Po śmierci ojca mama wpadła w skrajną rozpacz. Nie jadła, nie piła, nie spała. Julcia, która nie opuściła mamy w tych trudnych dniach, dosłownie zmuszała ją do jedzenia. Rozpacz pogłębiały kłopoty z pogrzebem ojca. W Wołominie nie było ewangelickiego cmentarza, a episkopat w Warszawie nie wyraził zgody na pochówek na cmentarzu katolickim. Po wielu zabiegach i staraniach pozwolono na pogrzebanie ojca w wydzielonej dla prawosławnych części cmentarza w Kobyłce, około 3 km od Wołomina. Dzień pogrzebu pamiętam jakby to było wczoraj.
Kondukt żałobny ciągnie się długim szeregiem. Na końcu konduktu furmanka, na której jadę ja i jeszcze kilkoro dzieci. Za furmanką idzie Tygrys – pies ojca. Ze zdumieniem i strachem przyglądam się psu. Jak on się zerwał z łańcucha? Prawda, nikt nie miał czasu ani głowy, by zajmować się psem, ale żeby zerwać taki łańcuch? Całe 3 kilometry pies idzie za furmanką, ze spuszczonym łbem i podwiniętym ogonem!
Psa nie było przez parę dni po pogrzebie. Pewnego dnia wrócił, położył się koło swojej budy i leżał bez ruchu. Nie pamiętam już, kto zdobył się na odwagę, podszedł do niego i uwiązał go na łańcuchu. Tygrys nawet nie zareagował. Widać było, że psie serce cierpi i tęskni za swoim panem. Jednak mama bała się go trzymać w domu, pamiętając jego wcześniejsze wyczyny i oddała go komuś na wieś. Nigdy już go nie widzieliśmy.
W dniu śmierci ojca miałam sześć i pół roku. Prawdopodobnie nie za bardzo rozumiałam, co się stało ani co teraz będzie. Dziś, gdy opisuję te wydarzenia, zdaję sobie sprawę, co musiała odczuwać moja matka. Według słów Julci, obwiniała siebie za to, co się stało: Gdybym bardziej uważała, gdyby Julek nie podbiegł, gdyby, gdyby… tym gdybaniem wprowadzała siebie w stan zbliżony do utraty zmysłów.
Nami, dziećmi, zajmowała się wierna Julcia i to ona mówiła mamie:
– Musi pani żyć dla dzieci!
Pamiętam taki straszny wieczór, gdy będąc już w łóżkach, z jakiegoś powodu zaczęliśmy się śmiać. Mama, słysząc ten śmiech, wpadła do pokoju dziecięcego z nożem w ręce i krzyknęła:
– Ojciec nie żyje, a wy się śmiejecie? Jeszcze raz usłyszę śmiech i was pozabijam!
Sytuacja finansowa stawała się wręcz tragiczna. Spółka fryzjerska wypłaciła mamie udziały około 3500 zł. Kwota ta wystarczyła na koszty pogrzebu i spłatę długu hipotecznego zaciągniętego na budowę domu. Ale to było wszystko. Lata rzekomej przyjaźni, obiadki i kolacyjki u Müllerów poszły w zapomnienie. Mama z głębokim żalem zawsze mówiła: Przyjaciele – jak masz w kieszeni cielę, chyba myślała o złotym cielcu. Słabo pamiętam, ale kojarzę z opowiadań mamy, że po śmierci ojca sąd rodzinny ustalił opiekunów dzieci, a może całej rodziny. W każdym razie byli nimi pani Tokarska i pan Łukaszewski. Pani Tokarskiej nie pamiętam, ale pana Łukaszewskiego – doskonale! A to dlatego, że ilekroć przychodził do nas, brał mnie na kolana i mówił:
– A ciebie to zabieram ze sobą!
Oczywiście, żartował, ale ja brałam to na serio i gdy widziałam, że wchodzi na podwórko, najchętniej bym się schowała w mysią dziurę!
To właśnie ci ludzie pomogli mamie w jej najtrudniejszym okresie. Przede wszystkim nie zostawili jej z tym bólem samej. Pomogli zorganizować zakład krawiecki. Maszynę do szycia mama przywiozła jeszcze z Rosji. Pani Tokarska, jak to się dzisiaj mówi, zajęła się reklamą wśród znajomych pań i sama zaczęła u niej szyć swoją garderobę. Wkrótce mama musiała przyjąć uczennice, bo sama nie nadążała już z robotą. No tak… ale to wszystko działo się w latach 1936–1939, a na razie był rok 1935 i żadnych zasobów! Często bywało tak, że musiał wystarczyć nam jeden posiłek dziennie, nierzadko więc szliśmy spać głodni.
1 września 1935 roku poszłam do pierwszej klasy, Julek do piątej, a Irena do szóstej. Trójkę dzieci wyposażyć do szkoły to na pewno w tamtych czasach był duży wydatek, zwłaszcza dla kobiety utrzymującej się z pracy własnych rąk. Myślę, że na ten cel wydała resztę udziałów ze spółki. Ja tego nie pamiętam, ale opowiadała mi Irena, że zima 1935/36 była dla naszej rodziny bardzo biedna i chłodna. Brak opału spowodował, że Julek wycinał akacje rosnące wzdłuż ogrodzenia i tym drewnem ogrzewaliśmy mieszkanie. Święta Bożego Narodzenia to były święta we łzach! Moje starsze rodzeństwo zrzekło się prezentów na moją korzyść – w to Boże Narodzenie tylko ja dostałam w podarunku kredki, ponieważ bardzo lubiłam rysować. A jeszcze rok wcześniej wszyscy byliśmy tacy szczęśliwi!
