W kwietniu i maju 1941 roku transporty wojsk niemieckich zaczęły ciągnąć na wschód. A że mieszkaliśmy przy Trakcie Warszawskim, dom nasz trząsł się w posadach. Transporty ciągnęły dzień i noc. Zastanawialiśmy się, gdzie oni tak jadą? Po co? Przecież zajęli już całą Polskę. A tu jadą czołgi, samochody, na których wiozą części mostów, konie perszerony, jakich w Polsce nigdy nie widzieliśmy, ciągną ogromne armaty, wojsko na motocyklach, samochody z wymalowanym czerwonym krzyżem na dachu i jeszcze czort wie co… Od tego huku nie słyszymy własnego głosu, a o spaniu nie ma mowy! Dopiero po pewnym czasie dotarła do nas wiadomość, że Niemcy zaatakowali sowietów. Mama skwitowała to stwierdzeniem:
– No… to Hitler już wojnę przegrał!
Tymczasem w Polsce na szeroką skalę rozwijał się szmugiel, handlarze kursowali na trasie Warszawa – Gucin, który był ostatnią stacją w Generalnej Guberni. Pieszo przekraczali tę granicę i w okolicznych wioskach kupowali głównie mięso, wędliny oraz wszelką inną żywność, na którą czekały miasta. Dzięki tym szmuglerom w sklepach zaczęły się pojawiać towary i choć wszystko było drogie, ale dostępne, więc kto miał pieniądze, mógł jakoś przeżyć.
Nasza stara paczka prawie się rozleciała. Madzia z rodzicami wyjechała do Wyszkowa. Żal z powodu rozstania był obustronny. Obiecałyśmy sobie, że po wojnie na pewno się spotkamy, ale, niestety, nasze drogi rozeszły się na zawsze. Wyjechał również Jurek Wrzosek i rodzeństwo Kuczyńskich, wszyscy oni zapewne przenieśli się na wieś do rodziny, gdyż tam było łatwiej przeżyć. Kilku kolegów Julka wyjechało na roboty do Niemiec, jedni dobrowolnie, inni schwytani w łapankach. Dołączyli do nas Halina Białkówna i Jasio Kesler.
Wojna jak gdyby się od nas oddaliła, docierały wiadomości o walkach w Rosji, ale były tak zmienne, że nie wiedzieliśmy, w co wierzyć. Wobec tego wróciliśmy do naszych przedwojennych zabaw. Latem całe dnie na gliniankach, a zimą na łyżwach.
Łyżwy przypinało się rano, idąc do szkoły, a właściwie – jadąc. Do domu wracało się też na łyżwach, bardzo często czepiając się przejeżdżających sań. Zjadało się, co było do zjedzenia i…
– Mamo idę na łyżwy!
W tych czasach, to jest zimą 1941/42, zapanowała moda na zjeżdżanie na łyżwach z górki. Na końcu ul. Tramwajowej, gdzie droga skręca do Radzymina, była wysoka i stroma góra. Jechało się z niej dość długo, a wchodziło się jeszcze dłużej! Młoda, silna osoba w ciągu popołudnia mogła zjechać najwyżej trzy razy, za czwartym podejściem padała na twarz. Na tej górce mieszkał człowiek, który wpadł na pomysł przeciągnięcia liny z góry na dół. Trzymając się sznura, łatwiej wchodzić na górę. Od dorosłych brał jakieś pieniądze, ale dopaść takich jak my było ponad jego siły. Wkrótce znudziło nam się zjeżdżanie przodem, zjechać tyłem – to dopiero coś! Do takiego wyczynu było jakoś mało chętnych i odważnych! Ale nie Halina Müllerówna! Byłam już w połowie góry, gdy zaczepiłam końcem łyżwy o jakiś wystający kamień, korzeń lub po prostu zamarznięty na kamień lód.
Przekoziołkowałam na sam dół, zatrzymując się dopiero na szosie. Jakim cudem nie połamałam sobie gnatów – nie wiem. Wstałam i przerażona spojrzałam na mój prawy but. Łyżwa mocno przykręcona do obcasa i zelówki oderwała tę część obuwia i na nodze została tylko cholewka.
– Do licha! Wolałabym złamać nogę!
Buty były nowe, zrobione na zamówienie przez znanego nawet w Warszawie szewca, pana Zduńczyka. W tej cholewce, prawie na bosaka, popędziłam z kilometr po ratunek do wykonawcy tych butów!
– Panie Zduńczyk, niech mnie pan ratuje! Mama jak to zobaczy, na pewno mnie zabije!
