Dom gotowy! Widok od skrzyżowania ulicy Przejazd z Traktem Warszawskim (dziś róg Sasina i Armii Krajowej)

Dzieciństwo – budowa domu (II)

W zasadzie wieś nie była nam obca. W lecie jeździliśmy do Klembowa, do państwa Wojtkowskich. Znajomość z nimi chyba miała początek na targu. Później p. Wojtkowska zajeżdżała furmanką na nasze podwórko, przywożąc różne wiejskie smakołyki, jak twaróg, jajka, śmietanę, masło oraz bochny, wielkie jak koło od wozu, razowego chleba. Jajka zawsze przywoziła w wiklinowym koszu, wyłożonym słomą. Pewnego razu, kręcąc się między tymi koszami i tobołkami, straciłam równowagę i pupą usiadłam w te jajka. Ale była jajecznica! Nie chcę nawet mówić, co się działo później! Gdy gramoliłam się z tego kosza, wszystko wylało się na podłogę! Biedna Julcia nie wiedziała, co ma najpierw zrobić – ratować mnie czy ocalałe z pogromu jajka.

Irena, Julian i Galina Müllerowie u fotografa
Irena, Julian i Galina Müllerowie u fotografa

A potem były letnie wyjazdy do Klembowa. Te wyprawy to była dla nas prawdziwa frajda! Wolność! Mogliśmy robić, na co przyszła nam ochota! Jedno tylko mieliśmy zabronione – wdrapywanie się na ogromną wiśnię, w obawie, abyśmy z niej nie pospadali. A owoce miała doskonałe! Jak tylko Wojtkowski nie widział, już siedzieliśmy między gałęziami, obżerając się do granic możliwości! No, i stało się! Ktoś krzyknął:

– Wojtkowski idzie!

My z drzewa… W popłochu poślizgnęła mi się noga i lecę… na szczęście szelki od portek zaczepiły się o jakiś kołek i zawisłam na nich, nie mogąc wykonać żadnego ruchu. Julek – zdrajca – już był daleko, gdy pan Wojtkowski ściągał mnie z drzewa. Oj, dostało mi się!

Ale najbardziej utkwiły w mojej pamięci pajdy razowego chleba, posmarowane gęstą jak masło śmietaną i posypane cukrem! Trzeba je było trzymać obydwiema rękami, śmietana spływała po nie zawsze czystych dłoniach, a my zlizywaliśmy ją ze smakiem! Natomiast najlepsza zabawa była na pastwisku! Ogromna łąka, a na niej stado krów z całej wsi i, oczywiście, młodsza grupa wiejskiej dzieciarni – pastuszków.

Czego myśmy tam nie wyrabiali! Paliliśmy ogniska, piekąc ziemniaki, co odważniejsi chłopcy skakali przez te ogniska. W pobliżu przez łąkę płynęła struga (struga nazywa się dziś Cienka i wpada do Rządzy), a właściwie strużka, ale w zupełności wystarczała, by się w niej chlapać. Wracaliśmy do domu brudni, zmęczeni i głodni, ale szczęśliwi!

W niedziele do Klembowa przyjeżdżał ojciec i prowadził z gospodarzem długie dyskusje na temat nowoczesnej budowy – Wojtkowscy w tym czasie budowali nowy dom.

Poza Julcią, bardzo ważną postacią w moim życiu, była też przyszywana ciocia, pani Konstancja Ulatowska, nazywana przez nas ciocią Kostusią. Mieszkała z bratem Włodzimierzem, którego utrzymywała przez całe życie, zajmując się szyciem. W czasach dobrobytu mama wspierała ją, podsyłając klientki lub pomagając finansowo.

Kostusia stanowiła dla nas zawór bezpieczeństwa. Ilekroć popełniliśmy coś, za co kara była murowana, biegliśmy do Kostusi po ratunek. Zawsze nas wybroniła! Pamiętam, jak jeszcze przed wojną zaofiarowałam się, że pomogę mamie pętelkować. Pętelkowanie polegało na tym, że fastrygą robiło się pętelki na podwójnie złożonym materiale, a po rozciągnięciu złożonych materiałów, przecinało się je nożyczkami i w ten prosty sposób przenosiło się wzór na drugą stronę. Mama chętnie zgodziła się na pomoc, ale od razu zastrzegła:

– Tylko nie przecinaj. Nieee… oczywiście, że nie… – padła odpowiedź.

Wypętelkowałam, co trzeba, rozciągnęłam materiały i widząc parkanik z białych nitek szerokości około 2 cm i pomyślałam: Czemu mama mi nie pozwala przeciąć? Przecież to takie proste! Spróbuję tylko parę niteczek; noo… świetnie mi idzie, no to jeszcze parę… i jeszcze… a niech to licho!!! Co robić? W materiale przecięta dziura i jak to powiedzieć mamie? Cichutko położyłam nożyczki na stole i w nogi do Kostusi. Jej mówiło się wszystko. W rozpaczy pytam:

– Co teraz… co teraz…?

