W odwiedzinach u pierwszego profesora Politechniki — kobiety
Dr. Alicja Dorabialska, od kilku dni profesor nadzwyczajny chemji fizycznej na Politechnice Lwowskiej, musi nam darować tytuł tego wywiadu. Sama najchętniej zatytułowałaby go i zwięźle, informacyjnie w rodzaju “Nominacja na Politechnice” i albo “Obsadzenie wakującej katedry”.
Trudna prostota
Dr. Dorabialska obawia się rozgłosu, sensacji, nie lubi dziennikarzy, gdy występują w roli tropicieli nowej wiadomości, nowego odkrycia, lecz, jeżeli uda się wzbudzić jej zaufanie — dopuszcza do małego skromnego sanktuarjum w suterynach gmachu Politechniki warszawskiej. Przyjmuje telefon, potem poleca woźnemu — Proszę poprosić — otwiera drzwi pokoiku laboratoryjnego, wita z uśmiechem, żartobliwie. — Czego też będzie pan usiłował odemnie się dowiedzieć? Zgóry muszę pana uprzedzić…
Nie to jednak jest największą trudnością przy wywiadzie z naszym pierwszym polskim kobiecym profesorem Politechniki. Największą przeszkodą jest niezwykła prostota gospodyni tego skromnego lokalu o trzech krzesłach i niezliczonej ilości retort. Prostota sprawia, że dr. Dorabialskiej nie wolno pytać o jakieś nadzwyczajne wydarzenia, bo zgóry czujemy, że ich nic było. Że wszystko było dla niej zwyczajne, ot, życie, życie musi mieć swoje trudności, należy je pokonywać i tyle.
Róże w laboratorjum
I wreszcie jedyną osobliwością, jaką upolowaliśmy na tym wywiadzie są róże. W laboratorjum, w rogu stolika, na tle metalowego pudłla, które już należy do nieznanego przyrządu, widnieje kilka czerwonych róż. Włożono je do typowej laboratoryjnej szklaneczki z wywiniętemi brzegami, z podziałką i z zaznaczoną objętością.
Te róże i życzenia, z jakiemi wpadł na chwilę kolega dr. Dorabialskiej, są istotnym sensem spotkania, rozmowy i wywiadu.
Reszta, to tylko powierzchnia zwykłych słów, kryjących za sobą entuzjazm pracy, zadowolenie z drogi, jaką się obrało w życiu, poczucie, że dokonywa się rzeczy ważnych i pięknych w swej odkrywczości, w dociekaniu tajemnic przyrody.
Rytuał nominacji
Więc — oto znów, jak przed półtora rokiem, kiedy to rozmawialiśmy z dr. Dorabialską o jej odkryciu zjawiska promieniotwórczości u pewnych pierwiastków, siedzimy w Zakładzie Chemji Fizycznej na Warszawskiej Politechnice.
– Czy pani spodziewała się swojej nominacji?
– Tak, proszę pana. Takie rzeczy są zgóry wiadome, bo zawsze wałkują się bardzo długo. To nic jest prosta sprawa. Np. wniosek o moją nominację leżał w ministerstwie już od zeszłego roku. Obyczaje, mój panie, są tutaj następujące. Najpierw, gdy opróżni się jakaś katedra, uczelnia rozsyła formularze ankietowe do profesorów na analogicznych katedrach w innych uczelniach. Profesorowie wskazują kandydatów, wówczas uczelnia powołuje komisję, a ta komisja wybiera z nadesłanych kandydatur i przedstawia swoją listę Radzie Wydziału. Kiedy Rada Wydziału przeprowadzi glosowanie i znów wybierze kilku kandydatów z listy komisji, sprawa idzie na senat, albo, jak to jest w Politechnice Lwowskiej, na walne zgromadzenie profesorów. Tam zostanie wybrany ostateczny kandydat, a potem uczelnia prześle odpowiedni wniosek do Ministerstwa. Więc właśnie w ten sposób wiedziałam, że jestem kandydatką na katedrę.
– Moja karjera naukowa? Widzi pan, to jest jej pierwsze dziesięciolecie! — śmieje się dr. Dorabialska i pokazuje oprawny tom maszynopisów. Same prace naukowe. O czem? Tytuły? Mój panie, przecież panu nic z tego nie przyjdzie, z przeproszeniem język tylko pan sobie pokręci. O, naprzykład, “Mikrokalorymetryczne pomiary efektu cieplnego zmiennego w czasie”. Powiedzmy lepiej ogólnie, że wynikiem mojej pracy jest trzydzieści kilka, trzydzieści cztery, żeby nie skłamać, prac z teorji promieniotwórczości i termochemji.
