Ojciec często zabierał nas do Warszawy, chciał, byśmy poznawali stolicę Polski. Zwiedzaliśmy ogród zoologiczny, gdzie wpadłam do świnek morskich. Oglądaliśmy również wioskę murzyńską, chociaż nie pamiętam, gdzie była zlokalizowana. Wielokrotnie bywaliśmy w ogrodzie botanicznym. Moja mama uwielbiała kwiaty i godzinami mogła chodzić po ogrodach, zachwycając się nimi i planując zagospodarowanie własnego. Ale miała wciąż tylko zachwaszczone pole, z którym nie wiadomo było, co zrobić. Mama zasięgnęła porady u sąsiada – ogrodnika, który uznał, że przede wszystkim trzeba usunąć chwasty. Julcia sprowadziła ze wsi kobiety, które motykami przekopały ogród i ręcznie wybrały perz. Pamiętam, że pod płotem za komórkami leżała tego cała góra! Za radą tegoż ogrodnika w pierwszym roku zasadzono ziemniaki. Według opowiadań mamy, obrodziły tak, że pieniądze uzyskane ze sprzedaży pokryły koszty robocizny za plewienie ogrodu.
W następnym roku ogrodnicy zasadzili sześćdziesiąt cztery drzewa owocowe, a między drzewami truskawki. Truskawek było tyle, że mama zawarła umowę na dostawę owoców (według mojej siostry Ireny) do Braci Jabłkowskich przy ul. Brackiej w Warszawie. Trzy razy dziennie Kostek Mokijewski zawoził pociągiem te truskawki do Warszawy. Ale opłaciło się. Dochody ze sprzedaży truskawek pokryły koszty założenia sadu. Nam, dzieciom, nie wolno było wchodzić na pole truskawkowe, abyśmy nie deptali niedojrzałych jeszcze owoców. Na werandzie stało wiadro przebranych truskawek, te można było jeść, ile wlezie! Najlepsze jednak były te rwane prosto z krzaka. Zakradaliśmy się z Julkiem, czołgając się jak wojsko na manewrach i niszcząc przy okazji wiele owoców. A Irena, siedząc na werandzie i udając, że czyta książkę, raportowała mamie:
– Mamo, a Halina z Julkiem znów poszli w truskawki!
Uch, gdybyśmy mogli, dalibyśmy jej popalić! Mama uwielbiała kwiaty, więc ogród tonął w nich, ale niczego nie wolno było zrywać! Do wazonów mama kupowała kwiaty u ogrodnika lub na targu.
Byłam najmłodsza w rodzinie i może dlatego czułam się dyskryminowana. Irena z taką smarkatą jak ja nie chciała się bawić, nawet jej lalek nie wolno mi było dotykać, a Julek wykorzystywał moją głupotę i oszukiwał mnie przy lada okazji. Na przykład kazał mi zasadzić w ogrodzie pieniądze, które dostawaliśmy na lody. Mówił mi:
– Głupia, nie wydawaj, zasadź w ogrodzie, za parę dni będziesz miała dwa razy tyle!
I ja go słuchałam! Po paru dniach szukam… nic nie ma. Co jest? No i kiedyś podpatrzyłam go, jak wybierał moje miedziaki. To co, miałam mu darować? Przy okazji oberwało mu się ode mnie! Pomimo drobnych nieporozumień, trzymaliśmy się razem i razem psociliśmy aż miło. Niektóre figle kończyły się dla nas kiepsko, ale nigdy nie zniechęcało nas to do następnych. Tak było na przykład ze skokami z dachu z otwartym parasolem. Któregoś dnia znaleźliśmy na strychu stary połamany parasol ojca. Uznaliśmy, że gdyby go naprawić, to można by na przykład skakać:
– Z, z… noo… z czego by tu skakać?
– Wiem! – woła odkrywczy Julek – z dachu werandy!
Ponieważ zmysł do majsterkowania odziedziczył po ojcu, zabrał się do naprawy parasola przy pomocy drutów i sznurków. Jest! Naprawiony! Przez okno na strychu wyłazimy na daszek, chwilę szamoczemy się, kto ma pierwszy skakać, ale sprawiedliwie ustępuję Julkowi pierwszeństwa – ostatecznie to on naprawił ten parasol. Julek skacze i miękko ląduje w maminej maciejce.
