Henryk Chudkiewicz pochodzi z Wołomina, tu przeżył złe i dobre chwile.
Było ich sześcioro. Ojciec pracował na kolei, matka zajmowała się wychowaniem dzieci. W domu się nie przelewało, zawsze liczył się każdy grosz. W czasie pierwszej wojny dwóch braci zmarło. Mama bardzo to przeżyła, długie lata wyrzucała sobie, że nie wiedziała wtedy, jak można ich uratować.
Pan Henryk szkołę wspomina dobrze, choć niezatarte wspomnienia wiążą się z niemieckim nauczycielem robót ręcznych Kinzlem.
– Wyżywał się na polskich dzieciach, bił po głowie wszystkim, co wpadło mu w ręce.
Pamięta też nauczyciela śpiewu Bolesława Pławskiego, który prowadził szkolny chór. Mały wówczas Henryk grał na basie w szkolnej orkiestrze. Należał też do harcerstwa.
Pierwszą niespełnioną młodzieńczą miłością była nauczycielka historii p. Tubilewicz.
– Co to był za człowiek, mogłem jej słuchać godzinami. Nie dość, że opowiadała bardzo ciekawie, to jeszcze przepięknym literackim językiem.
Później przyszły ciężkie czasy dla rodziny Chudkiewiczów. Ojciec stracił pracę, syn musiał zacząć zarabiać na życie. Dzięki temu, że Henryk interesował się sportem i należał do klubu sportowego „Uran” działającego przy fabryce wyrobów metalowych w Wołominie, dostał pracę w tych zakładach. Pracował w narzędziowni, zarabiał niewiele, ale dawało to szansę przeżycia całej rodzinie.
Szybowcowe wspomnienia
Tuż przed II wojną miał szansę dostać się do lotnictwa. Gdy miał szesnaście lat, zabrał najpotrzebniejsze rzeczy i udał się do szkoły szybowcowej w Bieszczadach. Zamieszkał w koszarach, gdzie od czwartej rano do późnego wieczora ciężko pracował, ale w zamian mógł latać. Nie było większego szczęścia. Pamięta, że była tam dyscyplina i rygor, lecz i to nic nie znaczyło, gdy widział swojego dowódcę wlatującego szybowcem w aleję lipową. Do dziś nie wie, jak mu się to udawało.
W 1938 roku skończył szkołę szybowcową i mógł dostać się do szkoły lotniczej, kształcącej lotników motorowych. Nie skorzystał z tej szansy, gdyż szkoła mieściła się na Pomorzu, większość nauczycieli pochodziła z Niemiec. Wrócił do Wołomina i znów ciężko pracował.
Po wybuchu wojny postanowił działać w podziemiu. Pierwszą większą akcją było przeprowadzenie uciekinierów na wschód, w kierunku Stanisławowa. Szli przez pola i lasy ukrywając się w wiejskich stodołach. Gdy dotarli do Redkowa pierwszy raz zobaczyli polskie wojska piechoty i artylerii. Równy szyk i piękne konie – ten widok utkwił mu w pamięci. Pozostała w pamięci jeszcze jedna scena, dużo liczniejsze i lepiej uzbrojone wojsko niemieckie posuwające się za polskim oddziałem.
Mózg płynący rynsztokiem
Niedługo po jego powrocie do Wołomina zaczęło się bombardowanie miasta.
– Nosiliśmy rannych z różnych części miasta. Były to głównie kobiety i dzieci. Pamiętam kobiety z małymi dziećmi na rękach, które schroniwszy się w bramie z nadzieją czekały na koniec nalotu. W chwilę potem zobaczyłem leżące ciała, krew i płacz matek tulących w ramionach swoje martwe dzieci.
Wiele kobiet chroniąc swoje pociechy na brzuchu, upadało na głowę. Słychać było tępe uderzenie o bruk, często obok pozostawał mózg, który wraz w wodą spływał do rynsztoka.
Muzyka i psie szczekanie
Henryk Chudkiewicz wciąż należał do młodzieżowego chóru. Tam poznał komendanta Związku Walki Zbrojnej Kitkiewicza. Tak znalazł się w AK. Po złożeniu w 1940 roku przysięgi zajął się kolportażem prasy, jakiś czas działała u niego drukarnia. Potem brał udział w wielu akcjach sabotażowych. Pewnego razu wracał z akcji wysadzenia pociągu wiozącego wojsko niemieckie. Miał do przebycia pięćdziesiąt kilometrów drogi. Szedł różnymi drogami, ale pamięta, że przez całą trasę nie zaszczekał na niego ani jeden pies. I dopiero niedaleko Wołomina usłyszał szczekanie, ale takie inne, życzliwe. Wtedy zobaczył małego zabiedzonego szczeniaka, który bujał się na nogach. Następnego dnia kupił go za trzydzieści złotych od właścicieli. Zabiedzone szczenię na zwał Wamp.
