
Ks. Teodor Jesionowski
Ksiądz Teodor Jesionowski urodził się dnia 30 października 1890 roku we wsi Ozarnowo, par. Goworowo w pow. ostrołęckim. Rodzice jego byli to ludzie prości ale zacni i religijni, cieszący się nieposzlakowaną opinią. Jego ojciec pełnił obowiązki gajowego-leśnika i był ogromnie szanowany przez swego pracodawcę. Teodor był siódmym z kolei dzieckiem, a było u rodziców ich jedenaścioro. Pochodził więc z rodziny licznej i niezamożnej. Jeszcze jako małe dziecko odznaczał się łagodnością i dobrocią, był cichy i posłuszny. Matka jego opowiadała, że gdy poszła z małym Teodorkiem do kościoła to ludzie zwracali na niego szczególną uwagę, gdyż swoim skromnym wyglądem przypominał aniołka, klęczał grzecznie z rączkami złożonymi do modlitwy i rozrzewniał szczególnie matki, które zazdrościły pani Jasionowskiej takiego synka.
Od najwcześniejszego dzieciństwa musiał spełniać różne posługi i bawić młodsze rodzeństwo. Z. powodu choroby ojca, który został sparaliżowany, rodzina jego przeniosła się do sąsiedniej parafii, do wsi Kaszewice nad Narwią, pod Różanem. Tam jego starszy brat Zygmunt zaczął pracować na rodzinę, a Teodor chodził do szkoły powszechnej, ucząc się bardzo dobrze. Był uczynny, koleżeński i pilny, spełniał posłusznie każde polecenie rodziców i przełożonych. W każdej wolnej chwili można go było spotkać na spacerze z różańcem w ręku. Już w tym czasie przejawiała się w nim łaska powołania kapłańskiego, gdyż wielokrotnie prosił rodziców, mówiąc że pragnie kształcić się na księdza. Rodzice biedni rozważa to jego gorące pragnienie i dumni byli z syna, ale jednocześnie uważali ten zamiar za niemożliwy do spełnienia. Tłumaczyli bowiem Teodorowi, że jak na niego wydadzą wszystkie zaoszczędzone pieniądze, to co powiedzą inne dzieci, które też mają do nich prawo? Przecież każdemu trzeba dać swoją część, która starczy zaledwie na wyuczenie Się jakiegoś rzemiosła. Wszystkie bowiem muszą sobie dać radę jakoś w życiu. Biedny Teodor że smutkiem musiał pożegnać się ze swoim zamiarem i wyjechał zaraz po skończeniu szkoły powszechnej ze swymi braćmi do Warszawy. Starszy brat Stetan poszedł do krawca, Stanisław młodszy brat do Stolarza, a Teodor do tapicera.
Ciężko było wtedy terminować. Młody chłopiec, musiał spełniać najniższe posługi, nie wykluczające bawienia dzieci i obierania kartofli. Trzeba było skubać szorstkie włosie Ze starych materaców, więc palce miał często popuchnięte i pokaleczone, ale się nie skarżył. Zawsze chętny, posłuszny i uczynny wszystko robił spokojnie i wesoło. A każdą wolną chwilę spędzał w kościele, najchętniej przed obrazem Matki Najświętszej. Na święta Bożego Narodzenia i Wielkanocne przyjeżdżał z braćmi do rodziców i młodszych trzech sióstr, gdzie pogodnie i wesoło spędzali czas.
