Kiedy lato nadchodzi, każdy człek miejski czuje gwałtowną potrzebę naocznego przekonania się, czy jeszcze resztki lasów nie zostały wycięte, czy rechoczą żaby po stawach i moczarach i czy jak dawniej na miedzach „zrzadka ciche grusze siedzą”. To też w każdą pogodną niedzielę warszawianki i warszawiacy, posiadający zdrowe nogi i kilka złotówek w kieszeni, oblegają kasy kolejowe i kolejkowe, aby uciec od zgiełku wielkiego miasta i wciągnąć w swe płuca, zapas świeżego powietrza. Poszedłem i ja za ich chwalebnym przykładem, dzięki czemu odnowiłem znajomość z Wilanowem, a poznałem Urle i Pyry. O Wilanowie pisać nie będę, bo któż go nie zna z mieszkańców Warszawy, a któż o nim przynajmniej nie słyszał nietylko z tych, wśród których „nasza się Wisła ukochana toczy”, ale i z tych, co mieszkają nad Wartą i nad Dunajcem, Sanem i Dniestrem i nad owym Niemnem, do którego się tuli „litewskich strumieni rodzica”. Inna rzecz Urle i Pyry. O istnieniu pierwszych dowiedziałem się dopiero w roku zeszłym, a co do drugich, to jeszcze przed dwoma tygodniami gotów byłbym przysięgać, że takiej miejscowości nie zna „Słownik geograficzny Królestwa Polskiego i innych krajów słowiańskich”.
(…) Pyry mają się do Urli, jak mały piasek do wielkiego piachu i młody lasek do starego lasu. Urle mają prócz tego rzekę, którą, jak obecnie, może przejść w bród kura, nie zamoczywszy skrzydeł. W innej porze jednak, zwłaszcza w zimie, jest dostatecznie głęboka, aby można w niej użyć kąpieli. Żart, żartem, Urle przedstawiają wartość jako miejsce pobytu na lato, dla małych dzieci, które posiadają tu dobre powietrze, miłą kąpiel i dla których szczytem marzeń jest swoboda wśród lasku i piasku. Jak to przyjemnie drapać się na drzewa, obrywać gałęzie, tarzać się po piasku, robić w nim rowy, sypać z niego góry! Aj, aj, jak to przyjemnie — nieprawda Tadziu i Janku? To raj prawdziwy, zwłaszcza jeśli mama pozwoli latać boso, a ten brzydki nauczyciel pozostał w Warszawie.
Dla starych dzieci Urle mniej mają powabu, z wyjątkiem młodych stadeł małżeńskich i par zakochanych. Ale powiedzcie mi państwo, czy takim jest gdzie źle na świecie? Mniej powabu mają dlatego, że, proszę mi przebaczyć jasne postawienie kwestii, Urle są… nudną dziurą. Podobno w ostatnich latach przebywa w nich rocznie 3—4 tysięcy letników — i letnicy ci nie mają żadnej rozrywki, żadnego koncertu, restauracji, kawiarni, żadnej czytelni, żadnego kasyna. Garstka ich bawi się, urządzając teatrzyki amatorskie, skacząc w małej salce i słuchając wycia gramofonów. Ale wszystko to pochodzi z inicjatywy osób prywatnych — tego rodzaju zabawy można zresztą urządzać wszędzie, gdzie przepędza lato nie 3000, lecz 100 osób – przedsiębiorcy na Urle nie raczyli zwrócić uwagi.
