Wyspa niemiecka na Mazowszu

Przedstawicielka zagranicznej agencji fotograficznej powiedziała do mnie tajemniczo: — Poddam panu wspaniały temat do reportażu. Przecież to jest złota żyła. Znając pana… — tu następował szereg komplementów pod moim adresem, których przez skromność nie powtarzam: zresztą redaktor „Polski Zbrojnej“, sam człowiek przystępny i skromny, tępi zawzięcie megalomanję… Ów temat, to był wycinek z popularnego warszawskiego dziennika, gdzie „stojało“ ni mniej ni więcej, jak to przed sąd Rzeczypospolitej zjawiła się gromadka mieszkańców wsi Nadbiel, położonej o 24 km od stolicy, nie rozumiejących ani słowa po polsku… Że jest to rzekomo osada, w której grupuje się element niemiecki całego powiatu… Że rogatywka jest tam ulubionem nakryciem głowy i wisi w każdej chacie na kołku. Rogatywka i maciejówka. Tak…

Myślę sobie: co za dziwni Niemcy w polskich, narodowych czapkach? Że też tacy się uchowali… Wartoby zawrzeć z nim i bliższą znajomość. A cała ta, zagubiona na mazowieckich bezdrożach niemiecka wyspa przypomniała mi naszych pobratymców serbo-łużyckich pod Berlinem. Pojadę.

Kiedym wysiadł na stacji w Wołominie, a pociąg gwizdnął, machnął ogonem i odjechał, — powiedziano mi, że informacja rzeczonego artykułu była mylna i należało jechać do przystanku kolejowego Zagościniec, skąd jest o 4 kilometry bliżej. A że następny pociąg przychodził po półtorej godzinie, doradzono iść na rynek, skąd okazja napewno się znajdzie. Tak też się stało. Wprawdzie rozjeżdżały się ostatnie wozy, ale jakiś Mazur w maciejówce wskazał mi furę której właściciel, sprzedający truskawki, czekał na nabywcę ostatniego kilograma. Wywiązała się między nam i krótka rozmowa, z której wynikło: 1) że kupuję truskawki, 2) że gospodarz bezinteresownie odwozi mnie do Nadbieli; 3) że zarówno młody, jak i jego ojciec, który po chwili przyszedł, doskonale mówią po polsku, zaciągając nawet zgoła po mazursku.

Droga z Wołomina do Nadbieli jest, przynajmniej do wsi Buczki, tak piaszczysta, że niech się Sahara schowa! Daje to okazję memu gospodarzowi do wyrzekań na „rogatkowe”: — Dawniej za wjazd do miasta płaciło się po złotemu — ileby w ciągu dnia nie wjechał. Potem obniżyli na 70 groszy, obecnie na 30. No, tyle można dać… Ale to darmo biorą, bo co dają wzamian? Ten trakt, to ważna droga z Warszawy do Wilna. Za Ruska w mapach stało, że jest szosa. Ktoś pieniądze wziął, do kieszeni schował, a tu jak tonęło się w piasku, tak tonie się dalej…

Leniwie podsycam naszą pogawędkę, stawiając pytania. Muszę przytem formułować je ja k najprzystępniej: byle jakie odchylenie od najprymitywniejszego języka codziennego użytku powoduje konieczność corychlejszego powrotu do te j właśnie formy.

— Miasto, miasto… — powtarza gospodarz. — Przed 30 laty miasta tu wcale nie było. Sam handluję od tego czasu i pamiętam, jak wszystkiego trzy domy w Wołominie stało. A teraz…

Zkolei rozmowa przeskakuje na truskawki.

— O, przed kilku laty, gdy hodowla truskawek była nowością, to — tu chłop wymienia czyjeś nazwisko — zgarnął gruby pieniądz. Dziś jest coraz trudniej. A jeszcze w ostatnich latach wdał się jakiś dziwny robak. Ja myślę, że to ten słodki zapach ściąga robaki. Dawniej, gdy truskawek było mniej, to i robaka nie było… Wwierca się w kwiat tuż przed okwitnięciem i niszczy go… Ja wożę truskawki do Wołomina, ale tam niedobrze jechać: zbyt wielki dowóz z wszystkich stron, wszystko tanie. Już lepiej do Rembertowa, choć daleko. Ledwie przyjedziesz — już po godzinie wszystko sprzedane. Ale stale jestem niewyspany — ziewnął spazmatycznie. — Kiedy mam jechać do Rembertowa, to z domu wyruszam już o godzinie 10 wieczorem, aby raniutko być na miejscu.

— Jak się opłaca hodowla truskawek?. — ciągnę swój „wywiad”.

— No tak, opłaca się… Jak czasami…

Bardzo trudno przychodzi komukolwiek w Polsce przyznać się, że mu się powodzi — dobrze. Czy nie w tej niechęci tkwi źródło depresji, zatapiającej kraj? Bo później już, w Nadbieli, kiedy oglądam ogród truskawkowy, zajmujący przeszło pół morgi, wydobywam z chłopa wyznanie, że sprzedał najmniej tysiąc kilo owoców, co uczyni 500—800, a może więcej złotych. Roboty przy tem dużo, to fakt, ale jakież zboża w Polsce dadzą choć połowę, ćwierć tego dochodu z morgi?

Mała uwaga: ogród warzywny bardzo zaniedbany, podobno z powodu braku rąk roboczych. Grunta tu ta j lekkie, piaszczyste, często ukazują się torfowiska. Chłopi sieją trzy zasadnicze gatunki ziemiopłodów: żyto, owies, kartofle. Pszenicę, jeśli mowa o Nadbieli, mniej. Pszenica wymaga dobrej ziemi. Żyto urodzi zawsze, pszenica — nie. Nie warto ryzykować, skoro różnica w cenie wynosi jakieś dwa złote. Płynnej gotówki dla gospodarki dostarcza głównie nabiał, drób, owoce w rodzaju truskawek, malin. Inne drzewa owocowe udają się tu niebardzo.