Kiedy już skończył lat osiemnaście i został czeladnikiem, pogodził się z myślą, że nie może zostać księdzem. I właśnie wtedy stała się rzecz niezwykła, a mianowicie przyśniło mu się, że jechał na rowerze w rodzinnych swych stronach, przy Różanie, nad Narwią i tam zgromadziło się wielu ludzi bo miała się jakoby ukazać kometa. Więc i On a powodowany ciekawością zszedł z roweru i przyłączył Się do tej gromady. Za chwilę zrobiła się ciemność, grzmoty, błyskawice i pioruny, straszna burza rozpętała się nad nimi. O garnął wszystkich strach i poupadali na kolana, a wtem na niebie wypłynął mały obłoczek i na nim Pan Bóg w postaci starca., takiego, jakiego malują na obrazach. Starzec ten piękny z długą białą brodą spojrzał się na niego z wielkim wyrzutem i powiedział te słowa: „dlaczego nie idziesz tą drogą, którą ci wyznaczyłem”. Potem znów zaległa wielka ciemność i z tej ciemności wyłoniła się jeszcze mniejsza chmurka z Matką Boską Częstochowską. Ona też spojrzała na niego z wyrzutem i smutkiem jednocześnie i znikła…
Przebudziłem się, mówi, zroszony potem i łzami, a głos Boży wciąż brzmiał mi w uszach, a gdy zasnąłem nad ranem śniło mi się, że byłem w sukni kapłańskiej. Wstałem i poszedłem do pracy, lecz niestety…, ani robić ani jeść nie mogłem gdyż ustawicznie słyszałem ten głos Boży grozy i wyrzutu. Dlatego już na trzeci dzień przyjechał do rodziców, którzy się zdziwili i przestraszy tym niespodziewanym i nagłym przyjazdem. On usiadł późno wieczorem i opowiedział im swój Sen. Popłakali się rodzice i postanowili, że resztę wszystkich zaoszczędzonych pieniędzy oddadzą na kształcenie syna, a on za to w przyszłości zaopiekuje się losem młodszych trzech sióstr. Teraz więc zaczął się nowy okres w życiu przyszłego kapłana.
Uczył się prywatnie. Dotąd chodząc do szkoły wieczorowej, zrobił tylko dwie klasy gimnazjum, więc pracował nad sobą intensywnie, tak, że w przeciągu półtorarocznym zdał egzaminy z czterech klas. Kiedy starał się już o przyjęcie do Seminarium duchownego natrafił na wielką trudność, gdyż trzeba było aż cztery miesiące czekać na pozwolenie gubernatora rosyjskiego, a bez tego pozwolenia nie wolno było władzom duchownym przyjąć młodego kandydata. | prawdopodobnie nie dostałby tego pozwolenia, bo w grę wchodził jego starszy brat Stefan, który w tym czasie uciekł z Syberii, ale dobry Bóg dopomógł mu, bo zapoznał się gdzieś u znajomych z hrabiną Sobańską , która zainteresowała się jego losem, osobiście idąc do gubernatora i uzyskując zgodę na wstąpienie młodzieńca do Seminarium.
Z jakąż wielką radością pospieszył nasz młody alumn do Seminarium, gdzie zaczyna nowe, tak bardzo upragnione życie przygotowania się do zaszczytnego zadania. W Seminarium uczył się z zapałem, a przykładem życia budował całe otoczenie. Skromny, układny, pokorny i pobożny, w wolnych chwilach w czasie rekreacji pomagał ogrodnikowi seminaryjnemu i prowadził ciekawe dyskusje z kolegami.
Do Seminarium wstąpił w dzień Matki Bolesnej a potem dziwnym zbiegiem okoliczności każde niższe i wyższe święcenia otrzymywał w Jej święto. Pierwszą Mszę Św. prymicyjną odprawił w niezwykłym skupieniu i szczęściu przed obrazem swej Królowej u stóp Jasnej Pani w Częstochowie. Na pierwszy wikariat posyłano go do Latowiecza. Tam pod kierunkiem zacnego proboszcza, a w przyszłości misjonarza ks. Burakowskiego, rozpoczął z olbrzymim zapałem swoją kapłańską pracę. Kochał dzieci: całe ich rzesze biegły do niego wiedzione jakimś dziwnym instynktem. Uczył się pracy duszpasterskiej od swojego mistrza, który darzył go ojcowskim uczuciem i tak razem jak dwaj bracia przeorywali parafię bardzo zaniedbaną i rozległą.
Zdaje się, że po rocznym pobycie w Latowiczu przeniesiono go do Wiskitek, gdzie czuje się bez porównania gorzej, a potem znów po roku pod Płock, a potem do Czerniakowa. Niewiele znam szczegółów z tego okresu jego życia, tylko tyle wiem, że wszędzie go żałowali i pragnęli zatrzymać. Ogromnie zjednywał sobie ludzi i pozostawał na długo w pamięci parafian.
Życie nie szczędziło mu upokorzeń ze strony władz. Nie zawsze miał dobrych proboszczów, jakim był ks. Burakowski. Niejednokrotnie znosił też głód i niezasłużone kary za swą gorliwość. Kazaniami swymi zawsze wstrząsał sumienia ludzkie. Najpiękniej mówił o Najświętszym Sakramencie i o Matce Najświętszej. Mówi spokojnie z uczuciem, nie używał słów wyszukanych, ale najbardziej nawet obojętni w wierze zaświadczali, że było w nim coś co porywało i zniewalało do słuchania, a ziarno Boże zostawało na dobry siew.
