Nasz syn, Włodek, napisał kiedyś w liście: „Wasze szczęście i nieszczęście zarazem, że żyliście w tzw. ciekawych czasach. Nieszczęście, bo – jak to ktoś kiedyś powiedział – jak chcesz komuś źle życzyć, życz mu życia w ciekawych czasach. Szczęście, bo jednak te ciekawe czasy przeżyliście i jest co wspominać”. No i prawda – jest co wspominać…
O wojnie mówiło się już przez całe lato. Snuliśmy w związku z tym wielkie plany. Najchętniej wstąpilibyśmy do wojska. Ale byliśmy też realistami – nie wezmą! Jesteśmy za młodzi! Ale możemy wojsku pomagać! Do okopów będziemy nosić żywność, amunicję, możemy być za szpiegów! Takich małych nikt nie zauważy! Szpiegowanie wroga podobało nam się najbardziej!
Któregoś dnia mama wróciła z Warszawy (był to chyba już sierpień) i zaczęła opowiadać, że na ulicach wojsko i cywile kopią okopy i odbywają się ćwiczenia: jak zachowywać się w razie ataku gazowego, jak zakładać maski gazowe itp. Nasza podwórkowa armia natychmiast jęła się odgrażać, że już my tym szwabom pokażemy!
– E tam, wojna długo nie potrwa, może ze trzy miesiące… ale co ze szkołą?
– Coś ty, głupi? Wojna, a my do ławek?
– Ale będzie laba, fajnie… nie?
– Zresztą musimy pomagać wojsku, nie?
Mieliśmy trochę wątpliwości, ale co tam!
Moja mama też miała wątpliwości, co do bezpieczeństwa w czasie wojny, ostatecznie już dwie przeżyła, więc, nie namyślając się długo, 31 sierpnia 1939 roku (był czwartek) najęła furmankę, załadowała na nią nasz dobytek i w ciągu paru godzin wróciliśmy do własnego domu. Cały parter zajmował dzierżawca, pozostał nam pokoik na poddaszu i strych. Jakoś się pomieściliśmy. Na Chopina 4 pozostały kwiatki na parapetach. W piątek, po nabożeństwie w nowej już cerkwi, mama mówi do nas:
– Chodźmy wszyscy na Chopina, zabrać kwiaty.
Przychodzimy pod drzwi, mama daje Julkowi klucz od mieszkania, do którego za nic nie chce wejść. Wynosimy doniczki, mama nas pogania:
– Chodźcie, chodźcie prędko.
Oddajemy klucz gospodarzowi, mama pędzi do domu jakby ją kto gonił.
– Mamo! Wolniej – jęczymy obładowani doniczkami.
– Dobrze, dobrze, chodźcie prędzej.
Zziajani wpadamy do domu. Zjadamy obiad i… co to, samoloty?
– Ech, pewnie ćwiczenia!
Ale na ćwiczenia też fajnie popatrzeć. Wybiegamy na drogę. Lecą. Dwa! Na skrzydłach biało-czerwone szachownice.
– Nasi! Nasi!
Machamy do nich… nagle od samolotów coś się odrywa, Julek znawca militarny mówi, że ćwiczą skoki. Nagle potworny huk rozrywa ciszę niedzielnego popołudnia i jeszcze raz, i jeszcze… Mama wybiega na ganek.
– Halina, Julek, natychmiast do domu!
Nad miastem chmura dymu. Samoloty odleciały. Nie mam pojęcia jakim cudem krzyże na skrzydłach wzięliśmy za szachownice? Oczywiście, żadna siła nie zdołałaby nas zatrzymać. Pognaliśmy do miasta. Już po drodze dowiadujemy się, że bomby spadły na ul. Chopina, na domy Nadaja. Pierwsza upadła na ulicę Warszawską tuż przed budynkiem, druga na podwórko przed bramą główną, a trzecia przed fasadą najnowszego domu, gdzie mieszkała Madzia z rodzicami. Na odgłos pierwszego wybuchu państwo Wiszniewscy zdążyli wybiec do przedpokoju, który jakimś cudem nie zawalił się jak reszta budynku. Z oszklonych drzwi posypało się szkło. Madzia była mocno poraniona, a jej matka straciła wzrok. Dlatego na zdjęciu pani Wiszniewska jest w ciemnych okularach. Ale o tym dowiedziałam się dopiero w szpitalu, gdy poszłam odwiedzić koleżankę. Na razie staliśmy jak wryci, krzyki i płacz docierały do nas jakby z innego świata, nie wierzyliśmy własnym oczom, że takie małe trzy bombki mogły wyrządzić tyle szkody.
Pobiegliśmy zobaczyć, co z naszym dawnym mieszkaniem. Było całe, ale w oknach ani jednej całej szyby! Wkrótce nadbiegła mama, przerażona patrzyła na to gruzowisko i powtarzała:
– Wiedziałam, wiedziałam…
Spokojnie powiedziała do nas:
– Chodźmy do domu, to ojciec nas uratował!
