Pewnego wieczora wpadła do nas pani Marczykowa i z płaczem woła do mamy:
– Niech pani ratuje moją Halinę! Przyjechali jacyś Niemcy i chcą ją zabrać!
Moja mama, nie namyślając się wiele, założyła na głowę jakąś starą chustkę, połatany fartuch i spytała ją:
– Wódkę pani ma?
– Mam!
Do mnie mama powiedziała:
– Siedź i nie wychodź!
Poszły na dół do Marczyków, mama wkracza z butelką w ręku, udaje lekko wstawioną.
– Napijemy się, panie oficer!
– Dobra sznaps! No, matka, drinken, drinken, gut matka da słonina.
Mama bierze jednego za rękę.
– Gut zabawa! Gut, Gut – a do Haliny: – Uciekaj w maliny!
W malinach mieliśmy wykopany schron i naprawdę trudno go było wypatrzeć nawet w dzień, a co dopiero w nocy. Halina wybiegła, ale nie w maliny, tylko do brata Janusza. Janusz miał taką grupę chłopców, których raczej trudno było nazwać partyzantami, okradali niemieckie transporty, samochody, broń, węgiel z wagonów kolejowych, ale być może mieli kontakty z partyzantami.
Może po pół godziny wszedł oficer i zapytał, czy to ich samochód stoi na drodze.
– Ja, ja. Proszę z nami.
Wychodzą. Gdy pani Marczykowa przyszła mamie podziękować, powiedziała jej:
– To był Janusz!
A Niemców znaleźli następnego dnia w spalonym samochodzie.
Grono moich koleżanek zmniejszyło się. Na kolejnym zdjęciu reszta naszej paczki. Zenka Kurówna ze swoją ukochaną kozą Baśką, która chodziła za nią jak pies.
Zenka – najładniejsza z nas, godzinami mogła siedzieć przed lustrem tylko po to, by zapleść warkocze w taki sposób, aby podobać się takiemu jednemu krostowatemu chłopakowi z sąsiedztwa. Naprawdę była ładna i chłopcy lgnęli do niej jak pszczoły do miodu. Nie wiem, czy to wojna sprawiła, czy też fakt, że dorastałyśmy, ale już każda z nas miała swoje tajemnice, z których nie za bardzo chciała się zwierzać. Myślę jednak, że to okrucieństwo wojny, które dopadło nas zupełnie nieoczekiwanie, spowodowało, że stałyśmy się poważniejsze i bardziej wyczulone na losy tych, którym jedni ludzie zgotowali taki okrutny los, a inni z tego korzystali.
Myślę tu o wołomińskich Żydach. Przed wojną w Wołominie mieszkało bardzo dużo starozakonnych. Wszystkie większe sklepy do nich należały. Ulica Warszawska była zdominowana przez Żydów. U nich kupowało się zawsze o grosik taniej. Jednego z właścicieli takiego sklepiku nazywaliśmy Grosik, mówiło się: Idź do Grosika po to lub tamto. Za dobrych czasów, gdy mama kupowała materiały na pościel czy odzież, szła do takiego bogatego sklepu, którego właścicielem był Żyd o nazwisku Bursztyn1.
Polscy handlowcy konkurowali o rynki zbytu nie zawsze uczciwie, rozlepiając plakaty: „Nie kupuj u Żyda”. My, dzieciarnia, też nieświadomie przyczynialiśmy się do prześladowań, a to ciągaliśmy dzieciaki żydowskie za pejsy, w soboty, gdy Żydzi świętowali szabas, pocieraliśmy mokrym korkiem o szyby, co powodowało przeraźliwy zgrzyt. Mama nam na to nie pozwalała, tylko że nie była w stanie nas upilnować. Ale byli i tacy prowodyrzy, których rodzice za to chwalili.
Niemcy zaraz na początku wojny zorganizowali getto. Ogrodzili teren huty szkła, na którym wybudowany był dwupiętrowy wieloklatkowiec2.
