Nieznana szkoła

Przed kilku tygodniami zapytywano mię w rozmowie, czy wiem o istnieniu na wsi, niedaleko Tłuszcza, szkoły artystyczno-rzemieślniczej dla dzieci włościańskich? Nie, nic dotąd nie słyszałam o tego rodzaju uczelni we wspomnianej okolicy, to też zainteresowałam się bardzo tą wiadomością, tak pocieszającą w naszych kulturalnych stosunkach. Prosiłam o bliższe szczegóły dotyczące danego przedmiotu, powiedziano mi tylko, iż szkołę tę założyła we wsi Miąse pani Szymonowiczowa, która z całą uprzejmością oznajmia z rezultatami swej pracy zainteresowanych nią przybyszów z Warszawy. Postanowiłyśmy zatem w kilka osób skorzystać z tej wiadomości i wybrać się niby na wycieczkę w celu poznania tak ciekawej szkoły.

Niestety nawał zajęć nie pozwolił nam uskutecznić tego planu tak szybko, jak pragnęliśmy, i dopiero, korzystając z czasu wakacyjnego, mogłyśmy wykonać nasz zamiar. Przyjechawszy koleją petersburską do Tłuszcza najęłyśmy jedną z licznych na stacyi bryczek włościańskich, która dowieść nas miała do odległej o 5—6 wiorst wsi Miąse, własności pp. Szymonowiczów. Przed dworem spotkała nas jego właścicielka i kierowniczka szkoły, młoda kobieta o dziewczęcym wyglądzie, w białej powłóczystej sukni oryginalnego kroju, z luźno związanym węzłem złotych włosów, gładkiemi pasmami okalających jej podłużną, drobną twarzyczkę, postać tchnąca szlachetną prostotą i smętną powagą, wzbudzająca instynktowną sympatyę od pierwszego rzutu oka.

— Szkoda, iż panie nie wybrały się do nas wcześniej — rzekła, dowiedziawszy się o celu naszego przybycia — obecnie wakacye, zajęcia przerwane, na Zielone Świątki zaś urządzałyśmy specyalną wystawę prac naszych uczennic.

— Czemuż panie nie postarały się o nadanie wystawie tej większego rozgłosu? w prasie nic nie wiedziano o jej istnieniu.

— Szkoła nasza egzystuje dopiero od roku, a wielki nakład pracy jakiego ona wymaga, zajmuje chwilowo wszystkie nasze siły, nie mamy wprost czasu, aby pomyśleć o pewnej reklamie. Tegoroczna wystawa miała głównie na celu pozyskanie wiary w jej użyteczność śród okolicznych włościan. Konkretny rezultat całorocznej pracy obudził wielkie zainteresowanie pomiędzy ludem, który miał możność przekonania się o realnych owocach naszych usiłowań.

— Czemu panie nie przyjęły udziału w tegorocznej wystawie w „Świetlicy”, urządzanej przez Koło Ziemianek?

— Uważałyśmy to za przedwczesne, ponieważ krótki czas istnienia naszej szkoły nie pozwolił wprowadzić jeszcze tych wszystkich działów, które mamy zamiar w niej rozwinąć. Jeżeli panie chcą zobaczyć wyroby naszych uczennic, to możemy to uskutecznić i obecnie.

Zgadzamy się skwapliwie i wprowadzone zostajemy do jednego z pokojów we dworze, ozdobionego oryginalnie i swojsko. Ładny kilim o motywach poczerpniętych z wycinanek ludowych, pokrywa podłogę, podobne kilimy przyozdabiają sprzęty, u drzwi portyera z grubego płótna zdobna różnokolorowym haftem.

— Wszystko to są wyroby naszych uczennic — objaśnia p. Szymonowiczowa, pokazując jednocześnie próby haftów, wyszywań włóczkami i nićmi kolorowemi, gustowne i na swojskich motywach oparte.

— I suknia, którą mam na sobie, tutejszego jest wyrobu, — objaśnia nas uprzejma gospodyni uszyta zaś podług mego rysunku.  (Suknia to płócienna, biała, zdobna kolorowemi haftami).

Uwagę naszę zwracają oryginalne drewniane fotele, o prostych, sztywnych oparciach, kształtem meble z Wyspiańskiego „Świetlicy“ przypominające.

— Są to próby ozdobnego stolarstwa, które chcemy na szerszą skalę rozwinąć w naszej szkole, jako zajęcie odpowiednie dla chłopców, którzy się do nas zgłaszają — objaśnia nas w dalszym ciągu p. S.