Kilka lat po święceniach władze duchowne zachęciły go, żeby wstąpił na wyższe studia. Dlatego rok i kilka miesięcy studiował Świętą teologię. W 1920 r. wybuchła jednak wojna i powołano go na kapelana do wojska. Przebywał przeważnie na terenach wschodnich, na Wołyniu, odzie pracował wśród żołnierzy. Po pół roku zwolniono go i władze życzyły sobie, żeby powrócił na studia, ale on musiał odmówić, gdyż stosunki rodzinne wymagały tego, aby zaopiekował się matką, która owdowiała tuż przed; jego święceniami. Dlatego karierę swoją naukową musiał złożyć w ofierze dla rodziny. Władze duchowne odesłały go znów na wikariusza do Latowicza. Pojechał posłusznie na placówkę, ale nie zastał tam już ks. Burakowskiego – był tam już nowy proboszcz. Stamtąd przeniesiono go do kościoła św. Barbary w Warszawie. Pamiętam jak ludzie z innych parafii przychodzili tłumnie słuchać jego kazań, których cykl wygłosił w tym czasie. Zachwycali się zarówno ich wymową jak i świętością kapłana.
Ks. Teodor Jesionowski interesował się bardzo misjami i zbierał ofiary dla misjonarzy, każdą szlachetną inicjatywę podejmował z zapałem i oddawał się jej całą duszą. Lecz ta nadzwyczajna gorliwość duszpasterska nie podobała się jego obecnemu proboszczowi, uważał to jako zbytnią śmiałość i może samowolę. Odesłano więc go znów na wikariusza do świętego Floriana. Tam jeszcze jako wikariusz pracował rok. W czasie urlopu proboszcza dokonał remontu kościoła za co został przeniesiony do Lipia. Tu obsługiwał także sąsiednią parafię Łęczeszyce, położoną 8 kilometrów od Lipia. Jeździł w niedzielę w słoty konno, a w dni powszednie na każde zawołanie parafian. W Lipiu opodatkował parafię, aby prędzej pokryć dach świątyni. Sam osobiście pracował przy budowie tego kościoła nosząc wodę i cegłę i spełniając wszystkie prace, które tylko mógł wykonać. Wszystko robił chętnie i wesoło. Po dwóch latach stanęła świątynia Pańska, a w duszach jego parafian zrodziła się miłość do Boga i cześć do świątobliwego kapłana. Dusze ludzkie przeistoczone łaską Bożą skupiły się przy swoim proboszczu i słuchały go jak najlepszego z nich. I kiedy przeorał już tą parafię zostawiwszy w niej niezatarte ślady w postaci odrodzenia dusz, władze powołały go na inne całkiem stanowisko, a mianowicie na wychowawcę i profesora Niższego Seminarium Duchownego do Warszawy, gdzie przy Bazylice Serca Jezusowego na Pradze na Kawenczyńskiej pracował przez sześć lat.
Proboszczem bazyliki i dyrektorem Seminarium był ks. prał. Poskrobka. To stanowisko zdaje się jeszcze bardziej przypadło mu do serca, bo on całą wiedzę swoją i zapał oddał, aby kształcić i uszlachetniać te dusze młodzieńcze i budzić w nich najszlachetniejsze porywy. Cały swój czas bez reszty oddawał im i poświęcał całe serce, rozumiał ich doskonale, wchodził we wszystkie ich potrzeby, a oni go czcili i kochali, bo czuli, że on jest nie tyle ich nauczycielem i wychowawcą, ale najlepszym przyjacielem. Prócz pracy nad młodzieżą zajmował się parafią i pomagał przy budowie pięknej bazyliki. Parafianie go bardzo cenili – jako dobrego spowiednika, jako kaznodzieję wysubtelnionej duszy ludzkiej, każdy czuł w nim działanie łaski Bożej. A potem, gdy już był proboszczem w parafii Mareckiej, wychowankowie jego jeździli i radzili się w każdej potrzebie, skarżyli się na niesprawiedliwość ludzką lub cieszyli się ze swoich wyczynów. A on, prawdziwy ojciec, każdego przygarniał i pocieszał, dla każdego miał otwarte serce.