— A jak jest z bydłem, końmi? Konie, słyszałem, są drogie. Czy nie opłaci się hodować? — pytam.

— Możnaby, ale trzeba trzymać parę. Przecież praca konia w gospodarstwie potrzebna stale, a kobyła po jednym — dwóch źrebakach niszczeje. Trzeba dobrze karmić. Bydło tanie, świnie były już po 45 groszy za kilo żywca. Teraz są już, chwała Bogu, po 65 groszy.

— No, a jakżeż jest z podatkami? Czy sekwestrator jest częstym gościem? — naciskam tę bolącą sprężynę, ale, wbrew oczekiwaniu, chłop nie wybucha lamentem.

— Dusić — duszą. Jest tych podatków, a jest. Drogowy, danina, gminny, dochodowy! A sekwestrator teraz rzadziej przyjeżdża. Nie to, co dawniej.

Nie dochodzę, czy jest to wynikiem liberalizmu władz podatkowych, czy pewnej poprawy stanu rolniczego — przynajmniej tutaj. Zresztą w pobliżu wielkiego miasta i przy pewnej dozie rzutkości chłopom zawsze lepiej będzie się powodzić.

Wreszcie wjeżdżamy na grunta wsi Nadbiel. Na wstępie wita nas duży dom, z krzyżem na dachu; mniejszy krzyż, umieszczony na furtce wskazuje na to, iż tu jest dom modlitwy. Sama wieś nie różni się prawie niczem od każdej innej mazowieckiej wsi. Może tem, że rozsiadła się tylko po jednej stronie dragi. Ani specjalnie dostatnio wygląda, ani pyszni się murami, ani… czystością. To ostatnie wrażenie spotęgowała bytność w dwóch domach, gdzie — niechaj nadbielanie nie wezmą mi tego za złe — brody były na pudy. Z podwórza wchodzi się do sieni i na lewo do kuchni, wydającej się być ogniskiem domowem rodziny. Okna tu zamknięte na głucho, powietrze ciężkie, brudno na ziemi, brudno na stole, rozmamrane łóżko… W sieni gnieżdżą się kury i kaczki, stąd zaduch od pomiotu ptasiego. Jakoś niebardzo mi się to chce pogodzić z przysłowiową już czystością niemiecką. A może tak niefortunnie trafiłem?

Na ścianach niema obrazów. Mają natomiast radjo. Prenumerują niemieckie tygodniki z Łodzi w rodzaju „Volks-Freund”, niektórzy polskie pisma codzienne. Są gościnni. Chłop, który mnie przywiózł, kazał swej milczącej żonie dać mi herbaty, częstował chlebem i miodem. Doskonale smakują truskawki maczane w złocistym, wonnym miodzie… Inny gospodarz nie chciał wziąć ode mnie zapłaty za odwiezienie do stacji.

Między sobą mówią w gwarze plattdeutsch, trudnej do zrozumienia nawet dla człowieka, znającego literacki język niemiecki. Kiedy tu przybyli? Dawno. Na pewno przed powstaniem, przed rokiem 1863, a może nawet przed Napoleonem.

Zeszło się do chaty parę osób. Mówią z sobą półgłosem, patrzą nieufnie, domyślają się, że jestem „z gazety”, śmieją się, że znów napiszę, jak p. R., że oni nie umieją wcale po polsku. Zaczyna padać deszcz, coraz bardziej ulewny. Wychodzę do stojącej po drugiej stronie ulicy kuźni, aby uzupełnić sobie obraz tej wsi niemiecko-mazowieckiej. Kowal, rodem z Brzezin, z pod Łodzi, jego syn i żona mówią biegle po polsku. Inaczej, zresztą, być nie może.

— Jak żyjecie? Jak się powodzi? — pytam.

— Ot, ja k deszcz pada, to gorzej: koła się nie rozsychają, wozy nie psują — naprawy nie trzeba. W zimie nasz sezon jest podczas silnego mrozu, który jest odpowiednikiem suszy. Zarobek? Całkowite okucie wozu, wszystkie jego części metalowe kosztują 140 złotych. Na to trzeba dobrego „kundmana”. A roboty będzie na dwóch ludzi na tydzień. I centnar koksu trzeba wypalić…

Ulewa bębni po dachu. Wtóruje je j łoskot młotów i sapanie kowalskiego miecha. Patrzę na prostokąt drzwi na lśniącą od wody ulicę. Po przeciwległej stronie na podwórzu stoi gromadka śnieżnobiałych gęsi. Wyciągnęły szyje i jakby przysłuchują się szmerowi potoków deszczu. Skądś wytoczyła się kaczka, a za nią, jak rozsypane paciorki, puszyste kuleczki puszystych kaczątek. Syn kowala przekrzykuje się wesoło z przejeżdżającemi furmankami. Po polsku. Ludzie na wozach są w maciejówkach.

— Polacy chyba? — pytam, pomny, że na Kresach Wschodnich maciejówka jest synonimem polskości, zwłaszcza znamionuje osadnika wojskowego.

— A tak, katolicy.

Określenie to w jego ustach miało brzmienie takie, że niby Polakami jesteśmy wszyscy, ale oni są katolicy, my zaś ewangelicy.

Jerzy K. Maciejewski

Polska Zbrojna
pismo codzienne
R.14, nr 215 (7 sierpnia 1935)

Więcej tego autora:

+ There are no comments

Add yours

Zostaw komentarz

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.