Hutników przeprowadzili do innych mieszkań, a Żydów stłoczyli w tym domu, naznaczając ich gwiazdą Dawida. Ogrodzony siatką budynek stał koło drogi prowadzącej na glinianki, więc latem przechodziliśmy tamtędy dwa razy dziennie. Żal było patrzeć na te dzieci uwięzione na tak małej przestrzeni, gdzie nie rosło ani jedno drzewo – dzieci głodne i brudne. Dziś po latach rozumiem ich tragedię, ale wtedy my też bywaliśmy głodni, a do czystości nie przywiązywaliśmy specjalnej wagi. Nie pamiętam kiedy, ale chyba wiosną 1943 roku, wracałam ze szkoły do domu (idąc z miasta do domu musiałam przejść koło getta), zobaczyłam, że w getcie panuje jakiś niebywały ruch.
Widzę, jak przez dziury w siatce ogrodzenia nasi Polacy taszczą pierzyny, poduszki, jakieś stare graty, wiaderka z węglem i wszelkiego innego rodzaju barachło. Co jest? Jakiś handel na większą skalę? Idę dalej i widzę, że wojsko wygania Żydów na plac przed domem. Każdy z nich niesie na plecach tobołek lub dwie walizki związane paskiem i przerzucone przez ramię.
Zatrzymałam się, stoję i się gapię; ciekawe, co będzie dalej. Naprzeciw mnie kapliczka, wokół niej wysokie akacje. O pień akacji stoi oparty plecami oficer. Przez chwilę przygląda mi się, a potem gestem ręki pokazuje, żebym stąd poszła. Rozglądam się, udaję, że to nie do mnie. Ale to szwabisko wyciąga pistolet i… widzę, że to nie żarty; dumnie, z nosem zadartym do góry, oddalam się. Nagle pada strzał, ja w nogi…
Eee… żyję. Oglądam się, a to szwabisko stoi pod tym drzewem i zaśmiewa się! O, ty bandyto! Ale już nie wracam, idę do domu!
W domu opowiadam mamie, że Żydów wywożą z getta. Mama wskazuje okno i mówi:
– Zobacz.
Drogą, krok za krokiem, sunie pochód. Wybiegam do ogrodu, wdrapuję się na wiśnię, widzę wszystko, mnie nikt. Za pochodem jedzie kilka furmanek.
Na furmankach staruszkowie i kalecy. Bokami pochodu idą Niemcy. Pilnują, aby nikt nie uciekł. Za ostatnią furmanką drepcze starowinka, usiłuje dogonić wóz. Ale gdzie tam, widzę, że nie dogoni. Niemiec idący na końcu też to widzi. Kieruje karabin w jej stronę i strzela. Starowinka pada. Pochód idzie dalej jakby nic się nie stało! Siedzę zdrętwiała i przerażona na wiśni, kolumna znika z oczu.
Nagle widzę i nie wierzę własnym oczom. Ludzie, co robicie? Zostawcie ją! Trzech mężczyzn podbiega do starowinki i zdziera z niej ubranie. Golusieńką zostawiają na drodze! Siedzę na wiśni i płaczę. Dlaczego, dlaczego? Dlaczego ludzie są tacy podli? Że Niemcy, wiadomo, wrogowie! Ale nasi, Polacy? Potem mama wyjaśniła mi, o co chodziło. Otóż krążyła taka plotka, że Żydzi zaszywali w ubraniu złoto, więc zdzierano z zabitych odzież, aby szukać tego złota!
Po wywiezieniu Żydów z Wołomina, późną jesienią, słyszymy z mamą ciche pukanie do drzwi. Zaniepokojone zastanawiamy się, kto to może być? Mama pyta, kto tam? Słaby głos odpowiada:
– Pani Müllerowa, proszę otworzyć, to ja, Bursztyn. Tylko na chwilę.
Mama otwiera drzwi. Przed nami stoi człowiek. Człowiek? Raczej żywy trup.
– A gdzie żona?
– Żona poszła do… (tu wymienia nazwisko), ale ją wypędzili, teraz nie wiem, gdzie jest, we dwoje trudniej się ukryć. Proszę, błagam, proszę pozwolić mi przenocować, nie spałem już kilka nocy, już nie mogę dalej uciekać.
