Uczestnicy obozu PW w Wyszkowie ze szkoły 11-letniej w Wołominie

Wrażenie uczestniczki Obozu Przysposobienia Wojskowego

Wakacje, które przeszły jak sen i pozostały po nich tylko wspomnienia były przez każdego z nas spędzane inaczej. Jedni pozostali w domu, inni wyjechali do rodziny albo na wczasy, a jeszcze inni spędzili przynajmniej połowę wakacji na jakimś obozie. Niewielka grupa młodzieży spędziła lipiec na Obozie Wyszkoleniowym Przysposobienia Wojskowego. O tym obozie chciałabym napisać parę słów.

Obóz został urządzony w Wyszkowie. Z wielką pompą pomaszerowaliśmy z Rybienka do Wyszkowa parami. Dwie kolorowe kolumny – dziewczynek i chłopców – ciągnęły szosą do swej siedziby, a pochód zamykała furmanka z bagażami. Ktoś, kto patrzył z boku nigdy by nie przypuszczał, że w ciągu zaledwie jednego miesiąca zżyjemy się – taka była różnorodność usposobień, ubiorów i twarzy widoczna w kolumnach. Przynajmniej u dziewczynek. Maszerowały “simonki” z zadartymi noskami w spodniach, “warkoczyki” ciekawie się rozglądały, a “poleczki” gadały w najlepsze z nowymi koleżankami. Ten kolorowy tłumek zmienił się w jednakową, szarą (a właściwie zieloną) masę, gdy dostały mundury nowe i damskie (w zeszłym roku były męskie) koloru zielonego z granatowymi furażerkami oraz granatowe galowe spódnice używane przez wszystkie dziewczęta jedynie do umywalni (tak były piękne). U chłopców tylko I pluton, czyli najwięksi, dostali nowe umundurowanie. II, III i IV pluton chodził w starych, różniących się od nowych wypłowiałą barwą, ogromnymi guzikami i obszarpanymi furażerkami.

Chłopcy o swe mundury wiele nie dbali, natomiast dziewczynki wyczyniały (szczególnie ze spodniami) istne cuda. Każdy zrozumie, że chciałyśmy się podobać, a kanty na spodniach wyglądają ładnie i elegancko, ratowałyśmy je więc za wszelką cenę. Ponieważ żelazka nie było, więc spodnie pięknie złożone kładło się na łóżku pod prześcieradłem na całą noc, albo jeszcze na godzinkę odpoczynku poobiedniego, gdyśmy mieli iść do kina. Jednym kanty zaprasowały się jak trzeba, inne nosiły potem spodnie plisowane w kratkę, ale nikt się tym nie zrażał. Wprawdzie już na drugiej godzinie wykładów kanty znikały jak kamfora, ale zabiegi przy ich utrzymaniu dawały pewnego rodzaju satysfakcję.

A teraz napiszę coś o porządku dnia. O 6:30 pobudka. Do rannego mycia szliśmy do Bugu. O 7:00 było śniadanie, które najpierw jedli chłopcy (bo się mniej grzebali), a dopiero później dziewczęta. O 8:00 był apel, a bezpośrednio po apelu 5 godzin szkolenia. Przerwy między lekcjami były 10-minutowe, tylko po trzech lekcjach była przerwa 20-minutowa na drugie śniadanie, składające się z ogromnej buły. Wykłady mieliśmy zależnie od pogody na świeżym powietrzu albo w budynku. Po wykładach obiad, a po obiedzie przymusowy odpoczynek trwający godzinę. Po ciszy poobiedniej, czyli od godziny 3:00 były zajęcia dowolne. Czasem szliśmy do kina. Wieczorem znów maszerowaliśmy myć się do Bugu, następnie była kolacja, apel, a po apelu próby tańca, chóru albo zabawa. Najlepiej lubiliśmy czas po apelu wieczornym, aż do capstrzyku. Kiedy trzeba było iść spać, cały obóz tryskał wesołością, gwarem, śpiewem i muzyką. Dzień, jak widać, bardzo bogaty we wrażenia.

Uczestnicy obozu PW w Wyszkowie ze szkoły 11-letniej w Wołominie
Uczestnicy obozu PW w Wyszkowie ze szkoły 11-letniej w Wołominie

W Wyszkowie było kino, o romantycznej nazwie “Wschód”. Do tego kina, jakkolwiek byliśmy kilka razy, nie chodziliśmy zbyt często, bo wyszkowskie kino to nie taki luksus, jak nasz “Hel”. Według mnie powinno się nazywać nie “Wschód”, a “Rzymska łaźnia, tak było w nim duszno i gorąco, nawet w chłodne dni. Obraz niezbyt wyraźny, kolory wykluczone a muzykę zastępowały trzaski, zgrzyty, głucha cisza albo dziwna gmatwanina urywków różnych melodii. Na zakończenie obozu przyjechało do nas kino objazdowe – wtedy dopiero było na co popatrzeć. Ekran duży, szeroki, bielutki został ustawiony na boisku. Wyświetlali śliczny film produkcji radzieckiej p.t. “Romeo i Julia”. Obraz wyraźny, kolory śliczne, wyraźna, wzruszająca muzyka (bo to był balet) – jednym słowem luksus jak w warszawskich kinach. Sprawa miejsc przedstawiała się następująco: miejsca siedzące (na ziemi) i stojące na “parterze”, czyli na boisku przed ekranem oraz luksusowe loże urządzone w oknach pierwszego piętra sypialni dziewcząt.