Cały udział przedsiębiorców polega na paru marnych sklepikach. Dostawcami pożywienia i potrzeb niezbędnych są okoliczni włościanie i drobni kupcy żydowscy. Ci dostarczają mięsa, jarzyn, kurcząt, pieczywa, nabiału, masła, jaj, drzewa… Proszę mi wskazać jedno miejsce na szerokim świecie, poza okolicami Warszawy, w któremby dla kilku tysięcy ludzi, przebywających przez całe lato, nie urządzono dobrze zaopatrzonych sklepów spożywczych i galanteryjnych, nie sprowadzono jakiejś orkiestry, nie wybudowano jakiego kasyna i teatrzyku, nie założono restauracji, czytelni, cukierni, mleczarni, kawiarni itp. W każdej takiej miejscowości — powtarzam: poza okolicami Warszawy — osiadają wszelkiego rodzaju rzemieślnicy i kupcy; nie brak w niej krawców i krawcowych, szewców, kapeluszników, składów bielizny i pościeli, fryzjerów, utrzymujących powozy i dorożki — nawet jubilerzy, księgarze, aptekarze rozbijają swoje namioty. Jednem słowem wszystkiego w niej dostać można aż do fortepianów, rowerów, tenorów, weksli i chińskiej porcelany. Niema na składzie chyba tylko maszyn rolniczych, torpedowców, armat, baletniczek (nauczyciele tańca są), radium i filozofów.
Nie można żądać, aby w Urlach odrazu wszystko się znalazło, ale przecież powinno być coś więcej niż piasek i lasek, bo to dala mama natura. Pomijając już brak rozrywek i udogodnień, niema w nich śladu jakiegokolwiek porządku, którego choćby w skromnych rozmiarach wymagać należy. Niema ulic – to może i dobrze, ale powinny przecież być jakieś tablice, lub proste napisy dające świeżo przybyłym możność orjentowania się w środku lasu. Szukajcie tu domku znajomych, kiedy ten dom nie nosi ani nazwy, ani nie stoi przy jakiejś ścieżce lub drodze, mającej swoje nazwisko, a jest tych domków rozrzuconych bez ładu po lesie jakieś 300. Gdzieindziej, jeden zwałby się „pod słońcem”, drugi „pod orłem”, trzeci „pod gęsią” czy „pod krokodylem” a choćby po warszawsku: „pod Gasińskim”, „pod Battistinim”, „pod totalizatorem”, „pod Rulerem”, „pod nożowcem”. Byłyby tabliczki: „ścieżka ku polance”, „droga ku rzece”, „droga do Jadowa”, „droga do Wyszkowa”, „ku porębie”,, „ścieżka do zagajnika” lub t. p. . Wiedząc, że państwo X mieszkają na „drodze ku rzece” w domku „pod Warszawianką” łatwo możnaby ich odszukać, anie błądzić po lesie. Tymczasem tego wszystkiego niema, a wiem dobrze, że nietylko ci, co byli po kilka razy w Uriach, mają trudność z odszukaniem swoich znajomych, ale nawet zamieszkali w nich letnicy, na początku swego pobytu, często do własnej siedziby trafić nie mogą.
W r. z. jeden z moich znajomych przyjechał o godz. 6 do krewnych. Wiedział tylko tyle, że mieszkają u jakiegoś, jeżeli się nie mylę, Szyszki. Bierze za przewodnika jakiegoś chłopca i każe się prowadzić. Jest wreszcie Szyszka, ale u niego krewnych niema. To może u drugiego, bo jest i drugi Szyszka. Rezultat, ten sam, więc może u trzeciego, bo i trzecim Szyszką, los Urle obdarzył. Pokazało się wreszcie, że jest sześciu Szyszków, a jeden z nich ma w różnych stronach aż dwanaście „will” dla letników. Po dwugodzinnem łażeniu poszukwacz Szyszków zmęczył się i powrócił na przystanek kolejowy, gdzie wreszcie o godzinie 9-ej zobaczył swoich krewnych „na platformie”, na kwadrans przed; odejściem pociągu do Warszawy.