– Nie becz… idziemy do mamy!

Mama, oczywiście, już wiedziała, co nabroiłam, my w drzwi, a mama już za pasek… Tym razem dostało się nam obu, głównie mnie, ale Kostusia też oberwała, zasłaniając mnie sobą.

Brat Kostusi był człowiekiem wykształconym, ale z jakichś powodów pomieszało mu się w głowie. Miał piękny charakter pisma i nienawidził marszałka Piłsudskiego. Pisał listy do prezydenta, aby ten zamknął go w więzieniu, gdyż uważał go za zdrajcę Polski. Gdy to nie pomogło, pisał listy do Pana Boga! Czasami robił sobie przerwę w pisaniu i wtedy produkował wspaniałe mydło w płynie według tylko sobie znanej receptury lub cukierki w rodzaju naszych współczesnych krówek. Mydło sprzedawał, a cukierki rozdawał dzieciom na podwórku.

W latach okupacji wynajmowaliśmy pokoje na parterze państwu Marczykom, a same mieszkałyśmy na piętrze. Na strychu zdun, zamiast pieca, postawił kuchnię i w ten sposób nie musiałyśmy gnieść się w jednym pokoiku. W tym czasie sytuacja finansowa cioci Kostusi i jej brata stała się wręcz tragiczna. Ponieważ nie mieli pieniędzy na opłacanie czynszu, gospodarz po prostu wyrzucił ich z mieszkania, a że Marczykom skończyła się dzierżawa, więc pokój na górce był wolny i mama zabrała ich do nas. Ciocia chyba była dość wiekowa (nie wiem, ile dokładnie miała lat), chora i zupełnie niezdolna do jakiejkolwiek pracy zarobkowej. Mamie przybyły więc dodatkowo dwie osoby do wyżywienia. Nie były to luksusy, ale głodni nie chodziliśmy!

Zwykle ja zanosiłam im jedzenie na górkę, ale któregoś dnia Włodzimierz nie wpuścił mnie do pokoju, powiedział:

– Kostusia śpi.

Podałam mu garnuszek z zupą i zeszłam na dół. Rano pusty garnuszek stał na schodach. Wydało mi się to dziwne, gdyż oboje lubili pogadać i cieszyli się, gdy przychodziłam. Drugiego dnia również nie wpuścił mnie do pokoju.

– Kostusia śpi.

Trzeciego dnia to samo! Zaniepokojona mama weszła siłą do pokoju. Ciocia rzeczywiście leżała na łóżku przykryta wszystkim, co było w pokoju, jakby spała. Ale trupi odór nie dawał oddychać. Brat nie pozwalał jej ruszać:

– Ona śpi… ona śpi…

Była katoliczką, więc pochowaliśmy ją na miejskim cmentarzu w Wołominie. Ulatowski mieszkał u nas jeszcze parę dni. Któregoś dnia wyszedł, nie mówiąc nawet do widzenia. Nie wrócił już nigdy i wszelki słuch o nim zaginął.

Trochę dziwna wydaje się nasza sympatia i przywiązanie do obcych bądź co bądź ludzi. Myślę, że powodem tego był fakt, iż nie mieliśmy w Polsce żadnej rodziny. Koledzy mieli babcie, ciocie, wujków, a my nikogo.

Wprawdzie po wybudowaniu domu, na usilną prośbę mamy, która chciała mieć jakąś rodzinę, ojciec, choć z wielkimi oporami, spełnił prośbę mamy i sprowadził z Estonii swoją matkę wraz z przyrodnią siostrą Idą. Ale nic dobrego z tego nie wynikło. Babcia była niska, gruba i wiecznie zła! Bałam się jej okropnie! Początkowo zasiadała razem z nami do posiłków. Potem uznała, że dzieci źle się zachowują przy stole i kazała przynosić sobie jedzenie do pokoju. Gdy Julcia przyniosła jej posiłek, zażądała, by robiła to mama, a gdy mama dla świętego spokoju zaniosła obiad do pokoju, babcia wylała na nią talerz gorącej zupy. Oczywiście, zrobiła się wielka awantura, w wyniku której babka podała mego ojca do sądu o alimenty oraz wynajęcie jej i córce mieszkania. Sąd zasądził jedynie alimenty dla matki. Wkrótce obie się wyprowadziły i wszelki słuch o nich zaginął. I bardzo dobrze!

Ocalone od zapomnienia
GęsiePióro, 2020

Więcej tego autora:

+ There are no comments

Add yours

Zostaw komentarz

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.