Pradziadek Stanisław
Stanisław był rolnikiem, uprawiał ziemię i sprzedawał płody rolne, rozwożąc je do „klientów” swoim własnym transportem – na przełomie wieków XIX i XX była to furmanka zaprzężona w konia. Można powiedzieć dzisiejszym językiem, że posiadał własną „firmę produkcyjno – transportową”. Z przekazów rodzinnych wiadomo, że sprzedaż płodów rolnych opłacała się. Na polu pracowali parobcy, a w domu przy dzieciach Julii pomagały dziewczyny ze wsi.
W domu Stanisława i Julii urodziło się i wychowało dziewięcioro ich dzieci: Olek, Janek, Felek, Stefan, Władzia, Stasia, Gienia i Stefa. Przez wiele lat, od ślubu Julii i Stanisława do początku lat 30. Rodzina trwała i chyba była szczęśliwa.
Lata 30. przyniosły zawirowania i nieszczęścia. Wszystkie dzieci były już dorosłe lub prawie dorosłe, kiedy w roku 1930 Stanisław zmarł w wieku lat 58. Z aktu zgonu, który zachował się w archiwum parafii Trójcy Świętej w Kobyłce, można wyczytać, że 21 kwietnia 1930 r. o godz. 9 rano zgłosili się Aleksander Kacprzak i Jan Kacprzak, lat 32 i 30, obaj z zawodu zdun, zamieszkali w Wołominie i zawiadomili, że 20 kwietnia o godz. 3 rano w Lipinach, gmina Ręczaje, zmarł Stanisław Kacprzak, rolnik, lat 58, urodzony we wsi Dębe, parafia Okuniew, syn Józefa i Marianny z Kostrzewów, pozostawił żonę Juliannę z Piwków. Przyczyną śmierci była astma, zgon stwierdził dr Kazimierz Kosterski. Z dokumentu wynika, iż Stanisław zmarł w swoim domu przy ulicy Długiej. Nie wiadomo, czy chorował na astmę i się na nią leczył, czy lekceważył chorobę i to było powodem jego przedwczesnej śmierci. Być może dostał w nocy duszności i już nic nie dało się zrobić.
Jego dwaj najstarsi synowie, Aleksander i Jan, mieli już własne rodziny i nie mieszkali w domu rodziców. Kolejni synowie, Stefan i Feliks, mieli wówczas odpowiednio 27 i 24 lata. Jeszcze nie założyli swoich rodzin. Pracowali razem ze Stanisławem, dostarczając różne produkty odbiorcom. Po śmierci Stanisława „interes” przejął Stefan. Feliks zaczął pracę w Urzędzie Miasta w Wołominie (czy też, jak wówczas mówiono, w Magistracie) i w budynku Urzędu dostał mieszkanie służbowe. Córki Zofia i Genowefa wkrótce po śmierci Stanisława wyszły za mąż. Stefania, moja
babcia, miała 12 lat.
Gienia
Przedwczesna śmierć Stanisława była dopiero początkiem nieszczęść w rodzinie Kacprzaków. W styczniu 1933 r. zmarła Gienia, niespełna dziewiętnastoletnia córka Julii i Stanisława, pozostawiając dwuletniego synka Bogdana.
Genowefa Kacprzak, zwana przez wszystkich Gienią, była najładniejsza ze wszystkich sióstr. Miała jasnoblond kręcone włosy, jasne (najpewniej błękitne) oczy i delikatne rysy twarzy. Przy tym była wesoła i pewna siebie. Była ulubienicą całej rodziny. Jak tylko przestała być dzieckiem, miała wielu adoratorów. Wydano ją za mąż, kiedy nie miała jeszcze skończonych szesnastu lat. Podobno była to wielka miłość. Jej mąż, a wcześniej narzeczony, spotykał się z inną z sióstr, ale jak tylko zobaczył Gienię… W obliczu tak wielkiego uczucia Julia zezwoliła na ślub (działo się to zaraz po śmierci Stanisława), choć Gienia była właściwie jeszcze dzieckiem. Ale Julia też wyszła za mąż w wieku szesnastu lat, więc być może decyzja o zamążpójściu Gieni nie była dla niej aż tak trudna. Po urodzeniu synka Bogdana Gienia zaczęła chorować. Nie od razu zdiagnozowano gruźlicę (czy, jak wówczas mówiono, suchoty). Gienia leczyła się, ale po tym jak straciła drugą ciążę już się nie podniosła. Zachowało się jej zdjęcie z legitymacji ze spółdzielni lekarskiej – schorowana, niepodobna do dawnej (raptem sprzed dwóch lat!) ślicznej dziewczyny.