– Teraz ja, teraz ja…
Brat wspaniałomyślnie oddaje mi parasol. Skaczę! Wspaniale! Ale fajna zabawa! Skaczemy jeszcze parę razy, po maciejce już prawie nie ma śladu, a i zabawa nam się już nieco znudziła.
– Julek, a jakby tak skoczyć z dachu domu?
– Coś ty! Nie skoczysz, za wysoko, a poza tym dziewczyny to tchórze!
– Co? Tchórze, tchórze… to wy jesteście tchórze, zaraz zobaczymy, kto jest tchórzem!
Duma moja została urażona do żywego! Chwytam ten nieszczęsny parasol, biegnę po desce dla kominiarza i hoop! Spadam, parasol lekko się kołysze, ale fajnie! Tym razem ląduję w ogórkach. Julek stoi na dachu i gapi się na mnie nieco osłupiały, zdaje sobie sprawę z tego, że aby ratować swój honor, musi skoczyć. Staje na krawędzi deski, a ja się drę:
– Ale fajnie, skacz!
Julek skacze, ale w tym momencie parasol odmawia posłuszeństwa, druty wyginają się w przeciwną stronę, jakby od silnego wiatru, i braciszek spada jak kamień. Całe szczęście, że w te same ogórki, gdzie ziemia miękka i masa dużych zielonych liści. Mama bardzo była zdziwiona, co się stało z maciejką. Kto ją tak wydeptał? Zdeptanych ogórków jakoś nie zauważyła, tylko Julcia, która wiedziała zawsze o wszystkim, co się działo w domu, popatrzyła na nas wymownie, jednak trudno jej było cokolwiek wyczytać z naszych niewinnych min.
Nasz kochany tata wokół całej posesji postawił szczelny, deska przy desce, parkan, u góry zabezpieczony przed złodziejami drutem kolczastym. Brama i furtka zamknięte na klucz. Na furtce dzwonek, kto chciał wejść – dzwonił.
Nam, dzieciom, nie wolno było wychodzić poza ogrodzenie. Rodzice uważali, że mamy dość miejsca na zabawę. A żeby było czym się bawić, ojciec zrobił nam szczudła. Bardzo prędko połapaliśmy się, o co w tym chodzi i ganialiśmy na nich tak szybko, że dogonić nas pieszo było raczej trudno. Ale ta zabawa szybko nam się znudziła. Zza parkanu dochodziły do nas odgłosy wesołej zabawy koleżków z sąsiedztwa, a my jak w więzieniu! Nie pozostało nam nic innego, jak zrobić podkop pod parkanem. Pomyślane – zrobione! Jeden skok przez jezdnię i już jesteśmy na górkach, drugi skok i jesteśmy na łące, a tam zabawa na całego! W berka, w chowanego, w komórki do wynajęcia, kto skoczy wyżej, dalej, kto dobiegnie prędzej. Och, to było życie! Tego właśnie chcieliśmy!
W sąsiedztwie wiele rodzin trzymało kozy, pasły się właśnie na tej łące. Ale najcudowniejsze były młode, zawsze skore do zabawy, koziołki i kózki.
W takiej dużej grupie można było grać w zielone lub w kosmate. Gra w kosmate polegała na tym, że grający mieli obowiązek dzielenia się jedzeniem, jakiekolwiek by ono było. Wynosisz z domu kromala ze smalcem, obskakują cię grający i wrzeszczą:
– Kosmate, kosmate.
I już po twojej kromce! Wychodzisz z jabłkiem.
– Kosmate, kosmate.
I pozostaje ci ogryzek! My też tak chcieliśmy się bawić! A że po kromki chleba biegaliśmy po parę razy, to po pierwsze Julcia była zdziwiona, skąd u nas nagle taki apetyt, po drugie – do podkopu wydeptaliśmy ścieżkę, którą każdy głupi by zauważył, a co dopiero nasza Julcia! Ale nie zdradziła nas! Stopniowo przekonała mamę, że nie ma sensu trzymać nas na podwórku, że jesteśmy dość duzi, by bawić się z innymi dziećmi. No i udało się. Pozwolono nam wychodzić na łąki, a podkop musieliśmy zamaskować.
Ojciec w ogrodzie wykopał dość dużą sadzawkę, wyłożona została faszyną i darnią. Ponieważ w tamtych czasach basenów kąpielowych nie było, a na glinianki nie wolno było nam chodzić, kąpaliśmy się w sadzawce. Też było fajnie!
