Jak spędzić urlop w mieście
Sporo z nas “urlopuje” w mieście. Z konieczności — oczywiście. Ale taka konieczność zdarza się często… Mniej więcej co czwartemu z nas. Lato w mieście… Och, dalekie to od spełnienia urlopowych marzeń! Ale, naprawdę, może nie być beznadziejne… Mamy dużo czasu… Możemy wychodzić z domu na całe dnie. Dobrze, wychodźmy więc…
Godzina 7-ma rano… Miasto opłukane z kurzu rosą i miejskiemi polewaczkami, czyściutkie, śmieje się słońcu. Jedziemy tramwajem na dworzec Wileński. Z mostu Poniatowskiego widać daleki rząd plaż usianych już o tej wczesnej porze golasami. Fale wiślane upstrzone są też kroplami głów. Sporo ludzi się kąpie. Wpadli tu widać na godzinkę orzeźwienia przed biurem…
Ruszamy… Powiedzmy – do Zielonki! Pociągi odchodzą co pół godziny. Po pięciu minutach mijamy Ząbki. Z okna wagonu widać na lewo śliczną, zachęcającą piaszczystą drogę, która tonąc w krzewach wiedzie prościutko do wielkiego gęstego lasu. Najwyżej 10 minut drogi. Postanawiamy, że następnym razem zatrzymamy się w Ząbkach. Ale teraz jedziemy do Zielonki.
Stajemy… Po chwili czarny wąż naszego pociągu — odleciał… Rozglądamy się. Za nami trochę wstecz, na lewo, las. Ma być podobno w tym lesie, o 10 minut drogi od stacji, prześliczna góra białego piasku, okryta czapą sosenek. Możnaby tam zaszyć się na cały dzień. Ale prościutko przed nami, o kilkadziesiąt kroków jest rzeczka. Woda na taki upał jednak najmocniej kusi. Pójdźmy więc do wody.
Wchodzimy z peronu w cienistą ścieżkę. Po chwili jest już rzeka. Nikt niebardzo wie jak się nazywa. Ludzie mówią poprostu — Struga. Idziemy pod prąd na prawo, bo woda będzie z tej strony czyściejsza. (Uwaga dla wycieczkowiczów: najlepiej jest przejść mostkiem kolejowym na przeciwną stronę rzeczki).
Wałęsamy się powoli. Rzeczka wije się w fantastycznych skrętach. To rozlewa się płytkiemi koliskami po piasku, to szemrze na ciemnem dnie krzewów. W tych cienistych miejscach jest zielono-czarna i usiłuje bezskutecznie udawać głęboką. A naprawdę w najgłębszych “toniach” sięga człowiekowi do pasa.
Jak miło… Wszystko tu jest, czego dusza zapragnie… Ktoś lubi słońce? Wokoło leżą bujne łąki. Wśród puszystej trawy bieleją krwawniki, migocą żółte oka łubinów, rosną zioła nieznanych mieszczuchom nazw: żółte, rdzawe, różowe, niebieskie, fioletowe… Łąka rozgrzana jest jak patelnia, sucha, pachnąca.
Woli kto trochę cienia? Kędzierzawe krzewy gęstym szpalerem obrzeżają rzekę. Chce ktoś prawdziwego cienia? Nad wodą pochylają się czarne olchy, na wzgórkach szumią stare rozłożyste dęby. Trawa pod nimi jest miękka soczysta.
Ludzi jest trochę… W miarę! Tyle, żeby się nie czuć na bezludziu, nie tak wiele żeby przeszkadzali.
W płyciutkich rozlewiskach rzeki pluskają się dzieci. Jakiś trzyletni Jurek próbuje pływać brzuszkiem po piasku. Jakaś siedmioletnia Anielcia z braciszkiem Stasiem brodzą do pasa w wodzie. Jakieś dorosłe nagusy legły na łące pod krzewami i opalają iśćsie na bronzowo.
Cicho… Drzewa szumią, ziemia pachnie. Jeśli mamy zapasy żywności, posilamy się własnym przemysłem. Gdy nie lubimy jeździć z pakunkami, w kawiarenkach obok stacji dostaniemy wcale porządny obiad.
Wracamy o czerwonym zachodzie słońca, napełnieni ciszą, syci brodzenia w chłodnej czyściutkiej wodzie, otoczeni zapachami ziół. W domu zasypiamy kamiennym snem. Wyprawa kosztowała nas 1 zł 60 gr od głowy, t.j. 2 tramwaje i 2 bilety kolejowe.
Urlop w mieście może nie być beznadziejny. Może być miły i zdrowy.
Express Poranny
R. 15, 1936, nr 209
Autora wspiera Wołomin Światłowód
O cholera rzeczka Długa też nazywana “struga ” w czasie mojego wczesnego dzieciństwa . Czytając opis widzę tą rzeczkę . Jedynie obiadów w tej willi na wzgórku już nie podają .