Widzę, że mamie już mięknie serce.
– Dobrze, ale tylko na jedną noc. Wie pan, że za przenocowanie pana grozi nam śmierć, tak jak i panu? A ja mam dziecko!
– Nie, nie, tylko tę jedną noc!
Mama zrobiła mu na strychu posłanie w najciemniejszym kącie, spał dwie doby! Gdy wstał, mama nakarmiła go i mówi:
– Panie Bursztyn, ale teraz musi pan już iść.
– Dobrze pójdę, tylko zaczekam do wieczora!
Mieszkałyśmy z mamą w jednym pokoiku, a do tego w ciągu dnia, nawet zupełnie niespodziewanie, w każdej chwili mogła wejść jakaś klientka i zobaczyć go. Wybitnie semickie rysy twarzy nie budziły wątpliwości, kim on jest. Zwodził nas dwa tygodnie. Robiło się coraz zimniej i pan Bursztyn coraz częściej grzał się przy piecu w pokoju. Aż pewnego dnia wszedł, gdy mama robiła przymiarkę. Natychmiast się wycofał, kobieta chyba nawet nie zobaczyła jego twarzy, jednak mamie puściły nerwy. Udała się do pani Rostkowskiej i opowiedziała jej o wszystkim. Pani Melania uspokoiła mamę i oświadczyła, że jeszcze tego samego dnia wieczorem przyjdzie dwóch panów i go zabiorą. No i tak się stało. Ale czy udało mu się przeżyć ten wojenny koszmar – nie wiem.
Szkołę powszechną skończyłam w czerwcu 1943 roku. Z wynikiem dość miernym, jako że do nauki nie bardzo się przykładałam. Powstał więc problem, co dalej? Jak już pisałam, szyć umiałam od zawsze. Gorzej było z krojem. Zatem postanowiłyśmy z mamą, że na jeden rok pójdę do szkoły pani Glinojeckiej w Warszawie, tylko na lekcje kroju i modelowania. Wiązało się to z codziennym dojazdem do Warszawy, ale co to dla mnie za problem?
W szkole tej nie było wakacji, więc już od 1 lipca 1943 roku rozpoczęłam naukę. Jednak, aby można było mieć bilet miesięczny i legitymację szkolną, trzeba było chodzić do szkoły, że tak powiem: państwowej, a więc zarządzanej przez Niemców, z obowiązkowym nauczaniem języka niemieckiego. Zaraz pierwszego dnia cała klasa zgodnie uznała, że języka wroga uczyć się nie będziemy! Z naszej strony była to oczywista głupota, gdyż język wroga trzeba znać przede wszystkim! Inne przedmioty traktowaliśmy, jako zło konieczne i częściej siedzieliśmy na Wale Miedzeszyńskim nad Wisłą niż w szkolnych ławkach.
Natomiast nauka u pani Glinojeckiej bardzo mi się podobała i do pracy przykładałam się solidnie. Wkrótce moje zaangażowanie w naukę zostało zauważone i nasza pani dyrektor pozwalała mi asystować sobie przy przymiarkach. Było to wyróżnienie i moje koleżanki bardzo mi zazdrościły.
Poza nauką, poznawałam stolicę. Bywałam w Warszawie jako dziecko i niewiele z tego pamiętałam. Teraz nareszcie mogłam jeździć, gdzie tylko chciałam.
Fimka – Eufemia, przyjaciółka mamy, w czasie okupacji wyszła za mąż za kolejarza i wyprowadziła się do Warszawy. Mieszkała na Pradze, tuż koło Bazyliki. Otóż pani Fimka była całkowitą analfabetką. Nie umiała czytać ani pisać w żadnym języku. Za to uwielbiała chodzić do kina. A że nie umiała czytać, ciągnęła mnie ze sobą i musiałam jej po cichu odczytywać napisy. Nienawidziłam tego: raz, ze względu na to, że mawiało się Tylko świnie siedzą w kinie, bo wyświetlane były tylko niemieckie filmy, no i kronika, w której pokazywano pasmo zwycięstw armii niemieckiej, a tego nikt nie chciał oglądać. Po drugie, musiałam czytać głośnym szeptem, ponieważ babka była trochę przygłucha i ludzie sarkali, że rozmawiamy. Niestety, na to nie było rady, choćby ze względu na mamę. A ponadto często nocowałam u niej, gdy wracałam z wagarów zbyt późno i nie mogłam już dojechać do Wołomina. Zresztą lubiłam u niej bywać, bo w gruncie rzeczy to dusza człowiek, a na dodatek zawsze miała pudło ciasteczek własnego wypieku. Mogłam się objadać do woli, a jeszcze zawoziłam je mamie.
