdyby trafili akurat we mnie. Minęło trochę czasu, zanim Niemcy pozbierali uciekinierów. Ruszyliśmy dalej.
Krajobraz za oknem zmienił się na górzysty. Pięknie wyglądały kolorowe poletka, ułożone na tle pofałdowanej zieleni. Zła sama na siebie, wymyślałam sobie: Głupia, jadę gdzieś w nieznane, a zachwycam się niemiecką przyrodą. Polska też jest piękna, ale bez Niemców!
Wieczorem dojeżdżamy do Lehrte. Następne „mycie brudnych Polaków”, czyli łaźnia. Tam czekał nas szereg „przyjemności”. Po pierwsze – kto miał (wszyscy mieli) gnidy lub wszy, wystrzygali mu pasma włosów lub golili głowy na zero, po drugie – kąpiel. Tym razem ciepła. Po niej wysmarowali nam wszystkie miejsca, gdzie są włosy jakimś okropnie śmierdzącym i szczypiącym płynem. Koniec zabiegów, można się ubrać!
Dziewiątego października 1944 r. wywieziono nas z Lehrte do Gross Munzel, około 20 kilometrów za Hanowerem.
- Między 30 lipca a 6 sierpnia 1944 roku w Wołominie byli Rosjanie, a w Warszawie – Niemcy. Wokół Wołomina toczyła się bitwa pancerna, zdaniem historyków największa jaka została stoczona na ziemiach polskich. Trudno więc wyobrazić sobie pociągi kursujące z Wołomina do Rembertowa przez linię frontu.
- Struga – dziś część podwarszawskich Marek. Ciuchcia, czyli Marecka Kolej Dojazdowa funkcjonowała jeszcze do 1974 roku z Targówka do Radzymina.
- Dziś Stanisławów Pierwszy. Stanisławów, Kąty Węgierskie to wsie w gminie Nieporęt.
+ There are no comments
Add yours