Józef Ajewski na „pocztówce” z dawnego Wołomina

„Dwór stoi cały (…). Z jednej strony wieś wołomińska jest spalona, z drugiej strony, tuż za rozparcelowanym i częściowo zabudowanym ogrodem, parę domów miasteczka zburzonych przez bomby. Na ocalałym kominie wisi do dziś dnia tapczan, na którym leżał człowiek sparaliżowany. Zginął on i paru innych w tym domu, odległym stąd o naprawdę kilkadziesiąt kroków”1.

Tak opisała Wołomin 5 października 1939 roku Zofia Nałkowska, gdy przyszła do miasta w poszukiwaniu matki i siostry. Niedługo później przekształciła ten diarystyczny opis we fragment powieści, nad którą pracowała przez całą okupację. W IX rozdziale Węzłów życia czytamy:

„I nagle w samo południe całe niebo rozebrzmiało basowym dudnieniem bombowców, od strony toru załomotały spadające bomby. Podpaliły drewniany dworzec kolejowy, rozwaliły kilka niedużych kamienic w miasteczku. Te, które spadły na pola, płonęły tam na próżno, sięgając wysoko w powietrze i świecąc w biały dzień, jak topole z ognia. Inne, jak okrągłe, jak słońca, taczały się przy ziemi, czarno dymiąc.

Następny nalot zbombardował wieś, gdzie trudniej przyszło gasić pożary. Nalot na tor powtórzył się jeszcze parę razy. Z ogrodu w przerwach można było oglądać niedaleką kamienicę naprzeciwko dogorywającego dworca, rozłupaną w ten sposób, że ujawniała trzy wnętrza, jedno nad drugim. Rzeczą niespotykaną było to, że z jednego z nich wyrzucone biedne łóżko żelazne zawisło wysoko na samym szczycie ocalałego komina. Łóżka tego od szeregu miesięcy nie opuszczał człowiek sparaliżowany, który zginął w sensie przenośnym jak dosłownym, ponieważ pod gruzami nie było go nigdzie widać”2.

W zbiorach muzealnych znajduje się egzemplarz pierwszego wydania powieści, z 1948 roku z autografem pisarki, który należał do Jerzego Surowcewa3. W tymże egzemplarzu znajdują się odręczne notatki J. Surowcewa przy cytowanym powyżej fragmencie [zaznaczone kursywą]: „nagle w samo południe” — o godz. 16, 10 września, niedziela; „podpaliły drewniany dworzec kolejowy” — nie; „biedne łóżko żelazne” — kuszetka; „ocalałego komina” — wisiał martwy na parkanie ul. Wileńska nr 7 lub 17 [nie można odczytać] p. Ajewski. Takie informacje na temat tego wydarzenia posiadał na początku lat pięćdziesiątych lokator Domu nad Łąkami.

Minęło ponad siedemdziesiąt lat od wydarzenia, które dwukrotnie opisała Nałkowska. Przez ten czas udało się ustalić historykom jak wyglądał wrzesień 1939 roku w naszym mieście, a ja miałam szczęście poznać historię człowieka, który zginął w czasie pierwszego bombardowania Wołomina, i o którym bezimiennie wspomina pisarka.

Poznajmy zatem historię Józefa Ajewskiego i jego rodziny.

Józef Ajewski był starszym z dwóch synów Stanisława Ajewskiego (około 1884-1940) i Marii z d. Mirowskiej (ok. 1891-1929). Urodził się w roku 1913, tak jak jego młodszy brat Eugeniusz (1915-2006), na Dalekim Wschodzie — we Władywostoku. Tam też spędził wczesne dzieciństwo.

Rodzina Ajewskich pochodziła z Flamandii, zaś korzenie rodziny matki sięgają na Węgry. Stanisław był synem Augusta i Eleonory z d. Zielińskiej. To właśnie Eleonora po śmierci swojego męża postanowiła, za namową pana Pedy, sprzedać młyn, który razem z mężem prowadziła i wyjechać do tzw. „ziemi obiecanej” czyli na „nieucywilizowany jeszcze wschód”. Tam, według wzmiankowanego wcześniej pana Pedy, można było dobrze żyć i łatwo się dorobić. Kiedy wdowa z dwójką młodszych dzieci — bez Stanisława, który pozostał w Polsce u ciotki Mirowskiej — i swoją siostrą Marią Nockowską opuszcza ojczyznę, jest rok 1890. Wdowa osiedliła się we Władywostoku nad zatoką Złoty Róg. Jakiś czas później dołączył do matki i rodzeństwa Stanisław. Rodzina Ajewskich mieszkała tam przez ponad dwadzieścia lat i wydaje się, że należała do nielicznej grupy rodzin polskich, które dobrowolnie związały swoje losy z tą daleką i egzotyczną krainą. Ajewscy powrócili do Polski dopiero po odzyskaniu przez nią niepodległości.

Stanisław Ajewski z żoną Marią i dwoma synami: Józefem i Eugeniuszem, rozpoczęli nowe życie w wolnej Ojczyźnie. Rodzina zamieszkała w Warszawie. Początkowo borykali się z licznymi problemy mieszkaniowymi i adaptacyjnymi — marynarzowi wcale nie było łatwo znaleźć pracę w stolicy a polszczyzna synów, urodzonych i wychowanych na wschodzie, pozostawiała wiele do życzenia. Na domiar złego zaczęła poważnie chorować na gardło matka — Maria a niedługo po niej zapadł na zdrowiu także Józef. Lekarze warszawscy, specjaliści krajowi i europejscy, przez wiele lat nie potrafili zdiagnozować tajemniczej choroby nękającej młodego chłopaka. Prawdopodobnie cierpiał na zaburzenia równowagi wynikające z niesprawnego błędnika równowagi. Dolegliwość ta, była przyczyną, dla której Józef po ukończeniu gimnazjum i zdaniu matury nie mógł kontynuować nauki na wyższej uczelni. Dokształcał się w miarę własnych możliwości sam w domu.

Po kilku latach mieszkania w nienajlepszych warunkach w Warszawie Stanisław podjął decyzję o przeprowadzce w inne miejsce — na lepsze mieszkanie. Ponieważ rodziny nie było stać na dobry lokal w stolicy wybór padł na Wołomin, do którego Ajewscy przeprowadzili się prawdopodobnie w 1928 roku do mieszkania w kamienicy przy Szopena 8 róg Wileńskiej. Mieszkali tam do września 1939 roku.