– A jaką drogę przebyłam, nim zostałam profesorem? W 22 roku skończyłam Uniwersytet Warszawski, a jeszcze będąc na Uniwersytecie zostałam asystentką w tym oto zakładzie. Tak, tak, drogi panie, coprawda, nie w tym samym pokoiku, ale w tym samym Zakładzie Chemji fizycznej przesiedziałam 16 lat. A teraz przesadzają mnie do Lwowa.
U Curie-Skłodowskiej
– Zagranica? Wyjeżdżałam dwa razy do pracowni Curie-Skłodowskiej w Paryżu i do Pragi Czeskiej. Paryski Instytut Radowy jest kubek w kubek podobny do warszawskiego, który był zorganizowany na jego wzór. Dzieli się on na dwie części: w jednej zajmują się terapją radową, a w drugiej badaniami naukowemi. Do Paryża wyjeżdżałam, żeby przeprowadzić doświadczenia na preparatach radowych, których nie mamy u siebie, bo są za kosztowne dla naszego zakładu.
– Nie mogę panu powiedzieć nic osobliwego o Instytucie paryskim. Praca naukowa jest tak różna, systematyczna, długotrwała, równocześnie żmudna i czarująca, że sam pracownik naukowy nie dostrzega w niej nic nadzwyczajnego. Od czasu do czasu rozpraszamy jakąś wątpliwość, by za chwilę śledzić już nową.
– Przeważnie każdy pracuje samodzielnie. Curie-Skłodowska interesuje się pracą każdego, ale współpracuje tylko wtedy, gdy samo zagadnienie, temat pracy jest jej bardzo bliski. Muszę podkreślić, że bardzo życzliwie odnosiła się do Polaków. Oczywiście nie mogła wyróżniać Polaków we francuskim Instytucie Radowym, ale robiła dla nas zawsze, co tylko mogła.
– Wogóle w Instytucie była atmosfera przesycona pewną tradycją. Wielka koleżeńskość, braterstwo, jakie łączy w nauce ludzi różnych narodowości. Był tam jakiś Czech, Rumun, Serb, — ów Czech brał nawet później udział w tragicznej wyprawie gen. Noblego. Obecnie do Instytutu wyjechał pracownik naszego zakładu, Złotowski. Zato my w lecie spodziewamy się gościa z Angji, który przyjeżdża, żeby zapoznać się z naszemi metodami badań, bo trzeba panu wiedzieć, że nasza pracownia w zakresie termochemji — jest jedną z największych pracowni świata.
Prawo do pracy
– Więc jednak pytanie natury osobistej? Czy nie spotykałam trudności na swej drodze naukowej. Oczywiście, ale gdzież ich niema. Zresztą, jeśli były, to widzi pan, że je przełamałam. W każdym razie rozpoczęłam swoją pracę w tym czasie, gdy już kobieta na uniwersytecie nie była sensacją. Dziś jestem przekonana, że wszyscy rodzice są na tyle rozsądni, że nic będą krępować decyzji dzieci przy wyborze zawodu.
– Czy nawet — pyta się pan — gdy np. córka będzie chciała pójść na inżynierię wodną? Tak, nawet. Jeżeli czuje ku temu powołanie, niech się tem zajmie. Zabić kogoś, to jest zbrodnia, uważam, że jest także zbrodnią moralne zabicie kogoś, gdy mu się odbierze możność ulubionej pracy. A człowiek ma takie samo prawo do pracy, do nadania sensu swemu życiu, jak do samego życia.
“Blondyni — na architekturę!”
Z tego wynikła cała dyskusja o pracy kobiecej. Prof. dr. Dorabialska jest jej stanowczą zwolenniczką, o ile ta praca nie wynika z konieczności zarobkowej, lecz ze swobodnego wykonywania prawa do pracy, do działania. Domaga się takie takiego wykształcenia kobiety, któreby dawało jej niezależność pieniężną, gdyż — mówi — jak często niezależność moralna związana jest z niezależnością materjalną. Ostro dr. Dorabialska argumentuje na rzecz swobody kobiet w wyborze wykształcenia kobiety w ten sposób, żeby przygotowywać je tylko do roli gospodyni domu i wychowawczyni dzieci.
– Ach, — woła— czyż spodobałoby sie panu, gdyby np. wszystkich blondynów kształcić tylko i tylko na architektów.
Więc na zakończenie żartujemy. — O, naturalnie nie, proszę pani, przecież nie byłbym wtedy dziennikarzem, bo jestem właśnie blondynem.
ABC: pismo codzienne informuje wszystkich o wszystkim
R.9, nr 147 (31 maja 1934)
Autora wspiera Wołomin Światłowód
+ There are no comments
Add yours