Tajne nauczanie w okresie okupacji

W okresie międzywojennym Wołomin nie posiadał ani jednej szkoły średniej. Młodzież po ukończeniu szkoły powszechnej kontynuowała swą naukę w średnich szkołach zawodowych lub gimnazjach w Warszawie. Zresztą procent tej młodzieży był znikomy. W roku 1932, gdy sama po ukończeniu 6 klas szkoły powszechnej zaczęłam uczęszczać do prywatnego gimnazjum żeńskiego na Pradze, miałam zaledwie 3 koleżanki ze szkoły macierzystej w Wołominie. Do szkoły zawodowej młodzież szła po siedmiu klasach, ale nawet często i zdolni uczniowie rezygnowali z dalszej nauki i zwykle znajdowali pracę w hucie lub u dość licznych rzemieślników prywatnych. W okresie okupacji rzadko już ktoś odważył się na kontynuację nauki w Warszawie, tym bardziej, że gimnazja zostały zamknięte w ogóle lub zamienione na różne typy szkół przysposobienia zawodowego. Zostało tylko tajne nauczanie, które chociaż szeroką siecią objęło Warszawę, to jednak było niedostępne dla młodzieży z poza Stolicy.

Dojazdy stały się coraz ryzykowniejsze wobec systematycznych łapanek po dworcach i kolejach. Zresztą ilość pociągów zredukowano do takiego minimum, że uczeń wyjeżdżał do szkoły wczesnym rankiem, a wracał nocą. Jedynie ci, którzy byli w stanie wylegitymować się w razie rewizji odpowiednim dokumentem pracy, albo za wszelką cenę nie chcieli przerwać nauki i zdobyć maturę, odważali się na dojazdy do Warszawy.

Każdy dzień nauki połączony był jednak z ogromnym ryzykiem. W okresie okupacji otwarto w Wołominie średnią szkołę handlową, która pod stale zmienianymi z rozkazu władz niemieckich szyldami i profilem, mogła częściowo skupić garść spragnionej nauki młodzieży. Znaczna jednak większość szukała innej drogi do wiedzy. Z konieczności okrojony program nauki, z usunięciem głównych przedmiotów humanistycznych w legalnych szkołach zawodowych średnich nie pociąga uczniów, którzy wbrew tragicznej sytuacji politycznej pragnęli wiedzy głębokiej, prawdziwej. W takiej sytuacji pozostawały tylko tajne komplety gimnazjalne na prowincji. Młodzież gromadziła się w kilku lub kilkunastoosobowe grupy i kontynuowała naukę w zakresie gimnazjum i liceum. Należało jednak znaleźć odpowiednio bezpieczny lokal, nauczycieli, zdobyć pewną ilość podręczników, których przecież w okresie okupacji nie drukowano.

Już na jesieni 1939 r., gdy tylko rozpoczęła się tragedia okupacji, zgłaszały się do mnie, siedemnastoletniej wówczas absolwentki gimnazjum, dwie dziewczynki, które w czerwcu ukończyły szkołę powszechną. Były to Ola Stańczakówna i Basia Niepostyn. Wszyscy byliśmy wówczas święcie przeświadczeni, że okupacja jest tylko krótką, przejściową fazą wojenną, a wiosna przyniesie z sobą wyzwolenie. Nikt ściślej określić tego zmartwychwstania nie był w stanie, każdy uważał jednak, że wszystkie kraje Zachodu ruszą na odsiecz. Z tego tylko powodu i młodzież, i ich rodzice sądzili, że naukę trzeba kontynuować, by nie stracić roku i złożyć egzamin do drugiej klasy już w wolnej Polsce 1940 roku.