Wiele lat później Eugeniusz Ajewski w swoim „Pamiętniku” tak wspominał Wołomin swojego dzieciństwa i wczesnej młodości:

„Jak już zaznaczałem — mama ciężko chorowała i po krótkim stosunkowo zamieszkaniu w wilgotnym mieszkaniu na Browarnej następnie stale już zmuszona była przebywać w sanatoriach. Jeśli
chodzi o chuliganienie — to ojciec z tym nie miał specjalnie problemów. Przede wszystkim poza kolegami szkolnymi nie mieliśmy nikogo. Ulica Browarna jakoś nie sprzyjała do nawiązywania podwórkowych znajomości. W klasie siedziałem z bardzo miłym nie tylko z wyglądu, ale i z charakteru, kolegą — Siwerakiem. Był najlepszym śpiewakiem, i to nie tylko w szkole, bo od kilku lat śpiewał w Operze Warszawskiej wszystkie partie dziecięce. Ponieważ i ja i brat po mamie mieliśmy dobre głosy i wyróżnialiśmy się w chórach szkolnych, więc nic dziwnego, że Zdzisio Siwerski, którego byłem nierozłącznym przyjacielem, postarał się o zaangażowanie nas również do zespołu operowego dziecięcego. Niewiele jednak sukcesów zdążyłem uzyskać na tym odcinku, pobyt bowiem na ulicy Browarnej nie trwał długo, a po przeniesieniu się z Warszawy do Wołomina nie do pomyślenia było wracanie do domu nocnymi pociągami, gdyż przedstawienia w operze kończyły się około 22-ej (…).

Usilnie pragnąc polepszyć sytuację mieszkaniową przede wszystkim ze względu na chorobę mamy, zaczął mimo codziennej pracy poszukiwać czegoś zdrowszego do zamieszkania. Wobec braku odpowiedniej możliwości w centrum miasta postanawia skierować swe wysiłki na peryferie. Niedługo jego starania zostały uwieńczone powodzeniem i znajduje mieszkanie w Wołominie. Był to duży pokój z balkonem i obszerną kuchnią na drugim piętrze, bez łazienki tylko ze zlewem w kuchni. Ubikacja wspólna — na podwórku. Najważniejszą rzeczą w tej zmianie była sprawa nasłonecznienia. Naprzeciwko naszych okien — po drugiej stronie ulicy Wileńskiej był majątek Wojciechowskich. Potężne stare drzewa otaczały park, w którym znajdował się prawdziwie polski dworek z gankami i filarami, z wysokim krytym gontami dachem. Obok błyskał swą taflą staw obrośnięty płaczącymi wierzbami. Opodal zabudowania gospodarskie. Słowem — uroczy tak charakterystyczny dla polskiego krajobrazu, sielankowy zakątek. A że był to naprawdę sielankowy i uroczy zakątek może poświadczyć fakt kilkakrotnego wynajmowania dworku z całym otoczeniem, jako pleneru do nakręcania filmów, m.in. np. do «Obrony Częstochowy», czyli dzisiejszego «Potopu», «Róży» — Żeromskiego, oraz «Martwego węzła».

Niestety nowego mieszkania moja biedna chora mama, przebywająca w tym czasie w sanatorium, nie miała szczęścia oglądać. Zmarła w czasie srogiej zimy w dniu 8 stycznia 1929 roku w wieku 38 lat życia (…).

W niedługim czasie po śmierci naszej mamy pozostaliśmy zupełnie sami. Ojciec bardzo przeżył śmierć swojej Towarzyszki Życia, rzucił się w wir pracy i do domu wracał już późną nocą. Byliśmy pozostawieni własnemu losowi. Zresztą kłopoty po śmierci mamy wcale się nie zmniejszyły. Brat Józek, który na Dalekim Wschodzie był zdrów jak «ryba», po zmianie klimatu zaczął chorować. Dziwna, niewyjaśniona aż do jego tragicznej śmierci choroba, z roku na rok pogarszała mu równowagę. Czynił wrażenie «zawianego» gościa. I znów na ukochanego i umęczonego ojca spadł nowy kłopot — troska o chorego Józka. Wożąc go po różnych lekarzach przeróżne słyszał diagnozy. Jedni mówili o naruszeniu zmysłu równowagi znajdującym się w uchu tzw. błędniku, drudzy dopatrywali się przyczyny w deformacji stóp, inni szukali przyczyn w skrzywieniu kręgosłupa. Poddawano brata różnym bolesnym wiwisekcjom, m.in. tzw. punkcji czyli dostawaniu się igłą do samego szpiku kostnego kręgosłupa. Wyciągnięto igłą próbki szpiku z między kręgów do badań. Nic nie znaleziono, a co się chłopak bólu nacierpiał, to najlepiej niech określi powiedzonko: ból «do szpiku kości». Wszystkie z tym związane badania przeprowadzał jakiś lekarz z Wiednia, na ówczesne czasy jakaś sława europejska. Pochłonęło to bardzo dużo pieniędzy, a efektu nie było żadnego. Józef krępował się swej dolegliwości, nie wychodził na spacery, chyba że jedynie wieczorami, posługiwał się wtedy laską, szedł wtedy ostrożnie wzdłuż murów i płotów, korzystając w razie potrzeby z podparcia. Nawet pisanie sprawiało mu trudności, gdyż nie mógł sprawnie trzymać pióra. Posługiwał się więc w pisaniu ołówkiem, a pisał bardzo dużo. Wysyłał jakieś swoje artykuły do radia, którego był wiernym codziennym słuchaczem. W szkole natomiast z powodu tych trudności obiektywnych miał wielkie przeszkody i zakończył swą edukację na maturze. Dalej nie było sensu czynić jakichkolwiek wysiłków w tym kierunku. Trzeba było skupić się na zwalczaniu strasznej, tajemniczej choroby. Podejmowano wszelkie możliwe próby wyleczenia jego. Dosłownie — wszelkie, bo nie pogardzono też znachorami, a nawet uciekano się do «czarów». A jak do tego doszło — opowiem szczegółowiej: W parę lat po przeprowadzeniu się do Wołomina, któregoś dnia — jak zwykle — siedziała u nas gromadka przyjaciół. Było to w czasie niepogody, graliśmy wraz z Józkiem w różne gry. Dominowała gra w inteligencję lub w «Bitwę morską». Gdy
wtem ktoś zapukał. Była to stara Cyganka. My, jak to my, zaczęliśmy się z niej zgrywać i traktować ją żartobliwie.

— Powróżyć paneczkom? Powróżyć? — Twoja mama zmarła niedawno a w twoim domu jest chory, ojciec twój ma kłopoty, nazywa się Stanisław.