Nasze dziecięce wyobrażenia o wojnie legły w gruzach. Polskie wojsko cofało się na wschód. Warszawa jeszcze walczyła, ale brakowało strategii. Nie znałam się na sprawach wojska i prowadzeniu wojny, ale nawet dla nas, dzieci, widoczne było, że żołnierze nie wiedzą co dalej. Nie zapomnę nigdy, jak w sadzie Ryngierta, gdzie kiedyś chodziliśmy na jabłka, rozłożył się obozem oddział wojska. Czekali na rozkazy. My, dzieciarnia, cały dzień kręciliśmy się wśród wojska. Rozkazy nie dotarły! Rano, następnego dnia dowódca zwołał zbiórkę, stanął przed wojskiem i powiedział:
– Panowie – dla nas wojna się skończyła! Broń schować i każdy idzie w swoją stronę. Gdy przyjdzie czas zostaniecie wezwani pod broń. Niech żyje Polska!
Żołnierze odkrzyknęli:
– Niech żyje!!!
Był to koniec wojny i dla nas. Płakaliśmy razem z żołnierzami!
Wojna zaskoczyła nas zupełnie nieprzygotowanych. Żadnych zapasów żywności ani opału, nie mówiąc już o pieniądzach. Z domu wynosiło się wszystko, co dało się sprzedać na wsi za żywność. Mama liczyła na pomoc zaprzyjaźnionej rodziny z Klembowa. Ale jakże się zawiodła! Pociągi osobowe nie jeździły, zatem mama z Julkiem pieszo wyruszyła do Klembowa, odległego od Wołomina około dwanaście kilometrów. Był to czas kopania ziemniaków. Wojtkowska powiedziała, że owszem, może dać ziemniaki, ale za odrobek. Za cały dzień kopania motyką worek ziemniaków. Nie zaproponowała mamie i Julkowi nawet kubka gorącego mleka!
Worek ziemniaków to około 50 kg. Jak taki ciężar przenieść z dzieckiem do domu? Mama prosiła ją, żeby w imię dawnej znajomości podwieźli ich furmanką, chociaż połowę drogi. Nie! Najwyżej może dać pół worka żyta! Co można było zrobić? Mama z Julkiem i Ireną znosili te ziemniaki do domu, pokonując trasę kilkakrotnie!
Nie na długo jednak starczyło tej żywności. Pamiętam, że żyto suszyliśmy na płycie kuchennej, żeby można je było zemleć w młynku do mielenia kawy. Z ziemniaków gotowało się prażuchę, aby nawet woda z gotowania się nie zmarnowała. Przez jakiś czas chodziłam na obiady do mojej chrzestnej matki, pani Eszowej. Niestety i ta pomoc nie była bezinteresowna. Do domu przynosiłam sterty dziurawych skarpet, które całymi dniami cerowałam. Mama była rozgoryczona, gdyż Eszowie przez lata byli goszczeni w naszym domu; byli ludźmi zamożnymi (prowadzili sklep kolonialny) i nawet w czasie, gdy my głodowaliśmy, im powodziło się dobrze. Któregoś dnia powiedziałam mamie, że więcej na obiady do nich chodzić nie będę. Mama tylko powiedziała, że mam rację, zabrała tę górę dziurawych skarpet i zaniosła je do pani Eszowej. Treści rozmowy nie znam, gdyż mama nic nie chciała powiedzieć. Jak myśmy tę zimę przeżyli – nie wiem, tym bardziej, że była bardzo mroźna. Mróz dochodził do 40 stopni Celsjusza. Z domu lepiej było nosa nie wysuwać bez potrzeby, szkoły zamknięto, więc i chodzić nie było gdzie. Życie jakby zamarło, ludzie siedzieli w domach i jedynie myśleli, jak przeżyć do następnego dnia. Julek, piętnastoletni chłopiec, wyrąbywał akacje i tylko dzięki temu nie zamarzliśmy na śmierć.
Ale jak po nocy następuje dzień, a po zimie wiosna, tak i nasza tragiczna sytuacja z wiosną uległa poprawie. Przygrzało słonko i ludzie jakby na nowo obudzili się do życia.
Mama znów zaczęła zarabiać szyciem, ponadto sprzedała materiały klientek, które nie zgłosiły się po nie po upływie pierwszego półrocza 1940 roku. Julek zaczął pracować u piekarza, gdzie, oprócz zapłaty, dostawał codziennie bochenek chleba. Irena pomagała mamie w pracach domowych i przy szyciu, ale wkrótce wyjechała do Warszawy do swojej chrzestnej matki. Przebywała u niej do 4 września 1941 roku, tj. do dnia, gdy została wywieziona na roboty do Niemiec.