Kochany p. Zduńczyk odłożył wszelką robotę i po paru godzinach buty wyglądały jak nowe. A ja cały czas przesiedziałam na szewskim zydelku i dałam sobie słowo honoru, że takiego głupstwa nigdy już nie zrobię. Słowa tego dotrzymałam!
Przed Wielkanocą 1942 roku mama zachorowała na tyfus. Zabrali ją do szpitala, zostałam zupełnie sama. Na domiar złego zostało dużo niewykończonego szycia. Przychodziły klientki, dopytując się, co z mamą się dzieje; chciały mieć swoje sukienki gotowe na święta. Co miałam powiedzieć? Forsa była nam potrzebna bardziej niż im ich sukienki. Powiedziałam więc, że wszystko będzie gotowe! Postanowiłam, że sama wszystko wykończę! Szyć umiałam od zawsze. Gdy odziedziczyłam po Irenie jej lalki, szyłam dla nich sukienki wybierane z żurnala. Najgorsze było to, że bardzo długo musiałam wszystko szyć ręcznie, gdyż mama zabroniła mi dotykać maszyny do szycia. Maszynę tę mama przywiozła jeszcze z Rosji i miała do niej tylko jedną jedyną igłę. Igieł takich dokupić w Polsce nie było można i wcale (teraz) się nie dziwię, że mama strzegła tej igły jak oka w głowie. Ale ja tyle się napatrzyłam, jak mama to robi, że byłam pewna, iż szyć na maszynie potrafię. Pewnego wieczora, gdy mama poszła do Fimki na karty (miałam wtedy 10 lat), usiadłam do maszyny i… weszła Irena.
– Czekaj, powiem mamie.
– A gadaj, ja muszę spróbować.
Próba wypadła nadzwyczaj dobrze. I choć Irka na mnie naskarżyła, mama kazała mi usiąść do maszyny i szyć. Był to prawdopodobnie egzamin. Zdałam go na piątkę. Od tego czasu, kiedy maszyna była wolna, lalczyną garderobę szyłam na maszynie. W wieku 12 lat samodzielnie uszyłam sobie sukienkę.
Moje samouctwo w krawiectwie przydało się nadzwyczaj podczas pobytu mamy w szpitalu. Skończyłam całą zaczętą robotę. Klientkom nakłamałam, że zrobiła to znajoma mamy.
Pisałam już, że uwielbialiśmy słuchać opowieści o duchach. Ale tak naprawdę, to nie wierzyliśmy w żadne duchy, po prostu lubiliśmy się bać. Po śmierci ojca, gdy mama zajmowała się już krawiectwem, bywały okresy, kiedy nie było roboty i mama zamartwiała się z tego powodu; wstawała rankiem i mówiła:
– Dziś przyjdzie klientka.
I przychodziła! Pytam ją:
– Mamo, skąd wiesz?
– Ojciec mi się śnił, on się nami opiekuje!
Myślę sobie: Akurat! A tu masz!
Jestem sama w domu, mama w szpitalu. Śpię na kufrze, żeby mieć kontakt od światła pod ręką, niby się nie boję, ale jakoś głupio. Pewnej nocy czuję, że ktoś koło mnie stoi. Otwieram oczy – ojciec! Stoi i głaszcze mnie po głowie! Nakrywam głowę kołdrą
– Nie wstanę, nie wyciągnę ręki, nie zapalę światła!
Leżę i drżę ze strachu. Ktoś puka do drzwi.
– Halinka, wstawaj, przyszła siostra ze szpitala.
To pani Marczykowa. Odważam się wstać. Wychodzę. Marczykowa pyta:
– Czemu nie wstajesz, już południe, a ty musisz odebrać mamę ze szpitala! Coś ty taka blada? Jesteś chora?
Gdy po powrocie mamy do domu opowiedziałam jej, co widziałam, zupełnie się nie zdziwiła i powiedziała do mnie:
– Mówiłam ci, ojciec się nami opiekuje, nigdy się nie bój.
Wojna wojną, a biologia biologią. Dorastałyśmy. Dziewczyny zaczęły rozglądać się za chłopakami. Latem 1942 roku pojawiła się pierwsza miesiączka, co mnie potwornie przeraziło. Przez cały dzień siedziałam nad sadzawką i co chwila prałam majtki. Zupełnie nie wiedziałam, co się ze mną dzieje… Mama zaniepokojona, że cały dzień nie ma mnie w domu, zaczęła mnie szukać. W końcu znalazła mnie w tej sadzawce, a gdy jej ze wstydem pokazałam, co się dzieje, przytuliła mnie i powiedziała:
– Właśnie stałaś się kobietą. Jak tego nie będziesz miała, to będziesz miała dziecko.