Budynku szkolnego, w którym mieszkały dziewczynki i namiotów chłopców strzegły dzień i noc warty. Były trzy posterunki: jeden przy furtce, drugi przy bramie a trzeci od strony stadionu, przy namiotach. Na warcie mieli zaszczyt stać chłopcy. Ale nie myślcie, że dziewczęta nie zaznały służby wartowniczej. Nie! Na noc wprowadzony był czwarty posterunek przy kuchni, który obejmowały dziewczynki. Otrzymywały karabiny i płaszcze, w których się można było utopić. Pierwsza zmiana pełniła wartę od 22:00 do 24:00, druga od 24:00 do 2:00. Żeby się nie bały, na posterunku stawały po dwie dziewczynki. Ale to nie jest prawdą, my byłyśmy bardzo odważne. Pewnego razu zdarzyła się śmieszna historia. Akurat stałam na warcie i wyglądałam jak “półtora nieszczęścia” w długim, do ziemi płaszczu z pozawijanymi rękawami. Bacznym okiem śledziłam, co się wokół dzieje. Reflektor nad drzwiami (zrobiony z wiadra przez chłopców) oświetlał smutnie część przestrzeni, którą miałam pilnować z koleżanką. Za kręgiem światła egipskie ciemność i żeby coś widzieć, trzeba było stać w cieniu. Stałam blisko muru, dalej snuła się moja towarzyszka. W dali, od strony stadionu poruszało się w ciemności od paru minut jakieś małe światełko. Ja nie zwróciłam na nie uwagi uważając, że nie jest groźne dla nas, bo nie zbliżało się do naszej siedziby. Ale za to uwagę na “tajemnicze światło” zwróciły dziewczynki z I plutonu II kompanii, zajmujące “apartamenty” na drugim piętrze. Otworzyły okno i zaczęły mnie zapewniać, że one nie dadzą mi zginąć, żebym się nie bała, bo tajemniczy “wróg” (który afiszuje się złotym światłem) nic mi nie może zrobić, bo one są moimi dobrymi przyjaciółkami i czuwają nad moim bezpieczeństwem. Te i tym podobne zapewnienia i dodawanie otuchy zdenerwowały mnie (wartownikowi nie wolno rozmawiać) i w końcu napędziły porządnego stracha. Ale nie tylko mnie. Po kilkunastu minutach dyżurny obozu wraz z kilkoma wartowniczymi poszedł na stadion “zwalczyć wroga”. I cóż to był za nieprzyjaciel! Nie wierzycie? Okropny! Starszy rybak z puszką i łopatką zbierał dżdżownice… przyświecając sobie latarka kieszonkową. Wyobraźcie sobie, ile było na drugi dzień śmiechu z dziewczynek, które prawie całą noc nie spały ze strachu, że pokutujący duch, albo coś w tym rodzaju zechce je odwiedzić.

Ostatni tydzień był najpiękniejszy i najwięcej obfitował w przygody, bardzo atrakcyjne i pełne emocji. Któregoś dnia, zdaje się że w poniedziałek dziewczynki zrobiły w namiotach chłopców “lotnika” i obluzowały linki. Chłopcy sobie posprzątali i byłoby wszystko w porządku, gdyby nie pierwszy pluton. Chłopcy dowiedzieli się, że dowództwo obozu się tym zainteresowało, więc zdemolowali jeszcze bardziej swój namiot. Gdy komendant to zobaczył, nakrzyczał na apelu na dziewczynki. Jednak my honorowo nie poskarżyłyśmy na chłopców (nasze sale zdemolowali tak, że lepiej nie potrzeba) i postanowiłyśmy się do nich nie odzywać. W rezultacie chłopcy nas przeprosili i rozstaliśmy się bez gniewu.

W środę i czwartek były egzaminy. Mój pluton zdał je w środę i miał spokój. Egzaminów nie było wiele, tylko 9, i były łatwe. Następnie było zdanie mundurów i w sobotę opuściliśmy obóz. Nie wiem, jak innym, ale mnie żal było odjeżdżać, w domu nie wiedziałam gdzie się podziać po tym gwarze, tak było pusto, cicho i jakoś dziwnie.

Na zakończenie napiszę, że na obozie było bardzo dobrze, a kto się chce wszystkiego dokładnie dowiedzieć, niech sam jedzie i zobaczy. Młodzież z Wołomina sprawowała się dobrze, wszyscy mieli bardzo dobre stopnie na egzaminie, a naszym chłopcom świetnie poszło strzelanie, dostali nawet dyplomy.

Małgorzata Sibiga
Kronika Liceum Ogólnokształcącego w Wołominie

Więcej tego autora:

+ There are no comments

Add yours

Zostaw komentarz

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.