Szkoła Dobre

Z życia wiejskiej nauczycielki…

Od ponad 58 lat jest mieszkanką Wołomina. Doskonale czuje się na „scenie” wtedy, kiedy uwaga słuchacza jest na nią skierowana: śpiewa, deklamuje wiersze i reżyseruje emeryckie „spektakle”. Wcześniej, o czym wiedzą tylko nieliczni, była wiejską nauczycielką…

W 1949 roku osiemnastoletnia panna Anastazja, mieszkanka warszawskiego Powiśla, otrzymała nakaz pracy do 4 – klasowej Szkoły Podstawowej we wsi Rynia w gminie Strachówka. Przyjechała w nieznane z małym bagażem doświadczeń i niewielką walizką osobistych rzeczy. Na miejscu okazało się, że będzie pełniła także funkcję kierowniczki szkoły, gdyż jest jedyną „siłą nauczycielską”. Szkoła w wiejskiej, starej, zaniedbanej chacie miała dwie izby: w mniejszej mieszkała właścicielka, a w większej uczyły się dzieci. „Pani Nauczycielka” albo „Nasza Pani” – jak ją nazywali młodsi i starsi mieszkańcy wsi nie miała żadnego doradcy, więc „wzięła sprawy w swoje ręce”, pisała konspekty i uczyła wszystkich przedmiotów.

Ponieważ uczniowie byli w różnym wieku, a jednym z nich był jej rówieśnik, osiemnastoletni Zygmuś Dobosz (obecnie mieszkaniec Wołomina), powiedziała, że ma 21 lat, i przez to dodała sobie splendoru i powagi. Stanęła wówczas na czele „zespołu organizacyjnego” i wspólnie z dziećmi i ich rodzicami zadbała o zmianę wyglądu klasy. W oknach zawiesiła firaneczki z białej bibułki z wyciętymi misternymi wzorkami. Na ścianach zawiesiła tablice ortograficzne i przyrodnicze, które sama wykonała na odzyskanym kartonie po paczce, którą otrzymała od ojca. A sufit (powałę) zasłoniła „pająkiem” wykonanym z kolorowej krepiny. Pamięta cięcie kolorowych pasów i skręcanie ich w długie łańcuchy, które przypięte do belek stropowych dodawały radości, wesołości i takiego „ciepełka”. Na wsi nie było elektryczności, więc zapalała lampę naftową wówczas, kiedy „zasiedzieli się” przygotowując przedstawienie.

15 sierpnia 1950 r. uczniowie wraz z nauczycielką w Dobrem, po mszy świętej z okazji Święta Matki Boskiej Zielnej.

W klasie stała „koza”, okrągły piecyk o niezbyt wyszukanej estetyce i niewygodny w użytkowaniu. Piecyk miał małą moc cieplną i krótki okres palenia. Dorzucała więc drewno, a w lepszym czasie węgiel, który palił się dłużej i „koza” trzymała ciepło. Ale często nawet sam blask ognia sprawiał, że ogrzewane wnętrze stawało się cieplejsze i bardziej przytulne. Poza tym „koza” tworzyła trochę bajkowy klimat, także w jej ośmiometrowej izdebce przy rodzinie państwa Radziów.

Uczyła w klasach łączonych I-II i III–IV, co sprawiało wiele problemów zarówno dla niej, jak i dla dzieci. W tej sytuacji jedyną jej pociechą było wzorowe zachowanie uczniów, ich pracowitość oraz wdzięczność rodziców. To przy ich pomocy zorganizowała bibliotekę szkolną i drewniane, trzykomorowe: dla dziewcząt, dla chłopców i dla nauczyciela… WC. Organizowała przedstawienia, zabawy taneczne, a dochód przeznaczała na wyżej wymienione przedsięwzięcia. Latem, boso po piaszczystej drodze, razem z mieszkańcami wsi chodziła do Dobrego, do kościoła.