Gienia była najukochańszym dzieckiem Julii. Julia mocno podupadła po jej śmierci. Ale śmierć Gieni była tragedią nie tylko dla Julii. Wszyscy – bracia i siostry – bardzo rozpaczali. Moja babcia Stefania, siostra Gieni, opowiadała taką historię: kilka miesięcy po śmierci Gieni, latem 1933 r., Stefania wracała do domu wieczorem ze swoja mamą Julią. Szły najprawdopodobniej od ciotki Marii Krzyżanowskiej do swojego domu przy ul. Długiej. Przechodziły koło kapliczki Andrzeja Piwki. Nagle Stefa zobaczyła małego, białego pieska biegającego wokół kapliczki, który bardzo się jej spodobał. „Mamo, złapię tego pieska” – powiedziała do Julii. Julia zgodziła się. Stefa próbowała złapać pieska, ale on wymykał jej się z rąk. Już prawie go chwytała, ale ten nie pozwalał się dotknąć, aż w końcu rozpłynął się w powietrzu. „Mamo, on gdzieś zniknął, poszukajmy go!” – zawołała rozczarowana. „Zostaw… to Gienia…” – odpowiedziała Julia. Obie święcie wierzyły, że pod postacią ślicznego białego pieska ukazała się im Gienia, aby im przekazać, że mają już przestać rozpaczać.
Opowieść powtarzana w rodzinie spowodowała, że bliscy Gieni otrząsnęli się po jej śmierci i wrócili do normalnego życia. Nieprzypadkowo piesek „ukazał” im się koło kapliczki ojca Julii – Andrzeja Piwki. Moja babcia opowiadała mi tę historię wielokrotnie. Zawsze powtarzała, że sierść pieska przypominała loki Gieni, ale uświadomiła to sobie dopiero kiedy matka zwróciła jej na to uwagę. Kiedy pytałam, nie dowierzając historii o duchach, dlaczego akurat piesek, babcia odpowiadała stanowczo: „Gienia bardzo lubiła psy”.
Władzia
Pod koniec lat 30. zmarła również Władzia – druga po Gieni ukochana córka Julii. Julia już taka była – musiała mieć swoje „ukochane” dziecko. Najpierw tym dzieckiem była Gienia, potem Władzia, a jeszcze później Stefan. To nie znaczy, że nie kochała pozostałych dzieci. Całe życie była tą osobą, która scalała rodzinę, wszystkie dzieci były do niej bardzo przywiązane i bardzo ją szanowały. Ale być może te dzieci Julii, które nie zasłużyły na miano tego najbardziej „ukochanego”, czuły się pominięte. Moja babcia Stefania nigdy nie skarżyła się na swoją matkę, ale czasami – zwłaszcza po latach – miałam wrażenie, że z jej opowieści o Julii wynikało, iż bardziej kochała swoją matkę niż matka ją.
Z Władzią wiąże się inna historia miłosna opowiadana w rodzinie. Słyszałam ją od swojej babci dawno temu; teraz potwierdziła mi ją ciocia Lidka. Otóż Władzia miała narzeczonego. Chłopak był w wojsku, po jego powrocie z wojska mieli się pobrać. Władzia czekała na swojego wybranka. Ale niestety zainteresował się nią inny kawaler – znajomy narzeczonego Władzi – i uknuł intrygę. Wiedząc, że nie zdobędzie względów Władzi uczciwie, posunął się do podstępu. Napisał list do narzeczonego Władzi, że dziewczyna go zdradza, że nie będzie na niego czekać. Chłopak Władzi uwierzył i listownie zerwał z nią zaręczyny. Władzia strasznie rozpaczała, nie jadła, nie spała, straciła urodę i zdrowie. Oczywiście o tym, żeby zainteresowała się innym chłopakiem, nie było mowy. Cała intryga poszła na marne. Któregoś dnia w lecie (niestety nie wiadomo, który dokładnie to był rok), dziewczyny od Kacprzaków wracały z pola. Było gorąco, zaczęły polewać się wodą dla ochłody, oblały też Władzię – może chciały ją tym rozweselić. Władzia zaraz potem rozchorowała się na ciężkie zapalenie płuc i umarła. Mówiono, że musiała mieć bardzo osłabiony organizm, bo jako młoda osoba powinna poradzić sobie z chorobą. Prawda o tym, dlaczego narzeczony z nią zerwał, wyszła na jaw dużo później – Władzia już nie żyła. Można powiedzieć, że umarła z miłości – pękło jej serce… Tak właśnie komentowano w rodzinie śmierć Władysławy Kacprzak.