I tak dalej… i tak dalej… Trafiała jak z nut, albo z kart. To nas na początku zaciekawiło i zaintrygowało. Zwłaszcza, gdy bezbłędnie trafiała na imiona wszystkich naszych przyjaciół. Jeszcze żartując wypytywaliśmy ją o różne sprawy a ona dawała właściwe odpowiedzi.

— A czy Józek będzie mógł się wyleczyć? — spytał któryś z nas. Stara Cyganka dobrze się orientowała przy jakiej okazji może zarobić. — Jak tu położysz parę złotych — to ja ci powiem całą prawdę, czy może być wyleczony, tylko jemu trzeba zrobić próbę.

Coraz bardziej zaciekawieni dawaliśmy się wciągać w dalszy hazard, a dalsze złotówki już były w pomarszczonych rekach wróżącej. Każdy z nas chciał pomóc lubianemu Józkowi i każdy poszukiwał ratunku dla niego na różne sposoby…

— Daj jajko, byle jakie. Jeśli w tym jajku będzie «coś» — to będzie to znak o możliwości uzdrowienia.

Jajko kosztowało 5 groszy więc dla zaspokojenia ciekawości daliśmy babie jajko. Długo nad nim czyniła różne zaklęcia, pluła na nie i nam po kolei kazała pluć, potem zawijała w chustkę i z powrotem rozwijała. Emocja wzrastała. Czy będzie coś w tym jaju i czy z zaklęcia nie będzie fiaska? Cyganicha karci nas za chichotanie i kpiny:

— Jeśli nie wierzycie, to nie mam co tu robić! Jeśli chcecie żeby Józek nie był chory, to poczekajcie do końca, a przekonamy się czy warto go leczyć.

Nawołujemy się wzajemnie do utrzymania powagi lecz nastrój za chwilę się zmienia, napięcie pryska, ktoś coś mówi dowcipnego, Cyganka przerywa, chce wychodzić. No ale jajko przecież wzięła, więc dalej… babo wróż. Znów siada, znów zaklęcia czyni i zamówienia. Teraz zawija w czystą chusteczkę Józka jajko i każe mu je stłuc. Zbliżyliśmy się wszyscy, by lepiej widzieć czy nie ma lipy. Powoli, krogulczymi paluchami Cyganka rozwija nieskazitelnie białą chusteczkę, skorupka zgnieciona, białko rozlane, żółtko w całości. Lecz co to? W żółtku wyraźnie widać «coś», zupełnie jak zalęgnięte kurczątko. Brudny paluch Cyganki wskazuje na czarny kłębuszek.

— O… to jest znak, że Józek może być wyleczony. To dobry znak. Teraz chyba nie będziecie się śmiali?

Spoważnieliśmy. Jeden przez drugiego bada jajko i chusteczkę. Czy nie mogła tego „czegoś’” wepchnąć wcześniej «czarodziejka»? Ale przecież obserwowaliśmy bardzo dokładnie i było nas kilku, każdy nastawiony sceptycznie, każdy wyłapujący najdrobniejszy kant. A chustka i jajko były nasze. Nietknięte jajko i czysta chusteczka, i nagle w środku jaja to «coś». Hm… Dziwne… Udało się Cygance nas okpić…

— Teraz jak już wiemy — mówiła Cyganicha — to warto Józka leczyć.

— No dobra, ale jak? — prawie wszyscy krzyknęliśmy jednocześnie.

— A połóż tu parę złotych, Cyganka ci prawdę powie… — znów składka i Cyganka ciągnie dalej — Przede wszystkim, ty Józefie musisz wierzyć w to, że wyzdrowiejesz. A teraz słuchaj uważnie co masz zrobić. Jutro w nocy o godzinie 12. Rozumiesz, o 12-ej w nocy masz przyjść do obozu cygańskiego. Czy wiesz gdzie to jest? — zwróciła się do mnie — Na Sławku… Masz ze sobą przyprowadzić, uważaj dobrze, masz przynieść czarną jak noc kurę. Rozumiesz, nie może być nic białego, ani żadnego innego koloru tylko czarny. Tam w obozie ja ci z tej kury przygotuję lekarstwo, gdy je zjesz będziesz zdrów jak on, twój brat. Rozumiesz? Ale ty musisz w to uwierzyć. Jeśli nie uwierzysz — nie przychodź, szkoda twoich pieniędzy i wysiłku. Ja ich nie chcę, ja mam dosyć, ale zdrowia potrzebujesz. Tyś młody, ładny chłopak, mnie ciebie szkoda. Czarną kurę znajdź i o północy bądź na Sławku. No dołóż jeszcze starej parę groszy, a przekonasz się, że warto było.

Po wyjściu Cyganki długo zastanawialiśmy się i dyskutowaliśmy, bo jak przysłowie mówi «tonący brzytwy się chwyta». W końcu wszyscy orzekliśmy jednogłośnie: należy spróbować, cóż to szkodzi. Stawka jest zbyt duża do wygrania, aby nie zaryzykować. Zwłaszcza, że lekarze są bezradni, a tu w rachubę wchodzi — jedna czarna kura i trochę niedospanej nocy. No dobrze, ale co ojcu powiedzieć? Przecież na kurę musi dać forsę, no i w nocy musimy wyjść z domu. Narazimy się na kpiny ojca, wyśmieje nas — «Czary XX wieku…».

Ojciec się uśmiał, ale pieniądze na kurę i opłatę czarów cygańskich dał. Nigdy nie żałował pieniędzy, jeśli chodziło o zdrowie jego dzieci. Zaniepokojony był tylko tą nocną wyprawą i zgodził się tylko pod warunkiem, że koledzy z ukrycia będą czuwali nad naszym bezpieczeństwem. Będą nas jakby asekurowali… Naród cygański jest bardzo miły, ale zbyt dużo na ich temat krążyło i jeszcze krąży przykrych opowieści — o złodziejstwie, nieuczciwości, o porywaniu dzieci a nawet o morderstwach. Nie należy więc dziwić się ani ojcu ani nawet nam, że takiej wyprawie bez świadków o północy do obozu na Sławku (Sławek — zalesiona dzielnica Wołomina, już raczej peryferie, ulubione miejsce rozkładania obozu cygańskiego) towarzyszył dreszczyk emocji i niebezpieczeństwa.