Po sześciu latach władza wynagrodziła go, dając mu stanowisko proboszcza w Markach. Była to trudna placówka i bardzo zaniedbana, której poświęcił znów 15 lat swego życia. Na samym początku przeprowadził misję, cały szereg rekolekcji stanowych, poruszał sumienia wiernych, pracowity jak mrówka, niestrudzony, pełen inicjatywy. I po niespełna roku widać było wielkie zmiany. Ludzie, którzy dawniej już zapomnieli jaka ścieżka wiedzie do kościoła, tłumnie uczęszczali na wszelkie nabożeństwa. Z początku wiodła ich prosta ciekawość, a potem zasmakowali w tym co daje prawdziwe szczęście każdemu człowiekowi. Ksiądz proboszcz Jesionowski me tylko pracował w kościele, ale pragnąc, aby jego parafianie poszerzali jeszcze bardziej wiedzę religijną, żeby się kształcili i znaj dowali godziwą rozrywkę pobudował Dom Parafialny. W myśl zarządzeń Episkopatu zorganizował Akcję Katolicką w czterech zgodnych kolumnach jak mężów i niewiasty a potem młodzież żeńską i męską. Powołał Krucjatę Eucharystyczną dla dzieci, gdzie młodzież wychowywana była od podstaw, wszyscy co miesiąc odbywali wspólne spowiedzi, a potem były zebrania, zbiórki, wycieczki, kursy różne i godziwe zabawy.

Codziennie po południu, aż do późnego wieczora zapełniona była świetlica i sale pełne gwaru. Urządzał przedstawienia religijne na odpowiednim poziomie artystycznym, gdyż na reżysera zaprosił aktora z Teatru Polskiego, który przyjeżdżał z Warszawy i kształcił młodzież. Entuzjasta i zamiłowany w sztuce sam robił dekoracje i przejmował się wszystkim, aby tylko przedstawienie wypadło dobrze i osiągnęło swój wychowawczy cel.
Ks. Jesionowski odnowił kościół, obstalował ławki wygodne dla starszych, nowe organy i jeszcze wiele innych rzeczy. Nawet wrogowie kościoła wyrażali się o nim z szacunkiem i mówili, że jest dobrym gospodarzem. W roku 1938 kupił kino parafialne i wyświetlał dobre filmy. Dochód z kina przeznaczony był dla kościoła i dla biednych.
Przy parafii prowadził „Caritas” za pośrednictwem którego wiele biednych rodzin i szczególnie staruszek otrzymywało pomoc. Najważniejsza u niego była praca i troska o dusze: praca ciągła, wytrwała, nieustanna. Używał różnych środków i stosował przeróżne metody aby tylko osiągnąć swój cel. I Bóg błogosławił swemu słudze, bo cała parafia nabierała coraz to innego charakteru, coraz więcej było nawróceń i coraz więcej dusz cisnących się codziennie do stołu Pańskiego. To była jego radość i pociecha. Lecz Bóg nie szczędził mu i chwil przykrych, bo napotkał na szalone trudności u niektórych parafian: dusze zamulone brudem, a serca nieczułe na głos łaski Bożej, tacy z daleka omijali jeszcze kościół, a on modłił się za nich i osobiście odwiedzał wszystkich parafian jako troskliwy pasterz i czuły ojciec.
Zawsze największą nadzieję pokładał w dzieciach, dlatego wiele swego czasu im poświęcał i prosił zawsze swego pomocnika ks. wikarego, żeby mu w tym jak najwięcej pomagał. Na początku wojny, 2 września 1939 r. stracił Matkę. która była z nim w Lipiu i Markach, odtąd pozostawał z młodszą siostrą, która pod jego kierunkiem prowadziła niewiasty i młodzież żeńską. Nastąpił czas okupacji niemieckiej, gdzie nie wolno było poza pracą w kościele już prowadzić żadnych organizacji. Przykre to były czasy przeżywane przez wszystkich Polaków, czasy łapanek i aresztowań, czasy ucisku i niewoli. Można sobie wyobrazić jak cierpiało to czułe i szlachetne serce Bożego kapłana – najlepszego z Polaków. Toteż całe dnie pozostawał skupiony i zamknięty w sobie. Bardzo wiele czasu spędzał w kościele na modlitwie. Kościół pusty i smutny, a przed prezbiterium klęczał proboszcz zatopiony w gorliwych modłach.