Zwyczajne życie
Po śmierci Stanisława w 1930 r. ziemią zarządzała Julia. Po wojnie, w drugiej połowie lat 40., Julia podzieliła ziemię na działki i oddała swoim dzieciom, zachowując dla siebie działkę z domem rodzinnym. Nie żyły już trzy z jej córek: Genowefa, Władysława i Stanisława, która zmarła na wysiedleniu. Mąż Stasi, Czesław Padulski, nie wrócił z wojny; niedługo potem zmarło też ich dziecko. Część ziemi należąca do Gieni przypadła jej synowi Bogdanowi. Stasia i Władzia nie miały spadkobierców. Ze wszystkich dzieci Julii i Stanisława tylko Zofia, Stefan i Stefania pobudowali się na swoich parcelach. Najwcześniej Zofia – pod koniec lat 40. Stefan budował swój dom w początku lat 50., Stefania – moja babcia – i jej mąż Władysław pod koniec lat 50. Władysław nie zdążył nacieszyć się domem; zmarł nagle na serce w lutym 1960 roku. Dla mojej babci Stefanii był to tragiczny rok – straciła męża, a pod koniec roku – matkę.
Część działek Stanisława i Julii do dnia dzisiejszego jest własnością ich potomków. Ziemia została podzielona notarialnie dopiero w roku 1958 (dokument zachował się). Wtedy to dzieci Julii lub ich spadkobiercy mogli sprzedać swoje działki. Dziś już tylko niewielka część prawie czterohektarowej parceli należy do rodziny. Na dużej jej części stoją bloki Osiedla Niepodległości.
Dwaj najstarsi synowie Julii i Stanisława byli zdunami; stawiali piece i kuchnie kaflowe. Zdunem był również mąż Stefanii, Władysław Dąbrowski – mój dziadek. U wszystkich z rodziny były piece postawione przez jednego z nich: Olka, Janka lub Władka. Pamiętam piece kaflowe w moim rodzinnym domu zbudowane przez mojego dziadka. Później zastąpiły je grzejniki centralnego ogrzewania.
Feliks
Feliks Kacprzak był członkiem AK i pomagał w akcjach dywersyjnych na terenie Wołomina. Jego praca woźnego w magistracie bardzo się przydawała, bo miał klucze do urzędu i mieszkał w tym samym budynku. Ale funkcja woźnego nie polegała tylko na otwieraniu i zamykaniu magistratu. Feliks witał petentów w drzwiach urzędu, zapoznawał się z ich sprawą i kierował do odpowiedniego urzędnika, w niektórych przypadkach pomagał im pisać pisma urzędowe. Feliks jest wymieniony w książce Leszka Podhorodeckiego „Dzieje Wołomina i okolic”. Czytamy w niej o akcji na Zarząd Miejski w Wołominie wykonanej 12 maja 1943 r.:
„(…) wykonali ją Tadeusz Kacprzak „Orlik”, Wiesław Radziszewski i Zdzisław Orych „Pocisk”. Za pomocą podrobionych kluczy (…) weszli do środka (…) Zniszczyli akta i dokumenty, zabrali maszynę do pisania a papier kancelaryjny przekazali do redakcji „Na przedpolu”. Mieszkający w tym budynku woźny Zarządu, członek AK, Feliks Kacprzak został aresztowany, gdyż posądzono go o współudział. Po dwóch tygodniach został jednak zwolniony z aresztu w Radzyminie”.