Kupienie całkowicie czarnej kury sprawiło nam wiele kłopotów, złaziliśmy sporo zagród, okolicznych wiosek, nie zdradzając się oczywiście po co tej kury szukamy — zupełnie czarnej kury. Zaintrygowani wieśniacy kręcili tylko głowami przecząco. Przerzuciliśmy dziesiątki kur. Wreszcie znaleźliśmy, ładna, spasiona, cała czarna i w dodatku niosąca jaja. Szkoda nam jej było oddawać, a w dodatku sporo musieliśmy za nią zapłacić. Ha, trudno. Ryzyk — fizyk — mawiamy.

Umówiliśmy się z kolegami, że wyruszymy o 11 w nocy. Początkowo szliśmy razem opowiadając kawały i nabijając się wzajemnie z powstałej sytuacji. Kura uwiązana była na sznurku do nogi. Obawialiśmy się bowiem, że czarna kura może zniknąć nagle w czerni nocy i z cygańskiej wizyty byłyby nici.

Gdy zbliżyliśmy się do obozu cygańskiego na 50-60 m Włodek i Miecio — «Szafa» — tak jak umówiliśmy się schowali się za drzewami, skąd mieli czuwać, Julek i Tadek zaś wleźli na czubki pobliskich sosen, skąd mieli doskonałą widoczność na nocne widowisko. Wszyscy byli uzbrojeni w pistolety i miecze własnej produkcji. W razie niebezpieczeństwa, np. gdyby Cyganie zamierzali zarżnąć nas zamiast czarnej kury, obstawa w postaci uzbrojonych po zęby kolegów, zapewniała nam bezpieczeństwo.

W chwili ew. zagrożenia mieli z indiańskimi okrzykami wpaść na obóz z dwóch jednocześnie stron, i wystrzelić na postrach z rewolweru-samopału. Ja z Józkiem natomiast mieliśmy się rzucić do ucieczki, tak aby zniknąć im z kręgu światła ogniska obozowego i ukryć się w pobliskich krzakach. Aha, i mieliśmy pamiętać, by nie zostawić kury… Na szczęście do żadnej takiej draki nie doszło.

Gdy pewnie wkroczyliśmy na teren obozu pędząc przed sobą czarną kurę i stanęliśmy przed ogniskiem, Cyganie nie wydawali się wcale zaskoczeni. Przywitali nas jak gdyby dobrych znajomych, a przynajmniej miłych gości. Ciekawe, że mimo zbliżającej się północy, poza maluchami, nikt z nich nie spał. Była to piękna czerwcowa noc i wszyscy leżeli na swych matach pod gołym niebem. Stara Cyganka — jak się wydawało — odgrywała niemałą rolę wśród pozostałych i wszystkie jej rozkazy były natychmiast spełniane.

— A jesteście. To dobrze — powiedziała wyciągając ręce po kurę — Tylko czy pamiętaliście, że musi być całkiem czarna. O… taka, taka — przy czym potrząsała nią, co sprawiało wrażenie, że raczej sprawdza jej wagę a nie całkowitą czerń, sprawiającą nam tyle kłopotu przy kupnie.

— Tak, tak, dobra kura, taka właśnie jest potrzebna — ciągnęła.

A ja w tym czasie myślałem: pewnie, ciężka i tłusta, nie jeden cygański pusty żołądek zapełni się nią dzisiejszej nocy. Z powodu braku zdziwienia z ich strony naszą wizytą zacząłem się domyślać, że takich «frajerów» czyli naiwnych pewnie częściej goszczą w swoim obozie…

Pod ognisko dorzucono teraz suchego chrustu i ogień buchnął żywym jasnym płomieniem. Cyganie się skupili wokół buchającego wesołym płomieniem ogniska i półgłosem zaczęli nucić jakieś swoje rytmiczne pieśni. Tymczasem nasza znajoma cyganicha ułożyła kurę tuż za ogniskiem i wyciągnęła jej głowę w kierunku światła. Dziwne, ale kura zachowywała się spokojnie, leżąc na ziemi ani drgnęła. Cyganka zakreśliła przy głowie na wygładzonym piasku koło, wydawało nam się, że jakby chciała kurę zahipnotyzować. Czarodziejski krąg. Od koła pociągnęła kreskę. Teraz wydawało się, jak gdyby głowa kurza znajdowała się w pętli i jak gdyby sznur był naprężony w kierunku płomienia. Kura nie reagowała.

— Księżyc jest w nowiu, to dobrze. Józef, ty masz szczęście, musi się udać i ty wyzdrowiejesz.

Teraz zaczęła nad leżącą kurą czynić jakieś zaklęcia, czary, poruszać rytmicznie rękami w takt głucho wciąż śpiewanej pieśni. Reszta Cyganów otoczywszy nas zwartym kołem poruszała się w rytm pieśni. Co pewien czas rękami uderzali to w dłonie to w kolana, to w ziemię, wszystko w takt nuconej pieśni. Gdy pieśń stawała się zawrotnie szybka, a uderzenia rękoma w ziemię dudniły bez ustanku, nagle… Śpiew się urwał. Nastała długa dręcząca cisza. Ktoś siedzący za Cyganką coś jej podał. Mrowie przebiegło mi po plecach, gdy w blasku ognia nagle w ręku jej błysnął długi ostry nóż. Myślę sobie: może być źle z nami, albo chce zaszlachtować kurę, albo… nas. Jeśli kurę — to też szkoda tego czarnego niosącego jaja ptaszyska, ale skoro to ma uzdrowić Józka, to nie ma co żałować.

Tak też się stało: leżącą dotychczas nieruchomo kurę cyganicha nagle przebiła na wylot i «przyszpiliła», jak motyla na szpilce, do ziemi. Kura wydała dziwny skrzek i zaczęła trzepotać gwałtownie skrzydłami, lecz cyganicha trzyma już w swych rękach biedne ptaszysko, rozcina, a właściwie rozrywa nożem pierś i wydłubuje serce wciąż powtarzając jakieś niezrozumiałe cygańskie zaklęcia. W okrwawionych jej rękach widzimy teraz jakiś drobniutki strzępek czerwonego mięsa. To świeżo wydarte serce nieszczęsnej kury. Cyganka odrzuca kurę.

— To już nam nie potrzebne.

Widzę jednak coś innego. Ruch się robi wśród jej pomocników — porywają kurę, oczyszczają z piór i z pierza i nie zdołałem się zorientować co się dzieje dalej z kurzym sercem, już widziałem jak chyżo szykowali gar z włoszczyzną w którym, wcale nie zaczarowana lecz wręcz smakowita, kura w rosole zaczęła się gotować.

Ale myśmy przecież przyszli tu po co innego. Naszym zadaniem nr 1 był przecież nie rosół z kury, lecz tajemne czary i zaklęcia i … wyzdrowienie Józka.