Jesienią, kiedy Julcia kisiła na zimę ogórki, zaczopowane beczki wrzucało się do sadzawki. Skakaliśmy z Julkiem po tych beczkach, do czasu, aż któreś z nas wpadło do wody i zabawa się skończyła.
Czas leciał, przybywało nam lat. Tę naszą postępującą dojrzałość należało uwiecznić, stąd kolejna fotografia, tym razem pięknie wyelegantowanych dzieci Müllerów zrobiona w jakimś studiu fotograficznym w Warszawie. Wykonana została prawdopodobnie w 1932 lub w 1933 roku. Trudno to stwierdzić, ponieważ żadne z zachowanych zdjęć nie zostało opisane. Sądzę tylko po naszym wyglądzie, cztery lata mam na pewno!
W mojej pamięci utkwiły na zawsze święta Bożego Narodzenia w 1934 roku. Święta katolickie. Ponieważ jedni przyjaciele rodziców byli wyznania katolickiego, a inni prawosławnego – świętowano zarówno 24 grudnia, jak i 7 stycznia.
Tata na gwiazdkę przygotował dla nas łyżwy, żebyśmy mogli jeździć na nich w czasie świąt. W tamtych latach nie jeździło się na figurówkach. Do obcasa przymocowana była blaszka z dziurką, do której wkładało się bolec łyżwy, przód łyżwy przykręcany był do zelówki specjalnym kluczem. Całość ściągano dodatkowo skórzanym paskiem. Było trochę roboty. I nagle okazuje się, że moje blaszki zostaną przykręcone dopiero po świętach! Ja oczywiście w ryk!
– Też chcę jeździć na łyżwach!
Tata, chcąc nie chcąc, musiał je przykręcić do obcasów moich butów. Jaka ja byłam szczęśliwa, gdy w świąteczny dzień jeździłam na łyżwach między ojcem i panem Sadłowskim, którzy trzymali mnie za ręce.
Pan Sadłowski był asesorem Sądu Grodzkiego w Wołominie, ale przede wszystkim starym kawalerem, żył samotnie, czasami przyjeżdżała do niego matka i być może dlatego przystał do naszej rodziny. Przez kilka lat wynajmował u nas pokój.
Jeszcze kilka razy chodziłam na łyżwy pod opieką starszych. W końcu ojciec uznał, że ślizgawka na rowach Grancowa nie stanowi dla nas zagrożenia i pozwalał nam chodzić bez opieki. Te rowy – to były rowy melioracyjne, płytkie, ale dość szerokie, znajdowały się na łące pana Grancowa. Świetnie się tam jeździło na łyżwach, a co najważniejsze niedaleko domu, skąd doskonale słyszeliśmy wołanie Julci:
– Haaaliinaaaa, Juuuuleeek do domu, obiaaaad!
Potem jeszcze wiele razy zmiatałam pupą śnieg z lodowiska, ale w końcu się nauczyłam! Jeszcze teraz bym pojeździła, gdybym miała po temu okazję. Tego się nie zapomina, jak jazdy na rowerze.
Jak już wspominałam, nasz ojciec był wielkim miłośnikiem psów. Pierwszy był w domu zanim się urodziłam. To ten ze zdjęcia rodziców z Ireną i Julkiem, wabił się Eros. Drugiego psa pamiętam doskonale, ogromny dog wabił się Tygrys i tak też wyglądał – żółty w brązowe cętki. Pomimo że przez cały dzień był uwiązany na łańcuchu, pogryzł prawie wszystkich – mamę, pana Sadłowskiego i mnie. Ireny nie pogryzł tylko dlatego, że do wc chodziła szerokim łukiem przez ogród. Uznawał tylko ojca, tylko jego słuchał. Mnie ugryzł w domu, w czasie kolacji. Mama podawała mi kanapkę i w tym momencie złapał mnie zębami za rękę. Gdyby nie interwencja ojca – nie chcę myśleć, co by się stało.
Był jeszcze jeden pies w rodzinie. Któregoś dnia po powrocie z pracy tata wyjął z kieszeni coś czarnego, coś co zapiszczało, mama zachwycona wykrzyknęła:
– Kakoj krasiwyj szarik!
No i został Szarikiem, czyli po polsku kuleczką.
“Ocalone od zapomnienia”
GęsiePióro, 2020
+ There are no comments
Add yours