Feliksa nie aresztowano bez powodu – to od niego członkowie grupy dywersyjnej mieli klucze do Urzędu, które podrobili. Nie wypuszczono go też tak po prostu z aresztu – został wykupiony przez rodzinę. Pieniądze na łapówkę dla Niemców zostały pośpiesznie załatwione jako kredyt z banku. Pomógł go uzyskać burmistrz Józef Cichecki na nazwisko brata Feliksa, Jana. Rodzina Feliksa spłacała ten kredyt jeszcze długo po wojnie. Wymieniony w powyższym fragmencie Tadeusz Kacprzak to z kolei syn Aleksandra, najstarszego z dzieci Julii i Stanisława – bratanek Feliksa.
W 1943 r. miała miejsce łapanka, w której znalazła się m.in. żona Feliksa, Stanisława, oraz Stefan, brat Feliksa. Było to w listopadzie. Z samego rana żandarmi wypędzili mieszkańców Wołomina na rynek. Trwało to wiele godzin, aż spędzili wszystkich. Stanisława była w domu z malutką córeczką Wandą. W mieszkaniu była też Julia, która bardzo zdenerwowana przyszła powiedzieć, że zabrano Stefana. Feliks zdążył się ukryć – miał już kilka wpadek, nie mógł ryzykować. Kobiety myślały, że Niemcy je oszczędzą – w końcu było z nimi małe dziecko. Żandarm zgodził się, żeby Julia została w domu z dzieckiem, a Stanisławę poprowadził na rynek. Po wielu godzinach wyczekiwania ustawiono ich w pojedynczych rzędach i kazano odliczać. Co dziesiąty stawał na środku placu. Pozostali wiedzieli, że ci, którym przypadnie „dziesiątka” pójdą na stracenie. Stanisława była ósma… Stefanowi też się udało.
Wysiedlenie
W 1944 r. rodzina znalazła się na wysiedleniu. To chyba najbardziej tragiczna część historii.
Mało kto wie, że Wołomin był wyzwalany dwa razy. Pierwszy raz wojska radzieckie wkroczyły do Wołomina 30 lipca 1944 r. Wszystkim wydawało się, że to koniec wojny… Ale już 5 sierpnia rozpoczęła się pod Wołominem największa na ziemiach polskich bitwa pancerna. W niektórych opracowaniach określana jest jako trzecia co do wielkości w II wojnie światowej, po Kursku i Falaise. W bitwie po obu stronach wzięło udział około 1000 czołgów. Ponad połowa została zniszczona w walce. Bitwa wygrana przez Niemców. O tej bitwie mało się mówi. Dlaczego? Bo Rosjanie przegrali ją w swoim „zwycięskim marszu na Berlin”.
Wyzwolony wcześniej Wołomin, po wygranej przez Niemców bitwie pancernej został znowu zajęty przez okupanta. W mieście nastał terror, i to najgorszy od początku wojny. Ludność Wołomina została wypędzona z miasta. Część ludności Wołomina wypędzono w okolice Górek Mironowskich. Ci mogli wrócić do swoich domów po ponownym wyzwoleniu Wołomina 6 września 1944 r. Ale część wołominiaków miała mniej szczęścia – zostali wypędzeni poza miasto. Niemcy ustawili ich w kolumnie marszowej i popędzili w kierunku Jabłonny. Mieli dosłownie kilka minut na spakowanie się i przygotowanie na wyjazd. Kacprzakowie zdążyli zaprząc konia i załadować do furmanki najpotrzebniejsze rzeczy. A przecież w rodzinie były małe dzieci. Najmłodsza córka Zofii, Lidka, miała 2 lata, córka Feliksa 3 lata, syn Stefanii 5 lat. Na miejscu został tylko Bolesław, mąż Zofii.
Według przekazów rodzinnych to Stefan, jako najbardziej znający się na gospodarce, został „wytypowany” do pozostania na miejscu i „pilnowania dobytku”. Rodzina przecież zostawiała nie tylko dom, ale i całe gospodarstwo: zwierzęta, uprawy… Niestety Stefan za słabo się ukrył – ponoć wszedł do beczki i przykrył się sianem. Niemcy go znaleźli i zmusili do ucieczki. Bolesławowi zaś udało się skutecznie ukryć i pozostał w Wołominie. Był jednym z niewielu „robinsonów”, którzy przechytrzyli Niemców i nie znaleźli się na wysiedleniu.