Cyganka po chwilowej przerwie, czyli antrakcie, weszła znów w rolę czarodziejki, pozostawiając na uboczu rolę kucharki. Cyrk cygański również zaprzestał trochę swych sztuczek, lecz Józek już wyraźnie naśmiewał się z tej całej «draki», i jedynie ja — jak to przystało na przysięgłego czytelnika Karola Maya — zachowywałem «kamienną twarz», spokój i opanowanie. Chodziło mi bowiem o uzdrowienie brata.

Stara rozpoczęła od nowa czynić nad sercem kurzym swe zaklęcia, szeptać jakieś słowa coś w rodzaju «Abra kadabra, fokus-pokus, fiki-miki, czary-mary» itd. Trzymając na długim drucie przypiekała skwierczące serduszko już teraz takie zmniejszone i skulone, że ledwie go było widać wśród potężnych płomieni oblizujących potężny gar z gotującym się rosołem.

Teraz Cyganka włożyła do małego rondelka skwareczkę, która kiedyś była sercem czarnego ptaka, wyjęła z brudnego woreczka jakieś ziele, dodała rosołu z gara i zaczęła gotować oddzielnie malutką dawkę specjalnego dania-leku dla mojego brata Józka. Dla efektu, żeby było weselej, a według niej — bardziej tajemniczo — zamiast sól sypać do garnka, sypała do ogniska co wywoływało wybuchy żółtego odblasku. Cyganka z triumfem tłumaczyła o nadprzyrodzonych zjawiskach:

— Otóż serce daje znać o tym, że choroba jest ciężka i trudna do wyleczenia, a te blaski — to duchy, które powodują, że choroba ginie w ich płomieniach. Teraz widzisz, że nie jest to zwykłe serce kurze, lecz silny lek dający ci moc, który zwalczy twoją chorobę.

I znów cygańskie zaklęcia i zawodzenia reszty Cyganów. Po kilku minutach Cyganka z tygielka odlewa do szklanki trochę «sercowego rosołu» i podaje Józkowi.

— Pij i musisz wierzyć, że twoja ciężka choroba już spłonęła w tym ognisku. Będziesz jak każdy zwykły człowiek chodzić i nie wróci już do ciebie twoje nieszczęście.

Józek spoważniał, lecz gdy zaczął pić ten ohydny rosół wydał mi się bardziej nieszczęśliwy niż wniebowzięty. No, ale łykając w ogóle jakiekolwiek lekarstwa człowiek nigdy nie ma specjalnie uszczęśliwionej gęby. Pomyślałem sobie: dobrze jest, jego mina jest tak tragiczna (od wstrętnego brudnego napoju), że będzie przez Cygankę tłumaczona, jako wyraz powagi. A zastrzegła sobie, żeby panował nastrój powagi.

Jeszcze chwila, a rosół z tego niby «odpadowego» mięsa, jakie zostało po „zasadniczym leku” był gotów i wcale zachęcająco swoim zapachem łechtał nasze nozdrza. Ale Józek miał dość rosołu nr 1, a jednocześnie przypomnieliśmy sobie o naszych głodujących kolegach ukrytych na sposób czarnoskórych po krzakach, to też szybko pożegnaliśmy się z Cyganami i opuściliśmy ich obóz. Przed odejściem naturalnie za szczególnie trudny a przy tym udany — zdaniem baby — seans wyłudziła jeszcze parę złotych. Tak więc źli wracaliśmy do domu prawie przed samym świtem, niewyspani, głodni i — niestety — z chwiejącym się jak przedtem Józkiem.

Biedny Józek przestał się chwiać dopiero 6 września 1939 r. gdy 6 bomb hitlerowskich spadło na nasz dom w Wołominie. Józek zginął wraz z 21 innymi mieszkańcami domu przy ulicy Szopena 8 róg Wileńskiej w Wołominie [winno być 10 września – red.].

Nie pomogła mu czarna kura ani czarodziejski rosół. Może Cyganka usiłowała twierdzić, że nie pomogły jej czary, bo Józek w nie nie wierzył i śmiał się w czasie tych «poważnych» obrzędów. A może dowiedziała się, że oprócz nas przyszła cała plejada obstawy, a przecież kazała nam przyjść tylko samym. A może kura miała jedno jedyne jakieś białe piórko pod ogonem? Może, a nawet na pewno… Cóż Cyganko, Cyganko, robiłaś co mogłaś a nam pozostała w pamięci ta pełna egzorcyzmu przygoda, zupełnie jakby wyjęta ze średniowiecza…

Oszukałaś ty nas, ale i my nie dotrzymaliśmy warunków… To cygańskie wydarzenie miało miejsce już w Wołominie, a ja chciałbym o swoim bracie Józku napisać wszystko, wszystko, więc stąd znalazł się ten boczny tor”4.

Wołomin pojawia się jeszcze raz we wspomnieniach Eugeniusza Ajewskiego, w książce pt. Polska walcząca na moim podwórku. Pamiętnik z lat 1939-1947 wydanej własnym staraniem autora5:

„Właśnie przyjaciel pokręcił gałką radia, gdy z głośnika znów usłyszeliśmy w łamanej polszczyźnie, aż do znużenia powtarzane słowa propagandy gebelsowskiej. Audycja zaczynała się od słów «Czy to nie jest dziwne»? — A pies ciebie lizał — krzyknęliśmy równocześnie i wybiegliśmy z domu na zalaną upalnym słońcem sierpniowym ulicę miasteczka.

Nie wyjaśniłem jeszcze dotąd, że mieszkaliśmy koło Warszawy, w Wołominie. Tam uprawialiśmy nasze sporty. W lecie do najprzyjemniejszych należał sport pływacki. Na kilku głębokich i potężnych jeziorach, powstałych po wykopach cegielni, w krystalicznie czystej wodzie potrafiliśmy pływać od świtu do wieczora. Opaleni na murzynów, prześcigaliśmy się w pomysłowych skokach do wody, nurkowaniu na odległość. Pogoda sprzyjała, był czas wolny od nauki — więc szaleliśmy. Jeszcze w biegu zrzuciliśmy z siebie koszule i po kilku minutach rozkoszowaliśmy się nagrzaną przez ciepłe lato wodą. Płynąc obok siebie z Julkiem nie przerywaliśmy tematu wojennego.

— Patrz, mówił Julek — ten nasz «Nurm», i Borecki, choć już rezerwista, a trzymają go w wojsku drugi rok. I w dodatku siedzi na granicy. «Polibuda» już mu nie wyjdzie w tym roku. Klops.