W 1940 Niemcy w Generalnej Guberni otworzyli szkoły powszechne i trzeba było wrócić do szkolnej ławy. Program został bardzo okrojony. Do nauki języka polskiego wydawane były miesięczniki, na których uczyliśmy się czytać (bez nauki gramatyki), ponadto wolno się było uczyć rachunków, rysunku, robót ręcznych, przyrody i gimnastyki. Historia, geografia i literatura były zabronione. Oczywiście, organizowano tajne komplety, ale my, dwunastolatki, o takich sprawach nie myśleliśmy. Nauki było mało, więc szkołą wcale się nie martwiliśmy. Wróciliśmy do swoich spraw i zabaw jakby wojny wcale nie było.
Czasami wojna przypominała nam o sobie, zwłaszcza gdy dotyczyło to nas, naszych znajomych lub sąsiadów. Dom nasz dzierżawili państwo Marczykowie. Mieli oni trzech synów. Najstarszy Tadeusz, młodszy i najprzystojniejszy Janusz (w którym się skrycie podkochiwałam) i najmłodszy Zbyszek o wybitnie semickich rysach twarzy (który dla równowagi podkochiwał się we mnie). Zbyszek z tym swoim wyglądem miał wiele kłopotów. Niejednokrotnie żandarmi wciągali go do bramy, by udowadniał, że nie jest Żydem. Była też córka, podobnie jak ja, Halina, tyle że starsza ode mnie o cztery lata.
Tadeusz, aby utrzymać rodzinę, w Górkach Mironowskich pędził bimber. A to było zakazane! Dlaczego wpadł – nie wiadomo, w każdym razie trafił do Oświęcimia, a po kilku miesiącach przyszło zawiadomienie, że zmarł na atak serca.
Naszych znajomych, którzy tuż przed wojną wybudowali sobie piękny domek, wyrzucono z domu w piżamach, a cały dobytek Niemcy załadowali na samochód ciężarowy i wywieźli. Ludzie wrócili do pustych ścian. I tak mieli szczęście, że ich nie pozabijali, bo bywały i takie wypadki.
Zaraz na początku wojny, ale już po tej strasznej zimie 1940 roku, wezwano mamę do jakiegoś „-amtu” i zażądano, by podpisała Reichslistę, ponieważ Julian Müller był Niemcem, więc jego rodzina jest rodziną niemiecką. Ale nie z moją mamą takie numery! Oświadczyła im, że ona jest Rosjanką, a dzieci są małoletnie; jak dorosną do pełnoletniości, na pewno tę listę podpiszą sami. No i stało się coś niebywałego – zostawili nas w spokoju! Jednak na początku 1941 roku na podwórko zajechało auto, a w nim kilku Niemców w zielonych mundurach i jeden w czarnym płaszczu po same kostki. Oświadczyli, że otrzymali informację, iż w naszym domu jest radio (wszystkie aparaty radiowe należało zdać w komendanturze). Ten w długim płaszczu był tłumaczem. Mama mu cierpliwie tłumaczyła, że żadnego radia u nas nie ma i nigdy nie było!
– Wobec tego przeprowadzimy rewizję!
– A rewidujcie – mówi mama.
No i zaczęło się! Przewrócili dom do góry nogami, oczywiście na strychu znaleźli pudła z tymi Julkowymi śmieciami radiowymi, ucieszyli się!
– A jednak! Gdzie syn?
– W pracy.
– Gdzie pracuje?
– U piekarza.
Nagle na wołanie jednego z nich wszyscy zbiegli się do najciemniejszego kąta strychu i wyciągnęli z niego dwa zakurzone i zasnute pajęczynami kufry, a każdy z nich zamknięty na solidną kłódkę. Jeden z żołnierzy wyciągnął pistolet i wystrzałem otworzył kłódki. Po chwili wybuchnęli śmiechem! Zostawili kufry w spokoju, spakowali ukochane części radiowe Julka i poszli sobie, oświadczając mamie, że dostanie wezwanie do komendantury.
Mama wpadła w panikę.
– Zrobią Julkowi krzywdę! Wyślą go do Oświęcimia, a wiadomo, że stamtąd się nie wraca!
Nazajutrz poszła do Arbeitsamtu i oświadczyła, że jej syn pragnie jechać do Niemiec, do pracy. Biedny Julek nie miał wiele do powiedzenia.
A te kufry, które tak rozśmieszyły Niemców, były własnością pewnej klientki mamy, która, wyprowadzając się przed wojną do Warszawy, prosiła mamę o przechowanie ich przez pewien czas. Kufry stały i stały i chyba wszyscy o nich zapomnieli, łącznie z właścicielką. Skoro zostały otwarte, uznałam, że pora do nich zajrzeć. W jednym z nich były stare kuchenne graty, które dziś mogłyby stanowić eksponaty w muzeum. W drugim kufrze same skarby! Kilka roczników pisma „Detektyw”, wszystko oprawione przez introligatora. Z tego pisma dowiedziałam się o procesie Gorgonowej. Jakieś pisma: „Kresy”, „Podole” – wszystkie o treści antysowieckiej, wszystko porządnie oprawione, rocznikami. No… i wszystkie komedie pana hrabiego Aleksandra Fredry. Miałam co czytać! Co, jak co, ale czytać lubiłam zawsze.
+ There are no comments
Add yours