Wypędzeni szli wiele dni. Po drodze były naloty i ostrzeliwania. Julia została lekko ranna. Nocą, bojąc się nalotów, chowali się pod furmanką. Którejś nocy koń się spłoszył i wóz najechał na leżącą pod nim Julię. Na szczęście nic groźnego się nie stało. Po wielu dniach marszu znaleźli się w Jabłonnie, byli tam jakiś czas. Żona Feliksa, Stanisława, spotkała znajomego lekarza, który pracował w szpitalu dla Niemców; lekarz ten zgodził się wystawić zaświadczenia dla niektórych członków rodziny, że są chorzy na gruźlicę. Niemcy bali się gruźlicy i nie wywozili takich mężczyzn na roboty. Nie mógł oczywiście wystawić zaświadczeń dla wszystkich – Niemcy domyśliliby się, że jest coś na rzeczy. Zostali wybrani najgorzej wyglądający, najszczuplejsi, m.in. Feliks. Feliks wyglądał wówczas bardzo źle, przeżycia wojenne odcisnęły na nim piętno, dotknęła go też tragedia rodzinna – tego roku zmarł jego czteromiesięczny synek Leszek.
Nie wiem, kto jeszcze z rodziny otrzymał takie zaświadczenie, najprawdopodobniej mój dziadek Władysław. We wspomnieniach Wandy, córki Feliksa, zachowała się także opowieść jej matki, jak to jeden z Niemców pilnujących wysiedleńców przyglądał się dłuższy czas malutkiej Wandzie; potem powiedział jej matce, że dziewczynka jest bardzo podobna do jego własnej córeczki, którą musiał zostawić, idąc na wojnę. Tak bardzo poruszył go widok małej dziewczynki, że przez kilka dni przynosił mleko i czekoladę dla dziecka. Matka Wandy dzieliła się tym mlekiem z innymi dziećmi z rodziny. Ten młody niemiecki żołnierz zginął w czasie bombardowania parę dni później i niestety dostawy mleka się skończyły.
Kiedy opuścili Jabłonnę – prawdopodobnie w październiku, przed wyzwoleniem miasta – skierowano ich w stronę mostu na Wiśle i najprawdopodobniej w Rajszewie przeszli na drugą stronę. Potem przez lasy kampinoskie w stronę Błonia. Ale nie wszyscy dotarli do Błonia. Pewnego ranka Niemcy zabrali mężczyzn z kolumny marszowej. Część z nich wróciła po kilku godzinach – byli to starsi mężczyźni oraz chorzy (tu przydało się zaświadczenie od lekarza z Jabłonny). Ci, którzy nie wrócili, zostali wywiezieni na roboty przymusowe do Niemiec. Mężczyźni z mojej rodziny też zostali wywiezieni. Wśród nich był Stefan, ukochany syn Julii, oraz Wacek – syn Jana i wnuk Julii. Był to dla Julii, jak i dla całej rodziny, kolejny ogromny cios. Nie dość, że nie wiedzieli, co będzie dalej z nimi samymi, to jeszcze większą niewiadomą stał się los zabranych przez Niemców na roboty. Dzięki zaświadczeniom o „chorobie” losu tego uniknęli Feliks i Władysław – mój dziadek.