— Nam się jakoś udało. Będziemy nadal studiować, a on biedny z manierek ciągnie. Bo, żeby się już bić — to co innego6.

A tak, siedzieć na d … to żadna uciecha — dokończyłem swe rozważania, wyskakując z wody, aby wygrzać się na słońcu i bardziej przypiec już i tak zczerniałą powłokę mojej osoby. Dopiero bowiem wróciłem z półtoramiesięcznej wodnej wyprawy na jeziora Augustowskie.

— Laba chyba i nam się skończy. — Wyrzekłem w złą godzinę te prorocze, a zarazem fatalne słowa.

Słońce nadal prażyło niemiłosiernie, więc rozleniwieni długą kąpielą nadal leżeliśmy na piasku bez ruchu, wciąż rozmawiając o sytuacji międzynarodowej. Były to jak zawsze rozważania optymistyczne, pełne młodzieńczego entuzjazmu i humoru. Dopiero puste żołądki przypomniały nam o spóźnionym obiedzie. Po wykonaniu paru jeszcze skoków z trampoliny i wysokiej skarpy do wody, orzeźwieni i jeszcze mokrzy — pobiegliśmy do domu na obiad. Po obiedzie zaplanowaliśmy wycieczkę nad rzeczkę przepływającą 3 km koło Wołomina.

Na podwórku zastałem tłumek sąsiadów z dozorcą na czele, którzy na mój widok wykrzyknęli chórem:

— Ooo, jest…

Pan dozorca Maciej z powagą patriarchy podsunął mi pod nos kartę mobilizacyjną. Głupią musiałem mieć minę, gdyż zgromadzone baby, z przewagą starych Żydówek, zaczęły lamentować: taki młody, szkoda pana Gienia, przecież na takiej strasznej wojnie prawie wszyscy giną … Aj, aj, aj, waj … — lamentowały coraz głośniej. Ja zaś po chwilowym zaskoczeniu i z pewnością mając durną minę otrząsnąłem się, a przybrawszy teatralno-napoleońską postać, popatrzyłem z góry na garść niezbyt pięknej płci oraz dzieci z rozdziawionymi gębami. Uroczystym głosem wyrecytowałem:

— No cóż, skoro Ojczyzna mnie wzywa, muszę trochę powąchać prochu. A kilku szkopów sprowadzę Wam tu do zamiatania podwórka.

Te trochę okazało się później «mnóstwo za bardzo». Aż nadto nawąchałem się prochu.

Tłumek rozstąpił się, a ja z powagą, wolno kroczyłem schodami do mieszkania. Tłumek sąsiadów wciąż biadoląc, tak jakby to był mój pogrzeb, nadal kłębił się przy moich drzwiach. Dosłownie — kłębił się, gdyż samego drobiazgu dozorcy było siedmioro, a małych żydziaków zebrało się dwa razy tyle.

W mieszkaniu brat, wiedząc już o mojej niespodziance, przyjął mnie drwiąco:

— No co, trąbo artyleryjska, jeżeli biorą cię na front, to nie zrób rodzinie wstydu i fest tym hitlerowcom w d …. ołowiu nalej.

Gdy w pośpiechu pakowałem do walizeczki najlepsze koszule i parę niezbędnych drobiazgów, brat Józek, siedząc nadal przy odbiorniku, dodał:

— Co mam ojcu powiedzieć? Może wstąpisz do niego do biura pożegnać się?

— A po co? Za parę dni wrócę i będzie «po herbacie». Przywiozę ci wiązkę szkopów do sprzątania, a dla siebie ładną zdobyczną szablę nad łóżko i jeżeli się da, fajnego wierzchowca. Pozdrów chłopaków, Inę i …No, to cześć!

Nawet nie uścisnąłem jego nieogolonego pyska, a on, nie odwracając głowy od radia, bąknął: — Cześć!

Został w domu, bo miał kategorię D. Przykro mu było, że nie będzie uczestniczył w laniu, wierzył jednak, że brat «trąba artyleryjska» dobrą robotę zrobi i za niego. Niestety, było to nasze ostatnie pożegnanie. Gdy ja wśród setek śmiertelnych okazji na froncie ocalałem, on, siedząc w domu, zginął wraz z tą gromadką, która tak nad moim losem biadoliła. Taki to już jest ślepy los.

Wyszedłem z domu elegancko ubrany, z krzykiem i szykiem, tak by wszystkie połamańce i koślawce, garbate niedojdy, stare biadolące baby — widzieli jak dzielny wojak idzie w bój. Niech zazdroszczą i podziwiają. Niestety, stara Maciołkowa otoczona swoją dzieciarnią szeptała kiwając głową z politowaniem: — Szkoda pana Gienia, taki młody, a pewnikiem już do nas nie wróci. Co to też im się zachciało? Draki chcą jakiejś…

Na dworcu — tłumnie i gwarno. Każdy rezerwista miał wokół swych krewnych, przyjaciół, dziewczyny. Stali z kuframi drewnianymi i walizkami. Niektóre matki głośno zawodziły, zakochane dziewczyny wtórowały ciszej. Koło mnie również stała gromadka przyjaciół i sympatii, ale tu nikt nie chlipał. Sypali kawałami, żegnaliśmy się na wesoło i nikomu przez głowę nie przeszła myśl złowróżbna7.

Matka moja zmarła bardzo dawno, ojciec, pracując w PIHM-ie, wyjeżdżał z domu wcześnie, a wracał późnym wieczorem, starszy brat miał nieuleczalną chorobę, niesprawny błędnik równowagi. Z domu wychodził wieczorami z laską. Nie miał mnie kto zatem z rodziny odprowadzać. Zresztą to lepiej, nie lubiłem rzewnych scen, a koledzy i przyjaciele byli mi najbliżsi sercu. Odjeżdżałem zatem, jak się później okazało, na najokrutniejszą wojnę światową — na wesoło.

Zgodnie z planami mobilizacyjnymi, młodzież Wołomina jechała w kierunku północno-wschodnim, głównie do Ostrowi Mazowieckiej, Zambrowa, Ostrołęki, Białegostoku. (…) Na dworcu tłum zgęstniał, więcej było odprowadzających niż tych, którzy mieli bronić Rzeczypospolitej.

Lecz oto nadjechał z turkotem dymiący i prychający parą pociąg. Już był załadowany do granic pojemności. Wsiadali zmobilizowani z Warszawy i innych okolicznych miejscowości. Zrobił się tumult, wzmógł się krzyk, płacz matek, żon, narzeczonych, Żydówek skłonnych w każdym przypadku głośno zawodzić, i wreszcie słychać było tubalne k… mać tych, którzy mieli się załadować, a nie mieli się gdzie uczepić (…)8.