Jej nowy mąż – kolejarz, z racji wykonywanego zawodu miał liczne znajomości z okupacyjnymi handlarzami i powodziło im się bardzo dobrze. Nadwyżki żywnościowe Fimka niejednokrotnie podrzucała mamie. No i jak takiej morowej babce można odmówić pójścia do kina?
Zresztą dzięki temu, że nocowałam u niej po seansie filmowym, uniknęłam (na razie) wywiezienia na roboty do Niemiec. Tak się bowiem zdarzyło, że następnego dnia rano nie było mnie w Wołominie, kiedy Niemcy otoczyli dworzec kolejowy i zgarnęli wszystkich czekających na pociąg do samochodów. Wielu moich przyjaciół znalazło się po tej łapance w Niemczech.
W czasie moich wędrówek po Warszawie poznałam Zbyszka Żarskiego. Jak się potem okazało, mieszkał on w Zielonce. Starszy ode mnie o cztery lata pracował na Poczcie Głównej. W służbowej czapce (podobnej do oficerskiej czapki wojskowej) był mojego wzrostu, ale bez czapki – niższy ode mnie. Nie miał zatem u mnie żadnych szans, ponieważ w tym czasie podobali mi się tylko wysocy, przystojni bruneci, a Zbyszek nie dość, że był blondynem, to jeszcze miał perkaty nosek.
Ale, jak to mówią, na bezrybiu i rak ryba. Przydawał mi się, bo zawsze bezpieczniej poruszać się po mieście w towarzystwie mężczyzny niż samej dziewczynie. No i do kawiarni wypadało chodzić razem z chłopakiem. Nie zapomnę nigdy, jak idąc na dworzec kolejowy, usłyszałam z niemieckiej szczekaczki dźwięki Mazurka Dąbrowskiego. Staliśmy przytuleni do siebie i płakaliśmy oboje. Zresztą nie tylko my, płakali wszyscy!
O zniewolonej przez Niemców Warszawie nie będę pisać, bo powiedziano już o tym bardzo wiele, i nawet dzieci uczyły się tego w szkole.
Ale bywały też chwile wesołe, z których śmiano się tygodniami. Zdarzyło się kiedyś, że chłopcy z podziemia zrabowali transport pieniędzy. Niemcy, chcąc odzyskać kasę, rozlepili ogłoszenia, zapowiadające nagrodę temu, kto wyda złodziei. Następnego dnia na tych ogłoszeniach widniał napis: Kto da znać, kiedy będzie jechał następny transport pieniędzy – dostanie dwa razy tyle, co dawali Niemcy. Oczywiście była wymieniona kwota, ale nie pamiętam jaka. Na pewno to znaczna suma.
Wracając do Zbyszka Żarskiego – traktowałam go jak kolegę, starszego brata lub, jak to się dzisiaj mówi: osobistego ochroniarza, zapominając zupełnie, że w jego wieku co innego ma się w głowie. Może to było nieco podłe z mojej strony, ale jego uczucia do mnie zupełnie mnie nie interesowały. Kumpel i tyle! A on wziął i się zakochał. Co prawda wiosną 1944 roku miałam już prawie 16 lat, do tego byłam wyrośnięta i wyglądałam na więcej. Nie byłam pięknością, jak Zenka, ot… taka sobie zwykła dziewczyna. Jedno, co miałam ładne, to włosy! Gęste i dziwnego koloru, nie blond koloru dojrzałego zboża, lecz platyny; jakaś taka platynowa blondynka. Mnie tam było wszystko jedno, jakiego koloru owłosienie miałam na głowie, ale chłopakom się podobało.