Na ścianach pokoju widzimy ciekawe obrazy-wycinanki z sukna kolorowego, wykonane podług rysunków kierowniczki przez starsze uczennice szkoły; przypominają one tego rodzaju prace widywane w Zachęcie, pomysłu i wykonania p. Rychter-Janowskiej.

— A może panie zechcą zwiedzić budynek szkolny, chociaż pusty obecnie? — proponuje pani S.

Udajemy się zatem do oddzielnego, dużego, czystego domu, służącego za szkołę, otoczonego grządkami kwiatowemi.

— Każde z dzieci ma swoją łopatkę i grabelki, i w chwilach wolnych od zajęcia w szkole, zajmują się pielęgnowaniem kwiatków. Robią to one z zapałem i rozbudzają w sobie zamiłowanie do świata roślinnego. Do szkoły jednak z brudnemi rączkami wejść nie wolno, w sieni znajduje się duża umywalnia i grzebień, które służą do doprowadzania się do porządku przed godzinami zajęcia.

— I dużo panie mają uczniów w swej szkole? — zapytuję.

— Jest ich tak znaczna liczba, iż dzielić ich musimy na trzy grupy, przyjmujemy bowiem dzieci już od ośmiu lat, młodsze zatem mają zajęcia ranne, następnie zbiera się komplet starszych dzieci, a wieczorem przychodzą dziewczęta dorosłe. Zajęcia moc, ale i rezultaty zaczynają się już wyraźnie zaznaczać. Początkowa nieufność do szkoły ustępuje przed coraz większym zapałem do pracy śród naszych włościan, mamy też nadzieję coraz pomyślniejszego plonu naszych zabiegów. Nie brak tu jednostek rzetelnie uzdolnionych, a rozwijając i na praktyczne tory wprowadzając wrodzone zdolności artystyczne śród naszego ludu, dajemy im w ręce zarówno źródło zarobku, jak też i możność kształcenia instynktownego poczucia piękna, przejawiającego się w pierwotnych, lecz oryginalnych formach.

— I pani sama wystarcza na taki ogrom zajęcia? — zapytuję.

— O nie, w szkole mam parę osób stałych do pomocy, a co pewien czas przyjeżdża tu p. Edward Trojanowski, profesor Warszawskiej Szkoły Sztuk pięknych, który nam udziela swoich wskazówek. Łączy mię z nim wspólność ideowa jeszcze z czasów pobytu mego w Krakowie, gdzie kształciłam się przez lat parę w Sztuce. Znajomość z panem Warchałowskim, prezesem Towarzystwa „Polska sztuka stosowana” i długie z nim gawędy na temat wyzyskania zdolności artystycznych naszego ludu, wpłynęły dużo na moją teraźniejszą działalność. To też utrzymujemy ciągłą łączność z krakowskiem stowarzyszeniem i jego członkami.

Oglądamy następnie warsztaty tkackie szkoły i przechodzimy do sali rysunkowej, zdobnej dużym papierowym „pająkiem” zwieszającym się od sufitu, również roboty tutejszych wychowańców.

Dzieci rysują na stojących rajzbretach, węglem, tylko z natury. Wybierane są łatwe, dobrze im znane przedmioty z codziennego ich otoczenia, a mali uczniowie przenoszą na papier tylko ich kontury zewnętrzne; główna uwaga zwraca się tu na proporcye, o światłocieniu na razie mowy być nie może, pojęcie bryły przechodzi bowiem jeszcze zakres wiadomości rysunkowych tego drobnego światka. Niemniej przeto w rysunkach tych widać już znaczne obznajmienie się z formą i nawet niejaką śmiałość linii, pewność ręki pozyskują dzieci przez racyonalnie zastosowaną tu metodę rysowanie stojąc.

— Niech panie wybiorą się tu kiedy w zimie, a zobaczycie ten cały drobiazg przy pracy, — proponuje nam p. Szymonowiczowa.

Przyjmując z chęcią uprzejme zaproszenie, dziękujemy za poświęcony nam długi czas i żegnamy miłą gospodynię, unosząc z sobą orzeźwiające wspomnienie wielkiej harmonii i czystości, zarówno materyalnej jak i moralnej, zdaje się ona promieniować tak z białych ścian skromnego dworku, jak i z jego jasnej, myślącej właścicielki, która na swych wątłych barkach taki gmach rozumnej, głęboko pomyślanej pracy udźwignąć potrafi.

Z. Skorobohata-Stankienoiczówna

Bluszcz – pismo tygodniowe illustrowane dla kobiet
nr 35, 29 sierpnia 1908

Więcej tego autora:

+ There are no comments

Add yours

Zostaw komentarz

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.