Nadszedł i rok 1940, a twarda rzeczywistość nakazała dalej walczyć i uczyć się w ukryciu. Rozpoczął się na szerszą skalę proces wysiedlania Polaków z Pomorza i Wielkopolski na teren Generalnej Guberni. Duża fala wysiedlonych znalazła się w Wołominie. Dzieci tych nieszczęśliwych rodzin, nie mających ani dachu nad głową, ani środków do życia znalazły się w jeszcze gorszych warunkach, niż dzieci stałych mieszkańców Wołomina. Ale pęd do wiedzy był ogromny. Na komplety zgłosiło się troje rodzeństwa Urbanków z Poznania: Anielka, Leonard i Romek, dwóch Ciosłowskich z Pomorza: Witold i Przemysław. Za nimi przyszli inni.

Dziećmi tymi należało zająć się specjalnie. Były wybitnie zdolne, pracowite, ambitne, ale bardzo biedne. Konieczność utrzymania rodziny przy życiu nie pozwalała na całkowitą bezinteresowność z mojej strony, tym bardziej, że kilkoro uczniów pochodziło ze wsi (np. Janek Ludwiniak, Stach Kielak) i ich sytuacja materialna, jak na owe czasy, była niezła. Ambitna trójka Urbaniaków sama starała się utrzymać na powierzchni: robili swetry na drutach, skarpetki i rękawiczki, produkowali pastę do podłóg i butów, razie potrzeby pracowali w ogródkach prywatnych, na naukę jednak płacili, chociażby sumę symboliczną. W latach 1942 – 1944 małe, prywatne mieszkanko na pierwszym piętrze drewnianego domku przy ul. Lipińskiej 46 przekształciło w prawdziwą szkołę. Nauka trwała od godziny 7 rano do 8-9 wieczorem.

Najstarsza grupa, klasa trzecia, przychodziła najwcześniej i uczyła się najdłużej. Zgodnie z instrukcją “Tajnej Organizacji Nauczycielskiej” obok mnie, kierowniczki kompletów, pracowali: Stanisława Balonowa, która wykładała biologię i geografię, Maria Łobocka – uczyła języka rosyjskiego i pierwszą klasę niemieckiego oraz ks. Bronisław Piusiński, który uczył religii i łaciny uczniów trzeciej klasy. Niedziela nie była bynajmniej dniem wolnym od zajęć. W dniach wiosennych czy ciepłych jesiennych młodzież zbierała się wśród gęstych krzewów i drzew w ogrodzie i tu wspólnie czytano książki przewidziane w lekturze. Jakże młodzież poważnie podchodziła do spraw nauki! Nie było żadnego lekceważenia przedmiotu, nie szukało się spłycenia tematu czy zagadnienia, z uporem wkuwano zwroty łacińskie i całe partie “Pana Tadeusza”, które wtedy były naprawdę świętością narodową i zakazanym owocem. Szlachetna rywalizacja o wyniki nauczania uwydatniała i rozwijała w tej młodzieży najpiękniejsze jej cechy i ideały: koleżeńskość, solidarność, patriotyzm.

Komplety moje (nazywam je “moje”, bo mimo tragicznych lat stanowiły dla mnie istotny cel życia) wskazały najlepszą drogę, jaką mogłam w tym czasie kroczyć zgodnie z sumieniem i z możliwościami, przetrwały próbę czasu. Nawet wówczas, gdy Wołomin znalazł się na linii frontu, a potężne działa kolejowe systematycznie obrzucały miasto gradem pocisków, schyleni uczniowie, z ukrytymi na piersiach zeszytami przybiegali na ulicę Lipińską i pytali, jak należy przetłumaczyć w pewnym miejscu Cezara czy rozwiązać zadanie algebraiczne. Najodważniejszymi okazali się Urbankowie, którzy i mnie podtrzymywali na duchu swym dialektycznym rozumowaniem o celności pocisku artyleryjskiego, jego sile wybuchu. To były wspaniałe dzieci!

Nasze komplety oparte były w zasadzie o szkołę podstawową Nr 1 w Wołominie. Stąd przydzielono nam tablicę, kilka podstawowych map, nieco książek do lektury. Egzaminy promocyjne odbywały się jednak w oparciu o gimnazjum im. Władysława IV i Z. Łabusiewicz-Majewskiej w Warszawie i uzyskiwali promocję do klasy starszej.