Porzekadło mówi, że czas jest najlepszym lekarstwem. Tak też było i z nami. Mama nie miała czasu na rozdrapywanie ran, a my mieliśmy swoje niezwykle ważne sprawy.
O Irenie niewiele mogę napisać, duża różnica wieku była przyczyną, że mało ze sobą przebywałyśmy, nie mówiąc o zabawie. Ona miała swoje koleżanki, swój kącik dla lalek, swoje dziewczyńskie tajemnice, do których taki brzdąc jak ja nie był dopuszczany. Pozostawało mi towarzystwo Julka i jego kolegów, a że nie byłam beksą, tolerowano mnie w ich kompanii. Broiliśmy jak za dawnych dobrych czasów. Nie było drzewa, na które byśmy nie weszli, nawet na niebotyczne topole, które na wietrze chyliły się to w jedną, to w drugą stronę. Im większy wiatr, tym większa frajda.
Dla Kajtka Burakowskiego ta frajda skończyła się szpitalem. Spadł z drzewa i złamał nogę. Wrócił ze szpitala z gipsem, dumny był z niego niebywale, a my zazdrościliśmy mu takiej fajnej białej nogi. No, długo ona biała nie była, każdy chciał ją choćby pomacać, ale Kajtek nie na darmo był synem producenta lemoniady! Wiedział, że na wszystkim można zrobić interes. Za macanie kazał sobie płacić. Oczywiście, nie pieniędzmi, bo nikt ich nie miał, ale cukierki, jabłka, znaczki pocztowe, fotki aktorów też miały swoją wartość.
Po tygodniu piękna biała noga była brudna i zamazana kulfonami. Wyraźnie straciła na atrakcyjności i coraz mniej było chętnych do jej podziwiania.
O wiele gorzej mogła się skończyć zabawa na huśtawce pana Dąbrowskiego. Dąbrowscy mieszkali przy ul. Republikańskiej, nasze rodziny były zaprzyjaźnione od zawsze. Dąbrowski był maszynistą kolejowym, co bardzo nam imponowało. Wielokrotnie obiecywał, że weźmie nas do lokomotywy, ale jakoś nigdy do tego nie doszło. Za to zbudował nam huśtawkę. Co to była za huśtawka! Na ich podwórku rosły dwie ogromne brzozy w odległości około 3 metrów jedna od drugiej. Na tych brzozach, na wysokości drugiego piętra, zamocował liny, a na linach deskę dość grubą i szeroką na co najmniej 40 centymetrów. Decha miała z półtora metra długości. Mieściło się na niej lekko sześć osób, ale bywało, że napchało się tego drobiazgu i dziesięć sztuk! No i pewnego dnia stało się! Całe nasze szczęście, że usłyszeliśmy trzask łamiącej się gałęzi, ktoś wrzasnął:
– Hamować!!!
W ostatniej chwili zeskoczyliśmy z deski. Gdybyśmy byli bardziej rozhuśtani, byłoby z nami kiepsko!
Co niedziela po obiedzie mama zrywała bukiet kwiatów z własnego ogrodu i szliśmy do Kobyłki na cmentarz. Można było iść dwiema drogami – wzdłuż torów lub przez las. Oczywiście, wybieraliśmy drogę leśną. Odległość ta sama, a ile uroku! W lasku domek, zabudowania i łączka. Na łączce pasą się kozy i koźlęta, a wśród nich kozioł. Zatrzymaliśmy się na chwilę, obserwując rozbrykane koźlęta, a Julek, jak to Julek – podbiegł do kozła i zaczął się z nim drażnić. Kozioł początkowo nie zwracał na niego uwagi, ale kiedy Julek próbował go dosiąść jak konia, zbiesił się. Zrzucił braciszka z grzbietu i dalejże go rogami! A rogi miał solidne. Julek w nogi, kozioł za nim. Co go dogoni, to bodzie rogami w tyłek lub gdzie popadnie. Corrida trwała już jakiś czas, a my pękaliśmy ze śmiechu. W końcu jednak mama stwierdziła, że to nie żarty – pikadorów brak, a Julek sam sobie z kozłem nie poradzi. Pobiegła więc do domku po gospodarza. Miały z gospodynią spory problem ze złapaniem kozła, jednak po kilku próbach został wreszcie ujarzmiony.
Julek spocony, czerwony na twarzy i jeszcze drżący ze strachu wysapał:
– A ja… ja my… my… myśla… myślałem, że to spoko… spokojny kozioł.
Gosposia potwierdziła:
– Ależ tak, on nigdy nikogo nie napada.
Od tego czasu przylgnęło do Julka przezwisko Kozioł.
“Ocalone od zapomnienia”
GęsiePióro, 2020
+ There are no comments
Add yours