Jako prezes R.G.O. starał się o jak najwydatniejszą pomoc dla głodnych i często się skarżył do najbiedniejszych, że teraz musi myśleć więcej o ciałach a ograniczono mu działalność duszpasterską. Groza więzienia i ciągłe łapanki na ulicach szarpały zdrowie i nerwy. W ostatnim roku okupacji ks. Proboszcz przeżył trzy napady bandyckie na plebanię, gdzie przez kilka godzin bandyci natrząsali się nad nim i chcieli go zastrzelić – zniszczyli jego suknię kapłańską i poniżyli godność, wyli jak zwierzęta i znęcali się nad nim. Zabrali mu wszystkie pieniądze osobiste i kościelne i kazali za kilka tygodni przygotować więcej. On cichy i pokorny tłumaczył się tylko i modlił się za nich… A potem była ewakuacja: kazali w przeciągu dziesięciu minut wyjść z domu. Od sześciu tygodni płonęła już Warszawa. Z węzełkiem założonym na ramię, w lekkim ubraniu wraz z swymi najbliższym ks. Jesionowski przyłączył się do karawany koni i wozów idąc ze wszystkimi w nieznane.
Nie będę opisywać szczegółów tych przeżyć, które przeżywali wszyscy z tą tylko różnicą, że on, kapłan cierpiał bez.porównania więcej moralnie. Cierpiał za wszystkich, a w szczególności za swoją parafię, bo rozproszyły się owce z jego trzody, a on nie mógł ich skupić i przygarnąć, nie był w możności ulżyć ich ciężkiej doli i tułactwu. Po wielu przejściach i udrękach, gdzie przeżywał chwilę między życiem a śmiercią znalazł się z niewielką garstką swych najbliższych we Włochach pod Warszawą. Tam znajomi księża początkowo przyjęli go bardzo gościnnie i serdecznie, ale już po dwóch tygodniach stosunki zaczęły się zmieniać, każdy bardziej myślał o sobie. Najlepszych przyjaciół podobno poznaje się w nieszczęściu, a ci właśnie okazali, że nie byli jego przyjaciółmi. A on cichy i pokorny o nic nie dbał dla siebie i o nic nie zabiegał, wszystko było mu dobre – zimno i głód, i niedostatek i upokorzenia, wszystko znosił pogodnie i z uśmiechem, a innych pocieszał i dodawał otuchy. Nie pozwalał nic złego mówić na tych, którzy wyrządzali przykrości, zawsze ich tłumaczył i bronił. Ponieważ we Włochach nie było dla niego zajęcia, więc na propozycję jednego z księży powędrował do Mszczonowa i tam przez kilka miesięcy pełnił obowiązki wikariusza. Mieszkał w kancelarii parafialnej, sam sobie w piecu palił i wycierał podłogę. Odżywiał się bardzo marnie.
Kiedy przyszła radosna wieść, że można wracać do domu, do Marek, wtedy znów z tobołkiem w ręku prawie całą drogę pieszo wędrował do Włoch, a tam już był posłaniec z Marek z dobrą wieścią, że plebania i kościół ocalały. Po dwudniowym odpoczynku pospieszył z kościelnym do Marek. Ludzie stęsknieni witali go z radością i jakby zmartwychwstałego. Wszystko było zniszczone i rozgrabione. Pracę należało zacząć od początku. Ksiądz z radością zabrał się do pracy na swoim. Zamiótł posadzkę kościelną, oszklił okna, nareperował zamki i uporządkował rzeczy kościelne. Nie było jeszcze mieszkania dla wikariusza, więc przez pół roku proboszcz sam prowadził parafię: mówił po trzy lub cztery kazania w niedzielę, remontował kościół i zniszczone organy, wszystkie budynki parafialne w ciągu dwóch lat doprowadził do porządku. Prowadzi znów pracę w organizacjach kościelnych takich jak Krucjata Eucharystyczna, młodzież żeńską i męską i bractwa kościelne. Odprawił z całą parafią nowennę do Matki Boskiej w zastępstwie pieszej pielgrzymki do Częstochowy. W ciągu dziewięciu dni prowadził nabożeństwa pokutne z procesjami i kazaniami. Kazania te naprawdę natchnione wielką łaską Bożą nawracały ludzi i pobudzały ich do pokuty, a w ostatnim kazaniu sam siebie scharakteryzował i przedstawił u stóp Jasnej Góry, jakby rzekomo ks. Paulin przemawiał do niego i do jego parafii.