Na moje nieszczęście gdzieś na mieście wypatrzyła nas Fimka, no i oczywiście wszystko wygadała mamie. A mama, jak to każda mama, pyta:
– A kto to? Co robi? Gdzie mieszka?
I takie tam… Przy najbliższym spotkaniu powiedziałam mu, że nie możemy się już spotykać, bo mama się dowiedziała, że się spotykamy i…
– Ależ to świetnie! Właśnie chciałem cię prosić, abyś zapoznała mnie z twoją mamą.
Co?! Zwariował czy jak? – myśli jak błyskawice przelatują przez mój szesnastoletni łeb.
– Zaraz, zaraz, nawet nie zapytałeś, czy ja ciebie… No, nie!
To słowo nie przejdzie mi przez gardło! Mówię jak do dziecka:
– Słuchaj, jesteś moim kolegą i na razie niech tak zostanie, ja nie mam jeszcze szesnastu lat, wojna trwa i nie wiadomo, kiedy się skończy. Jak się skończy – pogadamy, zgoda?
Mój amant oświadcza, że zgoda. No i fajnie.
– A jak tak koniecznie chcesz, to możesz do nas przyjechać w niedzielę, uprzedzę mamę o twojej wizycie.
– Świetnie, podaj mi swój adres.
– Adres? Nieeee… wyjdę po ciebie na stację!
Wróciłam do domu i zapowiedziałam niedzielnego gościa. Ku mojemu zdziwieniu mama była zadowolona. Oj, niedobrze! W sobotę upiekła ciasto… Całkiem źle! Nie ma rady, poszłam na stację jak na ścięcie, cały czas kombinując, jak wybrnąć z tej sytuacji. Jedyne wyjście – choroba! Zajeżdża pociąg, z wagonu wysiada Zbyszek odstawiony jak na wesele, w łapie – bukiet! No nie… Przywitaliśmy się.
– Zbyszku, mama bardzo przeprasza, ale od rana ma straszną migrenę, prosi, aby tę wizytę przełożyć na inną niedzielę. Wiesz co, może pojedziemy do Warszawy?
No i pojechaliśmy. Mama czekała zła jak osa, że nie przyszliśmy.
– Mamo, nie przyjechał, to nie moja wina.
Straszna była ze mnie kłamczucha, ale mając 16 lat naprawdę nie chciało mi się wychodzić za mąż. Tym bardziej, że koniec wojny był coraz bliżej.
“Ocalone od zapomnienia”
GęsiePióro, 2020
- Nazwisko Bursztyn było dość popularne w Wołominie. Bursztynowie byli między innymi właścicielami: sklepu z galanterią, herbaciarni, piwiarni, sklepu spożywczego. Informacja za broszurą „Henryk Konstanty Woyciechowski (1851–1934) O założycielu naszego miasta, autorstwa Agaty Sobczak, wyd. Urząd Miejski w Wołominie.
- Tej „huty” nie udało się potwierdzić. Getto zostało założone tuż obok ulicy Przejazd, po południowej stronie torów kolejowych, na terenie dzisiejszego Ośrodka Sportu i Rekreacji i kończyło się w okolicach dzisiejszego Muzeum Zofii i Wacława Nałkowskich, między ulicą Wilsona a Aleją Nagórną. „Huta” to prawdopodobnie zabudowania firmy metalowej przy ul. Korsaka, założonej przez Jakuba Sygałowa, Żyda, radnego miejskiego, który sam we wspomnieniach mówi o niej „odlewnia”. Dziś – Powiatowe Centrum Dziedzictwa i Twórczości. Możliwe też, że w jednym z budynków getta mieszkali przed wojną pracownicy huty, która znajdowała się przy ulicy Wileńskiej, gdzie dziś jest sklep Kaufland, a po hucie zostały tylko dwa kominy. Dom ten stoi przy ulicy Orwida, na terenie byłego getta, rzeczywiście po drodze „na glinianki”, które dziś znajdują się na terenie OSIR i klubu sportowego Huragan.
+ There are no comments
Add yours