Trudno w to dzisiaj uwierzyć, ale w latach mojej młodości seks stanowił temat tabu. Przy dzieciach o tych sprawach się nie rozmawiało. Uświadamiały nas starsze koleżanki, mama też mi nie powiedziała, skąd się to dziecko weźmie. Uznałam, że jak będzie, to będzie – trudno, jakoś to zniosę.
W wakacje 1942 roku na skutek długotrwałego niedożywienia zapadłam na silną anemię. Pani Rostkowska, długoletnia klientka mamy (jej mąż był kierownikiem naszej szkoły i to właśnie dzięki niemu mogłam wygłosić wiersz na akademii z okazji 11 listopada), miała służącą Sabinę. Sabina mieszkała z rodziną na wsi, niedaleko od miasteczka Miastkowo, gdzieś między Ostrołęką a Łomżą, ale już poza granicą GG.
Tę granicę Sabina przekraczała wielokrotnie i zapewniła mamę, że nie ma żadnego niebezpieczeństwa i że mogę pojechać na wieś razem z nią. No i mama się zgodziła. Rzeczywiście, był to raj na ziemi. Przepiękna okolica! Rzeczka o śmiesznej nazwie Ruż przepływała przez łąkę. Na łące rozkładano długie bryty lnianego płótna. Płótno to matka Sabiny tkała na domowych krosnach przez całą zimę. Gdy świeciło słoneczko, brałyśmy z Moniką (najmłodsza siostra Sabiny, niestety nazwiska tych ludzi nie pamiętam) konewki, czerpałyśmy wodę z rzeki i polewałyśmy to płótno kilkakrotnie w ciągu dnia, jak grządki warzyw. Płótno z każdym dniem robiło się bielsze.
Dobre, proste wiejskie jedzenie, mleko prosto od krowy i całodzienne przebywanie na powietrzu spowodowały, że w czasie dwutygodniowego urlopu Sabiny przytyłam i wróciły mi rumieńce. Jednak wygadałam się, że potrafię szyć i musiałam im obiecać, że gdy mama mi pozwoli – przyjadę jeszcze raz, aby uszyć im sukienki z tego wybielonego już płótna.
Mama, zachwycona moim powrotem do zdrowia, pozwoliła mi pojechać tam jeszcze raz z grupą szmuglerów. Jeden z nich jechał właśnie do wioski Sabiny, gdzie miał zamówiony towar. Tym razem nie poszło tak gładko. Zaraz za Gucinem natknęliśmy się na patrol wojska. Jednak doświadczeni handlarze byli przygotowani na taką ewentualność, dali żołnierzom dwie butelki bimbru i ci puścili nas wolno.
Na wsi przebywałam do końca wakacji. Wojny tam się prawie nie odczuwało, poza momentami, gdy przyjeżdżał oddział wojska po żywność. Zabierali wszystko, co im wpadło w łapy. Ale jakimś dziwnym trafem chłopi zawsze wiedzieli, że dziś przyjadą brać! Zwykle zostawiali im coś do zabrania, ale krowy, świnie i bimber, pędzony w każdej chacie, momentalnie znikał w lesie. Drób rozganiali po polach, niech łapią! Chłopcy i dziewczyny chowali się w stodole, stojącej w szczerym polu, a od wsi zasłoniętej laskiem.
Tam dowiedziałam się co nieco o seksie. Miłość kwitła w tej stodole jak kwiaty na łące, mało która dziewczyna szła z wiankiem do ślubu. W tym czasie miałam już 14 lat, a w sprawach rozrodczości byłam wciąż zielona jak trawa na łące. W mieście po prostu z dziećmi ani przy dzieciach nie rozmawiało się na te tematy. Natomiast na wsi ludzie żyli prościej. Dzieci obserwowały, jak byk pokrywa krowę i wiadomo było, że krowa będzie miała cielątko. Świnie prowadziło się do knura, aby urodziły się prosięta. A tata pokładał się na matce po to, by mieli jeszcze jedno dziecko. Robił to nawet wtedy, gdy w nogach łóżka spało dwoje dzieciaków. Do końca uświadomiła mnie Monika, gdy opowiedziałam jej, co się wyrabiało w nocy. Stwierdziła po prostu:
– Nie wiedziałam, że jesteś jeszcze taka głupia!