Lecz mimo tych chwil radosnych, kiedy tłumy wypełniały świątynię przychodziły i chwile zniechęcenia, bo mimo wszystko widział swoją parafię jeszcze zaniedbaną duchowo.
Istniała pewna grupa wiernych oddanych bezgranicznie Bogu i posłuszna swemu pasterzowi, gotowa na każde jego skinienie, potem grupa obojętnych bardziej, lecz istniała jeszcze trzecia grupa, niestety takich do których nie dosięgła jeszcze łaska Boża, obojętnych na wszystko, żyjących bez ślubu kościelnego, nie przystępujących do sakramentów świętych, nie uczęszczających nawet do kościoła. Nad tymi najbardziej bolał nasz niezmordowany duszpasterz. W tym właśnie czasie władze zaszczyciły go godnością kanonika.
W okresie Wielkanocnym w jednym ze swych kazań wołał: „Łazarzu wyjdź z grobu, oczyść się w spowiedzi, zbliż się do swego Boga, bo wołam już do Ciebie ostatni raz!” Ale oni nie słyszeli i nie przyszli…
Skarżył się płacząc na niektórych, że już wszystko zrobił na co go było stać, a oni byli głusi, więc chyba odejdzie, gdyż jest nieudolny. Mówił, że lepiej byłoby chyba żeby przyszedł ktoś inny, to może drugiego wysłuchają. W rozterce swego ducha pojechał do kurii zaproponowano mu, by przeszedł do parafii w Sochaczewie. Nie bardzo mu to odpowiadało, gdyż tam był urząd dziekana, a on nie chciał żadnej władzy, wołałby mniejszą parafię od Mareckiej, bo czuje się już zmęczony. Mówił do biskupa, że wola władzy jest wolą Bożą, więc z rozkazu wszędzie pójdzie, choćby na najnędzniejszą placówkę. A gdy parafianie mareccy dowiedzieli się o tych planach przeniesienia swego duchownego ojca i pojechali z delegacją do ks. biskupa i nie tylko proszą, ale wprost grozili aby nie przenosić ich proboszcza. Ksiądz biskup zaczął się wahać. I ksiądz Jesionowski zaczął się zastanawiać nad swoją wolą odejścia z parafii. Jednak na żądanie biskupa odszedł z parafii Mareckiej.
W ostatnim kazaniu mocno przemawiał do swoich parafian, że woła władzy jest wolą Bożą, że jeżeli chcą uszanować jego pamięć, niech okażą dobrą wolę i cały szacunek jego następcy. Ludzie rozrzewnieni po raz ostatni słuchał: swego proboszcza i posłusznie spełnili jego wolę. Za łaską Ducha Św. przełamał swój żal i pojechał na nową placówkę. Całe grono ludzi bezstronnych i nie rozumiejących wyższych, nadprzyrodzonych pobudek kapłańskich dziwiło się, mówiąc, dlaczego wyjeżdża, przecież już w Markach wszystko doprowadził do porządku, teraz by odpoczywał, a on poszedł na parafię bez plebani, zamieszkał w baraku i zaczął znów pracę od początku. Parafianie sochaczewscy przyjęli go z wielką życzliwością, gdyż od razu przypadł im do serca. Tam często uderzała go różnica w zachowaniu się młodzieży w ich ustosunkowaniu się do księdza. Pierwszy jeszcze rok bardzo tęsknił za Markami, skąd przyjeżdżali dawni parafianie i łudzili się nadzieją, że go do siebie zabiorą. Lecz potem przyzwyczaił się i pokochał tę sochaczewską parafię, która był wdzięcznym polem do pracy.
W ciągu roku i trzech miesięcy postawił plebanię dla księży, w której sam mieszkał tylko trzy lata. Potem odnowił kościół, główny ołtarz i rozpoczął budowę nowego ołtarza bocznego Matki Boskiej. Odnowił duchowo całą parafię. Przeprowadzał wszelkiego rodzaju rekolekcje, różne nabożeństwa i procesje pokutne. Bardzo bolał nad tym, że taki mały kościółek nie może pomieścić wszystkich wiernych, chciał budować nowy, ale władze sowieckie nie pozwoliły. Poszerzył swoją osobistą bibliotekę i sam wypożyczał wszystkim książki. Toteż młodzież szkolna nie dawała mu spokoju ale tłumnie przychodziła do kancelarii, gdzie w każdej prawie porze była obsługiwana. Biblioteka, praca duszpasterska i urząd dziekana całkowicie wypełniały mu czas. Do wszystkich księży dekanalnych odnosił się z wielką życzliwością. Wszystkich chciał jak najlepiej załatwić, nikomu nie pozwolił czekać na siebie, był dla wszystkich nie tylko uprzejmy i grzeczny, ale i serdeczny. W całym dekanacie panował duch wzajemnej miłości kapłańskiej. A dla swoich księży wikariuszy był nie tyle zwierzchnikiem i władzą, ale ojcem bardzo pobłażliwym dla nich, a jeżeli któremu zwrócił uwagę to bardzo delikatnie i wiele go to kosztowało. Nauczony przykrym doświadczeniem jeszcze z Marek, zawsze mówił, że dobry wikariusz zrozumie i delikatna uwagę, a człowiek złej woli uwag nie znosi i na przekór jeszcze gorszym się staje.