A jeszcze kilka tygodni wcześniej wydawało się, że jest już po wszystkim. Wołomin był wyzwolony i wszyscy myśleli, że wojna już się skończyła…
Do Błonia przybyli moi dziadkowie – Stefania i Władysław Dąbrowscy – z dwójką dzieci. Moja mama miała wówczas 10 lat, jej brat 5 lat. Wujek nie pamiętał nic z wysiedlenia ani z całej wojny, a moja mama zawsze mówiła, że jej najgorsze wojenne wspomnienia pochodzą z wysiedlenia. Mieszkali u miejscowych gospodarzy, zostali zakwaterowani tam przez Niemców. Pracowali przy okopach. Miejscowa ludność starała się być pomocna dla wysiedleńców, ale wszystkim brakowało jedzenia. W Błoniu przebywali tez uchodźcy z Warszawy, przybyli tam po upadku Powstania Warszawskiego. Rodzina Feliksa z malutką Wandą zamieszkali za Błoniem u gospodarzy, państwa Skalskich. Wanda do dnia dzisiejszego wspomina (zna to raczej z opowieści swoich rodziców), że państwo Skalscy byli bardzo dobrymi ludźmi i jak tylko mogli starali się ulżyć rodzinie z małym dzieckiem wypędzonej z własnego domu. Również z opowieści rodzinnych wiem, że jeszcze jesienią 1944 r., gdy znaleźli się w Błoniu, miejscowi częstowali ich pomidorami – tego roku pomidory bardzo obrodziły.
Powrót do Wołomina
Poniewierka trwała kilka miesięcy. Wrócili do Wołomina dopiero po wyzwoleniu terenów po drugiej stronie Wisły, w styczniu 1945 r. Niektórzy nie chcieli iść daleko do mostu. Część rodziny ponoć przeszła przez zamarzniętą Wisłę i już 18 stycznia byli w Wołominie. Ale nie wszyscy wrócili w styczniu 1945 r. do Wołomina…
Jeszcze jesienią 1944 r. w Błoniu kolejna córka Julii, Stasia, zmarła na dur brzuszny, który bardzo rozprzestrzenił się wśród wysiedleńców. Najprawdopodobniej też właśnie tam, w Błoniu, została pochowana. Moja mama, wówczas dziesięcioletnia dziewczynka. Bardzo przeżyła śmierć Stasi, swojej ukochanej cioci. Część mężczyzn z rodziny była na robotach w Niemczech. Ich los był nieznany. Musiało być im bardzo ciężko po powrocie – trudno sobie wyobrazić, ile trudu kosztował powrót do normalnego życia. Bolesław, który został na miejscu, szczęśliwie jakoś przeżył. Niestety okazało się, że rodzinny dom ucierpiał. Te same bomby, które uszkodziły kościół Matki Bożej Częstochowskiej, pospadały na okoliczne domy. Część domu Kacprzaków była zburzona. Na szczęście w tej części, która ocalała, dało się jakoś zamieszkać, no i Bolesław zdążył już trochę wszystko uporządkować. Dzieci wysiedleńców chyba nie poszły tego roku do szkoły. Wśród świadectw szkolnych mojej mamy, które świetnie się zachowały, nie ma świadectwa z roku szkolnego 1944/45.
O wysiedleniu ludności Wołomina do Błonia jest bardzo mało informacji. Przewertowałam dokładnie cały portal Dawny Wołomin oraz „Roczniki Wołomińskie” i nie znalazłam żadnej publikacji na ten temat. Tylko w tekście Jarosława Stryjka odnalazłam wzmiankę na temat wysiedlenia ludności Wołomina za Wisłę. U wszystkich innych autorów piszących o czasach okupacji jest informacja, że ludność została wysiedlona „za tory”. Tak samo pisze Leszek Podhorodecki w swojej książce o Wołominie. Tymczasem nie jest to do końca prawda. Nie wszyscy zostali wysiedleni „za tory”. Opowieści o tym, jak wyglądało życie na wysiedleniu, zdecydowanie w historii Wołomina brakuje.
Stefan
W maju 1945 r. nastąpił koniec wojny. Alianci, a konkretnie wojska amerykańskie wyzwalające tereny Niemiec, wcielały mężczyzn z obozów jenieckich, więźniów obozów koncentracyjnych i przymusowych robotników wywiezionych do III Rzeszy – do tworzonych w tym czasie Kompani Wartowniczych. Do zadań tych Kompanii należała służba przy ochronie obiektów wojskowych, magazynów, składów, portów, a także obozów i więzień dla niemieckich przestępców wojennych, budowa nowych obiektów wojskowych. Ich stan liczebny zwiększał się, osiągając na początku 1946 r. około 40 tys. żołnierzy. Mężczyźni z mojej rodziny także zostali wcieleni do takiej jednostki wartowniczej i znaleźli się we Francji. Przebywali tam około roku. W połowie 1946 r. wrócili do Polski i Wołomina.