Możnaby łatwiej było odnaleźć się w tym labiryncie, gdyby letnicy się znali, ale gdzie oni poznać się mają? Pytałem się “moich”: z kim tu żyjecie? Z nikim, odpowiedziano. — Dlaczego? — Bo nikogo nie znamy. — To czemuż się nie poznacie? — „A jakże mamy się poznać chyba musielibyśmy łapać kogoś na drodze i przedstawiać się nieproszeni, lub stanąć przed domem i wołać do przechodzących: nazywamy się tak a tak, i jesteśmy tem a tem — chodźcie państwo do nas na kawę, lub na wódkę, bo nam się przykrzy…” I rzeczywiście, jak się tu poznać, kiedy niema w Urlach żadnego punktu zbornego – niema jak gdzieindziej choćby ławeczek „przy muzyce”, na których zawiera się znajomości. Szczęśliwi ci, co mieszkając w Urlach, odnajdą w nich swoich warszawskich znajomych — wtedy jeszcze bliżej łączy ich wspólność ciężkiej doli, jeżeli są to osobniki łatwe do łączenia się i posiadające przymioty towarzyskie.
A za te wszystkie udogodnienia i przyjemności płaci się w Urlach wcale nieźle. Trzy małe, niskie pokojęta, sklecone z desek z przewiewem przez szpary (opierać się o taką ścianę nie radzę, bo nuż fiknie koziołka) kosztują na sezon 120 rubli. A! toż ja, niżej podpisany, za trzy pokoje, dwa razy większe, znacznie wyższe, w willi silnie zbudowanej, płacę, w Poroninie, o cztery kilometry od Zakopanego, 100 złotych reńskich, a w Zakopanem co najwyżej 150 złr. (nie mówię o eleganckich i pięknie urządzonych willach, bo w nich takie mieszkanie 250—300 złr. kosztuje). A przecież grunt w Zakopanem i Poroninie jest szalenie drogi, budulec również — wystawieinie takiej willi o trzech pokojach i kuchni kosztuje tam trzy razy więcej niż zbicie budki z desek w lesie urlowskim czy urlańskim (bo nie wiem, jak lepiej — niech mnie radca językowy „Gońca” raczy objaśnić). A przecież (pomijam już Zakopane) mam w Poroninie powietrze „pierwszej sorty”, widok na Tatry że „palce lizać”, wycieczek tysiąc, a jedna od drugiej piękniejsza, mam hotelik, restaurację, piwo „daj buzi”, a nie wyszkowskie, jakie takie oświetlenie (o tem w Urlach nikt nie słyszał), mam na miejscu kościół, pocztę, stację kolejową, „jak się patrzy”, a nie drewnianą altanę bez prawa wydawania przesyłek, wam rzeźnie, piekarnie – mam dalej „bystry Dunajec” do kąpieli, salkę do zabaw w „kółku rolniczym”, kilka sklepów i Zakopane o pół mili, do którego dostaję się pociągiem za 13 centów waluty austriackiej, — a w Zakopanem mam już wszystko, o czem letnikowi marzyć u nas wolno.
Więc za co 120 rb. płaci się w Urlach ?
Nie jest to reklama dla Poronina, bo tam już od dawna wszystkie mieszkania wynajęte (w Zakopanem za to przewidują straszne pustki), a zresztą kto szuka letniego mieszkania blisko Warszawy, ten dalej prawdopodobnie puścić się nie może. Nie jest to reklama, ale zwrócenie uwagi na wyzysk panów „gospodarzy” i na brak ducha przedsiębiorczego, który z takich Urli, jakie są, mógłby z zyskiem dla kieszeni przedsiębiorców zrobić przyjemną letnią przystań dla mieszkańców Warszawy. Tak jak dziś, jest to letnie wygnanie dla żon, oczekujących tęsknie co sobota wieczornego pociągu warszawskiego.
Podobno są miejscowości około Warszawy, posiadające już te warunki o jakich wspomniałem. Mówiono mi np. wiele o Konstancinie. Pojadę., zobaczę, a zwyciężę… wstręt do pisania, składając wiernie sprawę z wrażeń otrzymanych.
Kazimierz Bartoszewicz
Goniec Wieczorny
17 czerwca 1904
no 304
Autora wspiera Wołomin Światłowód
+ There are no comments
Add yours