W swoim działonie miałem aż czterech chłopców z Wołomina. To podwarszawskie miasteczko słynne było z cwaniaków i rozmaitych rozrabiaków. Nie mogłem więc narzekać na brak odwagi i inicjatywy w przydzielonym działonie (…)”9.

Łuna ognia nad płonącą Warszawą odbijała się od ciemnego jak ołów, przesyconego dymami nieba. Znaliśmy teren dobrze i każdy krzaczek był znajomy. W pewnym momencie natknęliśmy się jednak na gniazdo karabinów maszynowych. Uratowała mnie przepustka z Łomży z gapą. Los znów uśmiechnął się do mnie. Niemcy nie zwrócili nawet uwagi, że jest tylko na moje nazwisko. Już mieliśmy odejść, gdy zauważyli pomazane krwią ubranie kolegi — został zatrzymany. Reszta już wcześniej «pourywała się», zostałem więc sam. Nie pozostało mi zatem nic innego jak iść do Wołomina, do domu. W pobliżu domu spotkałem swego sąsiada, rzeźnika. Ten bez żadnego przygotowania wylał mi kubeł lodowatej wody na głowę, wypowiadając po rzeźnicku słowa «pociechy»:

— Na jakie cholere pan, panie Gieniu, spieszy się do domu, do Wołomina. Przecież nasz dom to kupa śmieci, a pański brat Józio to parę dni jak krwawy strzęp wisiał na parkanie, rzuciła go tam bomba. Zresztą wiesz pan, ile naszych sąsiadów zostało zabitych? Dwadzieścia jeden trupów, nieźle co?

— A ojciec? — Spytałem zdławionym głosem.

— A, aa… pan Ajewski, pański ojciec, chyba gdzieś pod gruzami. Tam jeszcze grzebią w tych gruzach, ale na pewno «giemza»’. Nie masz co tam pan nawet chodzić. Musisz pan szukać kąta u krewnych — doradzał.

Jeszcze bliżej domu spotkałem jedną z moich sympatii, Hankę Ch. Wpadliśmy na siebie na rogu ulicy. Z przerażeniem cofnęła się do tyłu bełkocąc: — Gen… Gen… Genek … To ty?

Wyglądałem niezbyt zachwycająco, byłem brudny, nie ogolony, w łachach… ale nie to ją przeraziło. Ujrzała ducha, i w dodatku zobaczyła wyłaniającego się nagle brudasa, którego dawno już, według naocznych świadków, pogrzebano pod rosochatą sosną. Ktoś wracając z frontu do Wołomina opowiadał jak ja zginąłem, jakie były moje ostatnie słowa, a zatem już wszyscy mnie opłakali, wykreślili z listy żyjących. Widocznie ten naoczny świadek pomylił mnie z kimś innym i nie dziwię się przerażeniu pięknej dziewczyny.

Wreszcie dotarłem do domu, ściślej mówiąc, do miejsca, gdzie stał nasz dwupiętrowy budynek. W nim, z wieloma innymi rodzinami, zostawiłem brata. Bomby lotnicze już szóstego września zmiotły dom z powierzchni ziemi. Brat zginął, wyrzucony wybuchem na drugą stronę ulicy. Zginął dozorca z rodziną i żydowscy sąsiedzi zza ściany.

Zresztą, nie tylko mieszkańców naszego domu spotkała masowa i niespodziewana śmierć. Cała ulica Szopena, na której mieszkałem, została zbombardowana okrutnie. Mój przyjaciel Jurek Fedoruk na tejże ulicy został przywalony gruzem i bramą. Leżał godzinę zanim go odkopano. Brata pochowano gdzieś we wspólnej mogile. Nigdy grobu nie znalazłem. A gdy ochoczo szedłem na wojenkę, obiecałem mu przyprowadzić kilku szkopów do sprzątania … O ojcu nic pewnego nie mogłem się dowiedzieć. Jedni mówili, że był z Józkiem w domu i leży gdzieś pod gruzami, inni twierdzili, że był w Warszawie w biurze.

— Nawet jeżeli jest tam — wskazywano na płonącą Warszawę — to też zginie, z tego piekła nikt się nie uratuje. Mysz żywa nie ujdzie — mówili ocaleni sąsiedzi.

— Musi pan sam sobie dawać radę, nie ma już nikogo z rodziny. Zresztą, czy tylko pana to dotyczy? Zobacz pan, co się dzieje. Pan był na froncie i, dzięki Bogu, wraca cały, a tu ludziska siedzieli w domach i co z nich zostało? Oj, Boże, Boże, co za czasy.

Byłem załamany; potrzebowałem serdecznej pociechy osoby bliskiej, a nie trywialnych słów rzeźnika, nie prostackiego biadolenia bab i miejscowych Żydów. (…) Gdzieś na krótko znaleźć nieco wypoczynku. Udałem się więc do mego przyjaciela Jerzego Fedoruka. Jego dom stał o jedną ulicę dalej, tam bomby nie uczyniły takiego spustoszenia, jak na ulicy Szopena. Wszedłem do mieszkania o zmroku, nie rozpoznany przez nikogo. Cała rodzina była w komplecie, siedziała przy stole przykrytym białym, czystym obrusem. Spożywali późny obiad, cichutko przygrywało radio. Jak za dobrych, spokojnych czasów. Jakże był to odmienny obraz. Od razu stanęły mi przed oczami wstrząsające sceny śmierci młodych, rannych chłopców, którym nie mogłem podać manierki z błotnistą wodą, te trociny, «gęsie danie» z potłuczonego czajnika, okropne brudy, krew i czyhająca co chwila śmierć. A tu … czysty, nieskazitelny obrus, posiłek na talerzach ze złoconymi ozdóbkami i błogi spokój.

— Kim pan jest? Czego pan sobie życzy? — zapytali zaskoczeni wieczorną wizytą obdartusa i brudasa. Jak wielki był kontrast między tym, co przeżyłem, a tym co tu zastałem! Z zaciśniętego gardła prócz łkania nie mogłem nic wydusić. Stałem, a mnie, wojakowi, łzy cisnęły się do oczu.

— Przecież to Genek — rozpoznał mnie wreszcie Jurek i zerwał się od stołu.

Istotnie, trudno było porównać eleganckiego chłopca, jakim mnie pamiętali, z łachmaniarzem w skradzionym swetrze, w podartych do cna spodniach, w spadających z nóg trepach. Byłem zarośnięty, brudny i zawszony. Musiałem się rozebrać na klatce schodowej, pozostawiając na zewnątrz smrodliwe łachmany.