Na szyciu zarobiłam trochę żywności, którą zabrał do Wołomina mój znajomy szmugler. Umówił się ze mną, że przyjedzie 25 sierpnia i razem wrócimy do domu, a wtedy ja pomogę mu przenieść jego towar przez granicę.
Czekałam na faceta i czekałam, a ten nie przychodził. Ludzie przyjeżdżający z Polski twierdzili, iż chodzą pogłoski, że od 1 września pociągi przestaną kursować. Przestraszyłam się nie na żarty! Już nie chodziło mi tak bardzo o szkołę, ale wiedziałam, że mama będzie się zamartwiać na śmierć, a poza tym nie miałam zamiaru siedzieć na tej wsi do końca wojny. Postanowiłam: wracam sama! Szmuglerzy mieli tak wydeptane ścieżki, że wystarczyło trafić na jedną z nich i na pewno dojdzie się do Gucina! Gospodyni dała mi prowiant na drogę, założyłam swój granatowy płaszczyk i w drogę. Wyruszyłam chyba o 5 rano, gdy tylko zrobiło się jasno.
Ścieżkę znalazłam bez trudu, a że nic się nie działo, nabierałam coraz więcej pewności siebie. Nie ukrywając się wcale, kroczyłam śmiało naprzód. Wtem odgłos ciężkich wojskowych butów i pogwizdywanie. Od razu wiedziałam, że to Niemcy, nasi zachowywali się cicho. Ledwo zdążyłam skoczyć w bok i ukryć się w jakiejś zapomnianej stercie słomy. Tuż obok mnie przemaszerowało trzech Niemców. Ze strachu zapomniałam oddychać! Szczęściem dla mnie nie rozglądali się, tylko poszli dalej. Dopiero wtedy odetchnęłam. Potem jeszcze nastraszyłam szmuglera, który bał się mnie tak samo, jak ja jego.
Pod wieczór dotarłam do Gucina. Na dworcu tłumy ludzi. Jakoś udało mi się kupić bilet. Przy peronie stoi pociąg, ale nikogo do niego nie wpuszczają. Kolejarze mówią, że prawdopodobnie pociąg nie odjedzie. Czekają na rozkazy. Zamiast rozkazów, przyjeżdża ciężarowy samochód i 10 żołnierzy. Oho, będą zabierać towar. I rzeczywiście, podchodzi tłumacz i każe wszystkie bagaże zostawić na peronie, a ludziom oddalić się na pierwszy peron przed dworcem.
Przy okazji tych przepychanek Niemiec zauważył chowającą się w tłumie Cygankę z dzieckiem na ręku. Wezwał ją do siebie, odprowadził od tłumu parę metrów i strzelił najpierw do tego maleńkiego dziecka, a potem zabił kobietę. Tłum ucichł, jakby tą ciszą chciał uczcić śmierć tych ludzi. Po raz pierwszy widziałam, jak człowiek zabija drugiego człowieka zupełnie za nic!
Nagle maszynista dał trzykrotny sygnał – wśród tłumu zamieszanie. Rany Boskie, przecież ja muszę jechać! Podeszłam do tego tłumacza i mówię jak do kogoś, kto mnie na pewno zrozumie.
– Proszę Pana, jutro 1 września, ja muszę iść do szkoły – otwieram walizkę. – Proszę, nie mam żadnego szmuglu, proszę pozwolić mi wsiąść do pociągu.
I on mi pozwolił! Z głową podniesioną do góry wsiadam do wagonu! Tłum ludzi, który dotychczas stał spokojnie na pierwszym peronie, widząc, że ja wsiadam, dosłownie runął przez tor do pociągu. Po drodze łapano, co komu wpadło do ręki, po chwili na peronie nie było ani ludzi, ani towaru.
Maszynista ruszył natychmiast. Niemcy dopiero wtedy zaczęli strzelać, kilku z nich wskoczyło na stopnie pociągu, jednak do wagonów nie weszli. Maszynista zaczął rozpędzać pociąg, a ludzie dosłownie zepchnęli Niemców ze stopni. W wagonie zapanowała radość.
– Morowa z ciebie dziewczyna!
Wyciągają kiełbasy, bimber i serki, częstują, sami też piją i jedzą.
– A czyje to – pada pytanie.
– Czy to ważne? Ważne, że żyjemy!
– O rety, przecież to moje! Wszystko mi zeżarli!
– A co? Chciała pani dać to Niemcom?
+ There are no comments
Add yours