Był żywym przykładem opanowania i pokory: kiedy pewnego razu przy obiedzie jeden z wikariuszy nieopanowany i gwałtowny, a przede wszystkim źle wychowany robił ostre wymówki ks. Kanonikowi, sądząc, że z nadmiaru swojej gorliwości dobrze robi, to wszyscy obecni struchleli na taki nietakt i po prostu bezczelność. Myślano, że nie wytrzyma i uniesie się gniewem, a on tylko posmutniał bardzo i łamał się ze sobą nic nie odpowiadając. Za kilka dni ten wikariusz przyszedł go przeprosić, a on w pokorze mu powiedział, że nie nadaje się na dziekana. Później poszedł i prosił Prymasa o zwolnienie z urzędu, ale ten kazał mu zostać na stanowisku.
Istnieje cały szereg ludzi z najbliższego otoczenia, którzy nie widzieli, żeby kiedykolwiek się gniewał lub denerwował. Nigdy się nie zapominał ani złościł, zawsze zrównoważony, spokojny i pogodny. Pogoda i majestat – oto jego cechy osobiste, widać było w nim urobienie duchowe i coś takiego, co skłania do szacunku.
Wstawał bardzo rano w lecie o godzinie 5.00, a w zimie o 5.30. Zawsze odprawiał medytację i rozmyślania, nawet wtedy, kiedy był bardzo chory, prosił siostrę aby mu czytała. Wstrzemięźliwy w jedzeniu i piciu, abstynent i niepalący, lubił bardzo czystość i porządek. Nigdy nie miał czasu na utrzymywanie stosunków towarzyskich ze świeckimi i nie lubił takich wizyt – uważał, że to strata czasu. Lubił towarzystwo duchownych i rozmowy budujące, a bardzo chętnie słuchał także żartów i dowcipów, o ile nie były gorszące. Nigdy me wymagał dla siebie żadnych specjalnych posług osobistych. Nie rozkazywał choć miał do tego prawo, ale tylko prosił. Był żywym przykładem dobroci i miłosierdzia dla otoczenia.
W ciągu lat osiemnastu nie brał wcale urlopu. Wikanuszom swoim dawał urlopy, sam mówił, że pojedzie, jak będzie miał czas i… niestety wyczerpywały się jego siły.
Zorganizował misje i bardzo się nimi przejął żeby się udały. Misje te zaczęły się w Zielone Świątki w roku 1951, dobrze przygotowane, zrozumiane przez wiernych, odbyły się w całej okazałości i triumfie Kościoła. Przejęty nimi całym sercem i całą duszą ks. Kanonik pracował od świtu do nocy – ciągle spowiadał i wszystkim się przejmował. Pierwszy był w kościele, a ostatni wychodził, nie wiadomo kiedy spał. I kiedy w ten pamiętny czwartek klęczał przed wystawionym Najświętszym Sakramentem i w myśl nauk misjonarza błagał publiczne Boga o przebaczenie dla swojej parafii ,to złożył już całe swoje życie przed tronem Najwyższego. Dnia 27 maja, w niedzielę, odprawiając swoją ostatnią Msze św., mówił, że czuł jakiś głos, który mu mówił, że jest to jego ostatnia Msza Św. – i rzeczywiście była ona ostatnia. W kościele zbierał jeszcze na tacę przed suma i zrobiło mu się bardzo niedobrze, ledwie zdążył pójść do domu i dostał poważnego ataku serca. Lekarze miejscowi ledwie go uratowali od natychmiastowej śmierci. Tej nocy wszyscy czuwali na plebani, a dnia następnego nasz chory przyjął ostatnie namaszczenie i wydawał różne polecenia, czuł się bowiem bardzo źle. Lekarze miejscowi, szarytki i siostra jego robili wszystko co mogli, aby go uratować. Poruszona była cała parafia, w czasie jego dziesięciotygodniowej choroby dano na 30 Mszy św. o zdrowie. Chorował bardzo ciężko i cierpiał bardzo, a taki był pogodny i cierpliwy, że budował otoczenie.