Zacząłem się ubierać w zbierane od przyjaciół części ubrań. Jedną skarpetkę od Bobasa, koszule od Jurka, spodnie od Witka. I tak jakoś, po dokładnym wyszorowaniu się i ogoleniu, powróciłem z epoki kamienia łupanego do świata cywilizowanego. Dni mijały, nie mogłem siedzieć u państwa Fedoruków, chociażby dlatego, że wprawdzie dom był zasobny i pan Fedoruk należał do ludzi dobrze zarabiających, ale mieli trzech dorosłych synów i… synową z maleństwem na swojej głowie. Do tego ja, całkowity «golec wojenny». Tymczasem radio ze Lwowa, gdzie były już władze radzieckie, co dzień nawoływało polskich studentów do bezpłatnej nauki. Mało tego, mieli mieć zapewniony akademik i wikt, wszystko na koszt władzy ludowej. Żyć nie umierać. Co nam, młodym ludziom, więcej było potrzeba. Krótka narada — decyzja powzięta. Kto by z takiej oferty nie skorzystał?

Synowie pożegnali się z rodziną, ja z płaczącą Iną. Opuszczając Warszawę w tak niespokojny czas nie wiedzieliśmy, czy dane nam będzie znów się zobaczyć. Czy wrócę do swego miasteczka?

Pozostawiałem dobrych ludzi, oddanych przyjaciół, kochającą do szaleństwa Inę. Szedłem w Świat szukać szczęścia. Chcieliśmy przekroczyć nielegalnie granicę. Szedł z nami kolega z Politechniki — Karol Maruszewski, oficer rezerwy. Potem został on zasłużonym bojownikiem Polski Podziemnej, awansowanym do stopnia majora za czyny bojowe. Poniósł śmierć za Ojczyznę po mękach i katuszach w gestapo.

Po przekroczeniu granicy nasza grupa podzieliła się na Lecha, Czecha i Rusa. Witek — brat średni Jurka, poszedł na Litwę, Włodek, najstarszy syn Fedoruków — agronom, udał się na Wschód do ZSRR. Ślad po nim zaginął. Nigdy już się nie odnalazł. Najmłodszy syn Jurek — Figaro, wraz z Karolem i ze mną udał się na południe do Lwowa (…)10.

Po powrocie ze Lwowa do Warszawy czekała mnie miła niespodzianka — odnalazł się ojciec. Cały i w miarę zdrowy. On był bez mieszkania, bez zapasowego ubrania, bez pracy, bez przydatnego fachu: urzędnik Państwowego Instytutu Meteorologicznego, były oficer marynarki, inteligent nie przystosowany do istniejących warunków (…)11.

Zaraz po powrocie z Politechniki Lwowskiej, na początku listopada spotkałem swego przyjaciela z ławy szkolnej IV Gimnazjum Miejskiego, a zarazem mieszkańca Wołomina, Jacka Wyszogrodzkiego. Ojczym Jacka, również patriota, był inżynierem budowlanym i u niego właśnie jako jeszcze sztubak, pobierałem pierwsze praktyki budowlane. Firma «Inż. B. Olszewski» koło Wołomina budowała … Częstochowę. Tak, tę Częstochowę, której bronił ksiądz Kordecki, tyle że ileś tam lat później i w filmie nakręcanym przez zespół filmowy. Mury drewnianych makiet klasztoru budował właśnie ojczym Jacka, inż. Olszewski (…)”12.

Spotykałem potem sporo Żydów którym udało się przekroczyć, cudownym sposobem, mur getta, lecz myliłby się ten, kto by sądził, że zostali uratowani. Każdy kto udzielił pomocy czy schronienia Żydowi był bez sądu, przeważnie na miejscu, rozstrzeliwany. Mieszkając z Jurkiem Fedorukiem na ul. Pańskiej 14, udzieliłem parę dni schronienia pięknej córce doktora z Wołomina. Była blondynką niepodobną do Żydówki, ale przebywając w kawalerce musiałaby zwrócić uwagę podłych ludzi. To schronienie nie było szczęśliwe. Musiała szukać innych znajomych. Czy ocalała? Nie wiem (…)”13.

Kiedy samotny Eugeniusz opuszczał z grupą przyjaciół Wołomin i udawał się na wschód, uważał że został zupełnie sam na Świecie: brat zginął w czasie bombardowania, zaginiony ojciec nie dawał znaku życia a matka już dawno go osierociła. Na szczęście niedługo po zakończeniu kampanii wrześniowej odnalazł całego i zdrowego ojca. Niestety, nigdy nie udało mu się ustalić gdzie dokładnie – pogrzebany został jego starszy brat Józef. Po latach przyjechał do Wołomina ze swoim synem Konradem i umieścili pamiątkową tabliczkę z imieniem i nazwiskiem Józefa na zbiorowej mogile na wołomińskim cmentarzu.

W tym miejscu pragnę złożyć serdeczne podziękowanie Panu prof. Konradowi Ajewskiemu za użyczenie materiałów biograficznych, na podstawie których powstał niniejszy tekst.

  1. Z. Nałkowska, Dzienniki 1939-1944, Warszawa 1996, s. 123-124.
  2. Eadem, Węzły życia, Kraków 1948, s. 253-254.
  3. M. Kubacz, Lokator „Domu nad Łąkami” — Jerzy Surowcew, (w:) Życiorysy z Wołominem związane… (Historia miasta pisana ludzkimi losami), Wołomin 2009, s. 351-358.
  4. Fragmenty te pochodzą z 17 tomu niepublikowanego Pamiętnika Eugeniusza „Aj” Ajewskiego, z rozdziału „Przyjazd do Warszawy — nieszczęścia”. Maszynopis ten jest w posiadaniu rodziny Ajewskich i został mi grzecznościowo użyczony na potrzeby tej pracy.
  5. E. Ajewski, Polska walcząca na moim podwórku. Pamiętnik z lat 1939-1947, Warszawa 2002.
  6. Ibidem, s. 10-11.
  7. Ibidem, s. 12-13.
  8. Ibidem, s. 14-15.
  9. Eugeniusz Ajewski walczył w Grupie Operacyjnej „Narew”. Ibidem, s. 17.
  10. Ibidem, s. 74-80.
  11. Ibidem, s. 170.
  12. Ibidem, s. 95-96.
  13. Ibidem, s. 151.

Więcej tego autora:

+ There are no comments

Add yours

Zostaw komentarz

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.