W latach późniejszych, gdy niebezpiecznie było całe niemal klasy wieźć do Warszawy, sytuacja uległa odwróceniu. Nauczyciele przyjechali do Wołomina. Droga nie była łatwa. Pamiętam, że raz przedostali się drogą okrężną przez Strugę, a resztę podróży odbyli pieszo. Trzy dni trwały egzaminy pisemne i ustne. W czasie okupacji kilkakrotnie odbywały się kontrole mej pracy z uczniami. Przybywał wówczas przedstawiciel tajnego Kuratorium i siedząc w pokoju sąsiednim słyszał tok lekcji, odpowiedzi uczniów, oceniał pracę zarówno moją, jak i moich kolegów. Młodzież o tego typu wizytacjach nie wiedziała. Chociaż wiele godzin poświęcała nauce, musiała również w wielu w wielu wypadkach pracować. Niektórzy przywozili ze wsi żywność, handlowali, inni zatrudniani byli dorywczo w różnych zakładach naprawczych, przy remontach mieszkań, a szczególnie ich odnawianiu itp.

Wszystkich jednak nade wszystko ciekawiła bieżąca sprawa polityczna. Niemal co dzień, obok kartek z zeszytu z odrobioną lekcją, przynosili małe kartki z tajnej prasy, ostatnie wiadomości zasłyszane w ukrytym radio. Z dziwną niefrasobliwością, charakterystyczną dla młodego wieku, przechodzili obok patroli niemieckich, przenosili tajną prasę, a często i broń. Aczkolwiek nie brali, według mej obserwacji, czynnego udziału w żadnej akcji zbrojnej, to jednak pośrednio w wielu byli zaangażowani.

Ze znaczną pomocą przyszedł w drugim okresie okupacji burmistrz Wołomina, Piotr Dróżdż. Dwoje jego dzieci uczęszczało na lekcje. Wiedząc, że nie posiadam żadnego dowodu pracy, który by w razie aresztowania czy łapanki mógł nieco chronić, wyrobił mi fałszywą kenkartę. On również ułatwiał nabycie tak cennego wówczas węgla czy nafty. Starsza córka, Barbara, była wybitnie zdolna, odznaczała się wyjątkową pamięcią. Gdy w 1944 r. przeniosła się z Rodzicami do Warszawy i składała egzaminy do trzeciej klasy – nauczyciele przesunęli ją do klasy czwartej, gdyż poziomem wiedzy przewyższała wszystkich zdających. Była to i dla mnie największa nagroda tym bardziej, że pozostali uczniowie, którzy po zakończonych działaniach wojennych kontynuowali naukę w nowootwartych gimnazjach uzyskiwali bardzo dobre oceny.

17 maja 1945 r. Komisja Weryfikacyjna przy Inspektoracie Szkolnym w Radzyminie, działająca na zasadzie zarządzania Kuratorium Okręgu Szkolnego Warszawskiego po rozpatrzeniu dokumentów z tajnych kompletów gimnazjalnych postanowiła wszystkim uczniom dać zaświadczenia szkolne, opatrzone okrągłą pieczęcią i podpisami Członków Komisji Weryfikacyjnej. Wówczas dopiero uznałam akcję tajnego nauczania za ukończoną. Dziś, gdy od tamtych lat upłynęło ćwierć wieku, a dzieci moich uczniów trafiają znów w szkole na me ręce, patrzę na nie, jak na drogie wnuki. Jak potoczyło się życie byłych uczniów? Sześciu z nich to lekarze i farmaceuci, dwaj – wyżsi wojskowi, jeden – muzyk, trzy uczennice – to nauczycielki, kilku zostało inżynierami, jeden dyplomatą, dwoje dziennikarzami, kilku technikami. Wszyscy, prócz jednej osoby przeżyli okupację, wszyscy pracują tak uczciwie, jak uczciwie zdobywali w huku bomb i dział wiedzę.

Więcej tego autora:

+ There are no comments

Add yours

Zostaw komentarz

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.