Publiczna Szkoła Powszechna nr 1 w Wołominie

Magia słowa, czyli… opowieści niezwykłe

Całkiem niedawno trafiłam przypadkiem na stronę “Dawnego Wołomina”. Jej zawartość szczególnie w części poświęconej edukacji sprowokowała mnie do refleksji. Odżyły wspomnienia z lat szkolnych. Zaczęłam zastanawiać się, co z tamtych odległych czasów jeszcze pamiętam. Upłynęło wiele lat (prawie 38!), kiedy opuściłam mury Szkoły Podstawowej Nr 1. Cóż można pamiętać po tylu latach? To już historia! Przekonajmy się zatem?

A przecież mi żal…

(zamiast wstępu)

Nieistniejąca już dzisiaj najstarsza w Wołominie szkoła podstawowa zawsze cieszyła się dobrą sławą. “Jedynka” to była marka, znak firmowy! Czy swój prestiż zawdzięczała genialnym uczniom? Po części pewnie też, ale również, a może przede wszystkim, nauczycielom. Przyszło im pracować, a nam uczyć się w trudnych warunkach. Mimo to uczniowie “Jedynki” osiągali najlepsze wyniki w mieście, a po ukończeniu podstawówki jako jej absolwenci wyróżniali się w szkole średniej, będąc swoistą reklamą “starej budy”.

Kilka lat temu, kiedy powstał projekt “Szkoła z klasą” na zdobywanie przez placówki oświatowe certyfikatów i tytułów, Szkoła Podstawowa Nr 1 zniknęła już z krajobrazu miasta. Może nie całkiem, bo historyczny budynek nadszarpnięty zębem czasu jeszcze straszył wybitymi szybami okien, popadającym w ruinę wnętrzem…

Dla mnie jednak wołomińska “Jedynka” od zawsze – a przynajmniej odkąd sięgam pamięcią – była “szkołą z klasą”! Na długo przedtem, zanim inni zaczęli ubiegać się o zaszczytne tytuły i zdobywanie nobilitujących certyfikatów. Tę klasę, a mówiąc językiem sportowym extra klasę, przez lata kształtowały pokolenia nauczycieli i uczniów? Szkoda, że taki los spotkał najstarszą i najbardziej zasłużoną placówkę o bogatej historii i wspaniałych tradycjach. Warunki były iście spartańskie, a przecież mi żal…

Magiczny próg, czyli… szkic do portretu nauczyciela

Pod koniec klasy czwartej z ciekawością wypytywaliśmy piąto- czy szóstoklasistów – starsi raczej nie chcieli z nami gadać – jak to jest w tej piątej klasie. Wkrótce mieliśmy przekroczyć ten magiczny próg awansując do grona starszych uczniów. No i tu padały różne pokrętne odpowiedzi, które wcale nie napawały nas optymizmem. Do tej pory pani była jedna, a teraz wielu nauczycieli, więcej przedmiotów – jakaś historia czy rosyjski? Jednak w którymś momencie szóstoklasiści, a raczej ich nieliczne grono zbratane więzami krwi z niektórymi czwartakami, stwierdzili, że jeśli będzie nas uczyć pani (i tu padało nazwisko), “będzie fajnie”. Nie bardzo rozumieliśmy, na czym to “będzie fajnie” miałoby polegać.

Kiedy dociekliwie dopytywaliśmy, dlaczego, dryblas z tajemniczą miną odpowiedział, że sami się przekonamy. Prawda, że o wymienianej nauczycielce krążyły od dawna legendy. Już do dziewięciolatków docierały pogłoski o jej rozlicznych egzotycznych podróżach oraz organizowanych dla uczniów wycieczkach po całej Polsce. No i najważniejsze – to iście magiczne wprowadzanie w wiedzę wówczas dla nas tajemną!

Na początku piątej klasy okazało się, że dopisało nam szczęście, bo języka polskiego i historii uczyć będzie pani, z którą podobno miało być “fajnie”. Wkrótce prorocze słowa dryblasa z klasy szóstej się spełniły – “było fajnie”! Przez najbliższe cztery lata…

Historia, język polski, rysunki, czyli… człowiek – orkiestra

Program historii w klasie piątej zaczynał się od starożytności. Już od pierwszej lekcji siedzieliśmy jak urzeczeni słuchając o mitycznych bogach i herosach, wojnie trojańskiej i Odyseuszu. Kiedy pani opuszczała salę, a za nią wysypywała się hałaśliwa dziatwa, stojący na korytarzu uczniowie innej klasy wiedli za nią wzrokiem i wzdychając ciężko, rzucali w naszym kierunku: “wy to macie fajnie”! Skwapliwie przytakiwaliśmy, kiwając głowami. Jeśli wcześniej ktoś spodziewał się, że tajemniczo brzmiące słowa będą przyzwoleniem dla nieuctwa i lenistwa, szybko został wyprowadzony z błędu…

Greckich bogów i ich rzymskich odpowiedników znaliśmy na wyrywki. Skrzętnie nanosiliśmy na taśmę chronologiczną sklejoną w harmonijkę z papieru milimetrowego poznawane daty i fakty. Szybko przekonaliśmy się, że historia to fascynująca nauka, którą chłonęliśmy niczym gąbka.