Byli w pewnym sensie bohaterami. Wprawdzie nie walczyli na froncie, ale powrócili z wojny jako żołnierze – w mundurach. Były to mundury amerykańskiej służby pomocniczej. Zachowało się w rodzinie zdjęcie jeszcze z Francji, zrobione prawdopodobnie w 1946 r. tuż przed ich powrotem do ojczyzny. Nie wiem, czy na tym zdjęciu z Francji znaleźli się wszyscy mężczyźni z rodziny zabrani z wysiedlenia. Nie zachowały się niestety żadne dokumenty z tamtych czasów. Przetrwało natomiast wspomnienie o tym, jak Stefan długo jeszcze wykorzystywał swój mundur. Już po powrocie do Wołomina mundur został przenicowany i przerobiony na cywilne ubranie, a marynarka służyła mu jeszcze długie lata.
Krótko po wojnie Stefan Kacprzak został sołtysem Lipin. Był nim prawdopodobnie do połowy lat 60. Jako sołtys uczestniczył w lokalnych uroczystościach, takich jak np. dożynki. Ze wspomnień Jerzego Kielaka o ulicy Długiej zamieszczonych w XII tomie „Rocznika Wołomińskiego” dowiedziałam się, że Stefan brał udział w uroczystym otwarciu stacji kolejowej Wołomin-Słoneczna w 1956 r. Stacja znajdowała się na terenie Lipin, więc sołtys przecinał okolicznościową wstęgę. Niestety nie zachowało się żadne zdjęcie z tej uroczystości. W rodzinie przetrwały natomiast wspomnienia o akcjach „zbierania stonki” z pól ziemniaczanych – tak bardzo popularnych w latach 50. Stefan jako sołtys organizował te akcje, angażując do nich całą okoliczną dzieciarnię i młodzież.
Zakończenie
Gdy nastały lata 50. – nie żyły już trzy córki Julii i syn Aleksander. Grobów rodzinnych na cmentarzu w Kobyłce przybywało. Julia miała w zwyczaju przed Wszystkimi Świętymi robić porządki na grobach. W tygodniu poprzedzającym 1. listopada zaprzęgała konia, zapraszała do furmanki swoje wnuki i jechali na cmentarz w Kobyłce. Kiedy ciocia Lidka opowiadała mi tę historię, dziwiłam się. Ponad siedemdziesięcioletnia kobieta wioząca furmanką z koniem grupę dzieci z Wołomina do Kobyłki? Dla Julii nie był to żaden problem. Dzieciakom nawet nie przychodziło do głowy się bać. Przecież były z babcią. Na cmentarzu porządkowali po kolei wszystkie rodzinne groby – nie było pomników – trzeba było wyrwać chwasty, wyrównać ziemię, umyć krzyże. Zajmowało im to cały dzień. Koń spokojnie czekał uwiązany pod drzewem. Zwyczaj dbania o groby przetrwał w rodzinie do dnia dzisiejszego.
Z pięciu córek, Julii zostały tylko Zosia i Stefa. Obie siostry przez całe życie bardzo się kochały, wspierały i były ze sobą blisko. Wszyscy synowie Julii dożyli wieku dojrzałego, ale nie wszyscy doczekali starości. Aleksander zmarł w 1948 r. w wieku 51 lat, Jan zmarł w 1959 r. w wieku 60 lat. Z dziewięciorga swoich dzieci Julia pochowała pięcioro. Przeżyli ją tylko Stefan, Feliks, Zofia i Stefania. Żadne z tych czworga nie dożyło wieku swojej matki. Julia, podobnie jak Stanisław jest pochowana w Kobyłce. Leżą w oddzielnych grobach. Julia zmarła w 1960 r. – 30 lat po Stanisławie. Przez ten czas zdążyła wszystkich poinformować, że chce „leżeć razem z Władzią”, a nie ze swoim mężem Stanisławem. Nikt z rodziny nie próbował odwieść jej od tego pomysłu. Zrobiono tak, jak sobie życzyła.
„Rocznik Wołomiński”
tom XV, 2019
Mariola Roztocka
+ There are no comments
Add yours