Heniuś, żyto się rusza
– Wracałem do Wołomina po akcji „Burza”. Byłem w mundurze. Gdy zaczęło świtać doszedłem do Lipinek. Tu zatrzymali mnie mieszkańcy, mówiąc że w okolicy są niemieckie oddziały. Prosili żebym nie szedł dalej. Chciałem iść do mamy, została z nią tylko jedna siostra. Przebrałem się w cywilne ubranie i poszedłem w stronę domu.
Przy torach kolejowych w okopach siedzieli Niemcy. Chudkiewicz bał się, ale wiedział, że musi iść prosto na nich, jak gdyby nigdy nic się nie stało. Tak zrobił. Udało się. Gdy zmęczony i głodny dotarł do matki nie miał siły nawet mówić, szybko zasnął.
– Nagle budzi mnie mama i mówi „Heniuś, żyto się rusza, snopki idą w naszą stronę”. Okazało się, że byli to Rosjanie. Byli głodni, zjedli naszą zupę i wszystko co było w domu. Wiedzieliśmy, że musimy uciekać.
Nie zabrawszy niczego niepostrzeżenie wyszli z domu. Na rozdrożu rozdzielili się i Henryk poszedł do przejazdu kolejowego. Pamięta jedynie słowo „halt” i wierne oczy swojego psa Wampa, który broniąc go przed niemieckim żołnierzem został trafiony z bliska. Wamp nie przeżył wojny, choć wtedy udało mu się jeszcze dotrzeć do ukrywającej się matki Chudkiewicza.
Niewola
Niemcy wybrali młodych mężczyzn i wieczorem zaprowadzili na nastawnię kolejową. Załadowali ich do wagonu tak, że nie można się było ruszać. Nocą trafili do Beniaminowa, gdzie zamknięto ich w barakach.
– Nie dało się tam siedzieć, gdyż w słomie było strasznie dużo pcheł. Tak, że trzy dni spędziliśmy pod barakami na ziemi.
Potem zawieźli ich do Szymanowa. Tam dostali pierwszy posiłek od trzech dni. Gdy zapakowali ich do pociągu towarowego, okoliczni mieszkańcy z daleka rzucali im chleb do wagonu. Zawieźli ich do Żyrardowa.
– Kazali rozebrać się do naga, dokładnie nas zrewidowali i oddali nam tylko koszule i spodnie.
Mieszkali wtedy w ziemiankach, w których woda sięgała do samych prycz. Po jakimś czasie znów załadowali ich do wagonu i tym razem zawieźli aż pod Berlin, a po paru dniach do północnej Westfalii, gdzie trafili do obozu dla Rosjan.
– To byli bardzo biedni, wycieńczeni ludzie. Codziennie umierali z głodu, przewracali się na ziemię, często oddając ostatnie tchnienie w błocie.
Spali na ziemi, jedli ze starych puszek, z drutu robili sobie sztućce. Jedli liście z buraków pastewnych, jak któremuś trafił się kawałek buraka, był szczęściarzem. Raz w tygodniu dostawali kawałek chleba i zupę z tartych ziemniaków. Wszyscy bardzo chorowali.
Pewnego dnia więźniowie dowiedzieli się, że w obozie jest kontrola Międzynarodowego Czerwonego Krzyża. Jednemu z kolegów udało się do nich przedostać i opowiedzieć o sytuacji Polaków. Wtedy przewieźli ich do innego obozu, tym razem dla Francuzów. Tu pracowali w walcowni.
– Nigdy nie zapomnę SS-mana Shmidta, niesamowitej kanalii. Jeden z naszych kolegów był bardzo podobny do Żyda. Shmidt tyranizował go przy każdej okazji. Kiedyś kazał mu iść po schodach a on za nim strzelał z tyłu i to tak, żeby zadać cierpień. Strzelił mu wreszcie w kręgosłup, tak, że tamten stracił mowę, sparaliżowało go. Kazał go położyć na metalową ramę z siatką, która wbijała się w poranione plecy mężczyzny. Po paru dniach przyszedł i strzelił mu w oko.
Henryk Chudkiewicz opuścił obóz dopiero po wyzwoleniu kraju przez wojska amerykańskie. Gdy tylko poczuł się lepiej wstąpił do dywizji generała Maczka znajdującej się w Paryżu. Do Polski wrócił już po zakończeniu wojny, gdzie czekała na niego, bardzo pokrzywdzona przez wojnę rodzina.
Wieści Podwarszawskie
nr 27, rok 1998
+ There are no comments
Add yours