Lekcja zwykle zaczynała się od wprowadzającej w temat opowieści, której słuchaliśmy z zapartym tchem. Z wielkim zainteresowaniem zgłębialiśmy “arkana wiedzy tajemnej”, niezależnie od tego, czego dotyczyła: od starożytności po średniowiecze, a daty i wydarzenia był to dla nas – jak rzekłaby dzisiejsza młodzież – przysłowiowy pikuś. Minęła klasa piąta, a ciągle “było fajnie”! A nawet jeszcze lepiej! W klasie szóstej pani uczyła nas już 3 przedmiotów, ba, została nawet naszą wychowawczynią!

Podobnie było na lekcjach polskiego. Chociaż w szkole podstawowej nie ma podziału na epoki literackie, a niektórzy twórcy pojawiali się na kartach podręczników dopiero w liceum, my “liznęliśmy” barokowej poezji, podawanej gdzieś tam przy okazji, bardziej jako ciekawostka, niż wiedza obowiązkowa.

Nie inaczej rzecz się miała w przypadku rysunków, które często stanowiły pretekst do prezentowania rozległej wiedzy o sztuce i architekturze. A jeśli “okraszone” zostało to dodatkowym specjałem w postaci ciekawostek z podróży, zdarzało się, że słuchaliśmy z zazdrością. Myślę jednak, że był to rodzaj szlachetnej zazdrości, która mobilizuje i wyzwala w człowieku chęć poznawania świata.

Do dziś nie pojmuję tego fenomenu, ale nie pamiętam, aby na lekcjach historii, języka polskiego, rysunków a nawet lekcji wychowawczej ktoś się kręcił albo rozmawiał. Ta dyscyplina wcale nie była wynikiem strachu. Postrach siali inni nauczyciele – chociażby matematyk. Nie wiem, czy ktokolwiek bał się naszej wychowawczyni. Co najwyżej ci, którzy nie odrobili pracy domowej. Jednak chyba bardziej obawiali się dwói i “wymiaru sprawiedliwości”, jaki miał ich spotkać w domu. Pewnie, że zdarzały się jakieś ekscesy. Wówczas klasowy rozrabiaka potraktowany uszczypliwym żartem spuszczał głowę burcząc pod nosem “przepraszam”. Inteligentny dowcip zwykle odnosił lepszy skutek niż podnoszenie głosu czy obrzucanie delikwenta epitetami. Nie, nie byliśmy aniołami! Wobec niektórych nauczycieli, szczególnie tych, którzy przychodzili na zastępstwo, popisywaliśmy się iście małpią złośliwością.

Artysta czy rzemieślnik?

Wśród nauczycieli – zarówno kiedyś jak i dzisiaj – można wyróżnić dwie kategorie: rzemieślnik i artysta. Myślę, że jedni i drudzy są potrzebni, chociaż mają całkiem inne podejście do wykonywanej profesji. Nauczyciel – rzemieślnik “wtłacza” wiedzę w głowy swoich podopiecznych, stosując srogie sankcje w przypadku opornego materiału, jakim jest często zbuntowany młody umysł. Nauczyciel – artysta osiąga taki sam albo lepszy efekt dochodząc do celu w sposób dla ucznia atrakcyjny i fascynujący, że w jego urzeczonej magią słowa głowie, nawet nie powstanie myśl o buncie, a zdobywanie wiedzy staje się wspaniałą i ekscytującą przygodą! Naprawdę nie mam nic przeciwko rzemieślnikom, a nawet bardzo ich cenię, ale kocham artystów!

***

Mam nadzieję, że wszyscy ci, którym dane było trafić do klasy tajemniczej pani, z którą “było fajnie” rozpoznali, czyj portret usiłuję naszkicować… Być może nieudolnie i trochę chaotycznie, może nie zawsze chronologicznie prezentując zdarzenia, ale… pamięć jest zawodna – przynajmniej moja. Kimże jest ów nauczyciel – artysta, który magią słowa urzeka słuchaczy? Dosyć zagadek! Przejdźmy zatem do rzeczy…

Janina Wozińska
absolwentka Szkoły Podstawowej Nr 1 w Wołominie
styczeń 2010

+ There are no comments

Add yours

Zostaw komentarz

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.