Przywiązywała dużą uwagę do swojego wyglądu zewnętrznego. Staranna fryzura z pięknych, loków zebranych z boku małymi kokardkami i fartuch szkolny z białym kołnierzykiem, a w zasadzie sukienka z fałdkami i klinami powiększającymi szczupłą sylwetkę dodawały jej uroku i pewności siebie. Fason fartucha wymyśliła sama, a uszyła pani Radziowa. Tak ubrana zaprezentowała się na zebraniu rodzicielskim i zaproponowała jednakowe stroje dla uczniów. Wytłumaczyła, że fartuszek dla dziewczynek, a bluza dla chłopców to niewielki wydatek, a przykryje połatane i zużyte ubrania. No i pani Radziowa miała „pełne ręce roboty”, ponieważ szyła szkolne mundurki i przyszywała do nich rzędy białych guzików. Do tego stroju uczniowie zakładali trzewiki lub „pepegi”, a bogatsze nawet białe skarpetki. Najtrudniejsze jednak było zachowanie czystości głowy. Z chłopcami sprawa była prosta, wiejski fryzjer golił każdemu głowę „na pałę”, ale dziewczynki nie chciały pozbywać się długich włosów, czesanych w warkocze z wplatanymi kokardami. Więc jedynym ratunkiem przeciwko wszom i gnidom, był ocet sabadylowy, którym zlewała raz w tygodniu głowy dziewczynek, niektórzy rodzice stosowali też nacieranie naftą, ale ten zbieg był mniej skuteczny na wszawicę natomiast pomagał na wzmocnienie cebulek włosowych.

W 1950 r. rozpoczęła nauczanie „analfabetów” – w rozumieniu potocznym były to osoby dorosłe, bez umiejętności czytania i pisania oraz wykonywania czterech podstawowych działań matematycznych. Mimo, że była „miastowa” szybko zrozumiała położenie chłopów. Wiedziała, że niełatwo im zdobywać wiedzę, kiedy codziennie muszą walczyć o podstawowe środki do życia. Potrafiła jednak rozbudzić w nich chęć do nauki. Na kurs przychodzili wieczorami dwa lub trzy razy w tygodniu, często mąż i żona. „ Za zasługi przy likwidacji analfabetyzmu w Polsce” otrzymała od Stefana Matuszewskiego – pełnomocnika Rządu do Walki z Analfabetyzmem, dyplom uznania.

Pewnego dnia na wizytację przyjechał Inspektor Oświaty z Radzymina. Sprawdził zapisy w dziennikach, przepytał uczniów i zadowolony stwierdził: „bardzo dobrze wypadłaś – moje dziecko”. I właśnie po tej wizycie, na konferencji sierpniowej ’51 r. otrzymała najwyższą nagrodę w powiecie – 15.000 złotych! (przy pensji 13.000 zł). Po pensję w każdym miesiącu jeździła wozem konnym do Strachówki, do kierownika 7-klasowej szkoły, Stefana Kmiecińskiego. Zimą to była nie lada wyprawa. Pani Grzywaczowa grzała cegłę, na której „Pani Nauczycielka” stawiała nogi. Natomiast gospodyni Radziowa opatulała ją „kocem” zrobionym na krosnach z niepotrzebnych, zniszczonych ubrań, pociętych na cienkie paski.

Minęły lata, wkroczyliśmy w XXI wiek, w jej mieszkaniu gości piękna, plastikowa choinka, ale wtedy… Przyniesiona prosto z lasu, wypełniała klasę świeżym zapachem jodły i była strojna w bibułkowo- słomkowy kolorowy łańcuch, aniołki, gwiazdki, pawie oczka, szyszki i orzechy na druciku, jabłka, nieraz cukierki, przypięte do gałązek lichtarzyki ze świeczką i rozrzucone „włosy anielskie”.

Dziś, z łezką w oku pani Anastazja Walczewska-Kowalska wspomina dawny czas i zadaje pytanie, kiedy to przeleciało? Na jej ręce, niestrudzenie tyka zegarek kupiony za pierwszą pensję i przypomina szczęśliwe, a także smutne lata.

Tygodnik Wieści Podwarszawskie
nr 51/52/2011

Więcej tego autora:

+ There are no comments

Add yours

Zostaw komentarz

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.