Na kilka tygodni jeszcze przed swoją chorobą opowiadał swój dziwny sen: śniło mi się, mówił, że byłem na swoim własnym pogrzebie. Leżałem w trumnie, a ludzi było bardzo wielu, dzieci w białych sukieneczkach szły do mnie z kwitami. Potem ks. biskup Majewski odprawił Mszę św., a ks. prałat Chrościcki mówił kazanie. Wtedy nikt z nas nie przywiązywał jeszcze uwago do tego snu, aż dopiero w czas pogrzebu się on spełnił.
W czasie swoje choroby interesował się życiem swojej parafii i brał w nim udział, codziennie odmawiał brewiarz i różaniec. Najpierw chorował w domu, a potem trzeba go był odwieźć do szpitala, gdzie żył jeszcze 19 dni. Codziennie w czasie choroby przyjmował Komunię św. Siostry Elżbietanki w szpitalu mówiły, że jest to niezwykły chory, o nic dla siebie specjalnie nie prosi, jest pogodny, a wszystkie posługi przyjmuje z prawdziwą wdzięcznością. W czasie choroby odwiedzał go ks. Prymas i bp. Choromański.
Kiedy w pamiętny dzień jego Śmierci, dnia 5 sierpnia w dzień Matki Bożej, robiono nadzieję ku wyzdrowieniu, a on o godzinie 9 wieczorem jeszcze rozmawiał swobodnie, a nawet dowcipkował, nikt nie przypuszczał, że za godzinę umrze. Po zgaszeniu świateł, gdy prawie wszyscy chorzy spali, sąsiad ks. Kanonika usłyszał rzężenie. Zapalił światło i pochylił się nad chorym, który nic już nie mógł mówić, tylko poruszał rękoma. Zawezwany lekarz dał mu dwa zastrzyki ale to już nic nie pomogło, chory tylko westchnął i skonał. Była godzina 10 wieczorem i 10 minut. W czasie konania sąsiad, który był księdzem udzielił mu absolucji i mówił, że życzyłby sobie takiej lekkiej śmierci.
Następnego dnia, w poniedziałek sprowadzono jego ciało do Sochaczewa i parafianie tłumnie się zbiegli aby pomodlić się przy trumnie. Od godz. 5 rano do 10 wieczorem we wtorek przychodzili ludzie czekając swojej kolei, aż w środę o godz. 7 wieczorem przeniesiono trumnę do kościoła. Kiedy sami kapłani na ramionach wnieśli trumnę w progi świątyni, gdzie przez cztery i pół roku duszpasterzował ks. Jesionowski przywitał go rzewny płacz parafian.
W czwartek odbył się wspaniały pogrzeb. Od samego wczesnego rana odprawiały się żałobne Msze św. za duszę zmarłego. O godz. 10 zaczęli śpiewać egzekwie: było osiemdziesięciu księży na pogrzebie, braci dwustu z Niepokalanowa, a ludzi z 15 tysięcy, była i delegacja z Marek (ok. 150 osób). Przemowę w kościele wygłosił ks. prałat Chrościcki: przebiegł w skrócie całe życie zmarłego, podkreślając jego zasługi dla Kościoła dodał, że zginął na posterunku jako żołnierz chrystusowy, potem uroczystą Mszę św. jeszcze odprawił ks. bp. Wacław Majewski. Pogrzeb proboszcza, dziekana sochaczewskiego był prawdziwa manifestacją religijną, domy były przyozdobione kwiatami i osłonięte żałobą, kondukt żałobny był okazały i bardzo długi, szedł głównymi ulicami, trasa była dłuższa niż zwykle w tym celu, aby ostatni jeszcze raz pożegnał swoją parafię, a Parafianie w krótkim czasie postawili mu piękny pomnik z czarnego marmuru. Nie było ani jednej wsi, ani jednej ulicy w mieście, odzie by go nie żałowali i w dowód tej pamięci zamawiali Msze św. za spokój jego duszy.