Kiedy dowiedziałem się, że są fanatykami narciarstwa i w pobliżu Zielonki pod Warszawą mają swój „Kasprowy”, zaraz wziąłem ich „na spytki”. Naturalnie najbardziej pasjonującą sprawą były ich początki, ich pierwsze kroki na śniegu. Pełen emocji i zniecierpliwienia czekałem, czy ich opowiadanie potwierdzi teorię lansowaną przez Przegląd Sportowy, że narciarstwo jest jednym z najbardziej naturalnych i spontanicznych sportów na nizinach. Nasza teoria opuszcza więc szpalty i w świetle faktów ma być poddana życiowej próbie.
— Jak to się u was zaczęło?
Zwróciłem się do wszystkich, ale przypuszczałem, że głos zabierze Andrzej Charkiewicz. Czarniawy, średniego wzrostu, o energicznych ruchach, wydawał się być przywódcą grupy. On też zaczął mówić:
— Zaczęło się od tego, że w 1945 roku w Pustelniku „rozsypała” się fabryka nart. Władze polskie, które przejęły zburzoną fabrykę zorganizowały z miejsca rozprzedaż ocalonego sprzętu. Miejscowa młodzież z Ząbek, Zielonki i innych podwarszawskich miejscowości za bezcen nabywała sprzęt narciarski. Nie mieli wprawdzie ani butów narciarskich, ani kostiumów, ale nikt na to nie zwracał uwagi i po kilku dniach, w kierunku niewielkiego wzniesienia koło Strugi ciągnęły grupki narciarzy przybranych w najrozmaitsze kostiumy. Nie gardzono matczynymi serdakami i ojcowskimi kaloszami zamiast Romingerów (narciarskie buty zjazdowe przyp. red.). Było to zimą 1945 roku…
— I skończyło się pewnie na spacerach na nartach?
— A jakże! Ledwo nauczyliśmy się posuwać po śniegu, już zaczęliśmy myśleć o zawodach narciarskich. Niewiele upłynęło czasu i urządzaliśmy biegi narciarskie…
— Na jakim dystansie?
7 metrów lotu
— Nie wiem. Nie mierzyliśmy. Ot, koło jakiegoś mostku był start, a parę kilometrów dalej powiedzmy na skraju lasu była meta. Naturalnie startowaliśmy jednocześnie i w grupie kilkudziesięciu (chłopcy w wieku 15 do 20 lat), wpadając jeden na drugiego i przewracając się, biegliśmy co sił w nogach. Bardzo emocjonujące były te wyścigi.
— Mieliście biegówki?
— Niby skąd? Narty były przeważnie zjazdowe, okantowane, ciężkie, wiązania w większej części — kandahary, prawdziwych wiązań biegowych nikt nie posiadał. Biegaliśmy naturalnie bez żadnego stylu, bo wtedy nie było podręczników narciarskich. Nie ograniczyliśmy się do biegów. Zbudowaliśmy małą skocznię terenową i rozpoczął się szał „otwartych konkursów skoków”. Skoki dochodziły do 7 metrów.
— Wcale nieźle. Kiedy zaczynało się polskie narciarstwo wyczynowe, to na pierwszej skoczni w Polsce „na Patykach” na przeciwko hotelu na Kalatówkach osiągano nie więcej, jak 20 m. Dobrze, ale kiedy zorganizowaliście się w sekcję narciarską?
— W 1945 r. Opiekowało się nami jedno zrzeszenie, potem drugie, ale opieka ta polegała na tym, że byliśmy zarejestrowani gdzieś w Warszawie jako klub terenowy. Dopiero w tym roku Budowlani obiecali nam pomoc finansową. Zakupimy sprzęt i pojedziemy w góry, no i nareszcie będziemy mieli instruktora. Zresztą do Zakopanego jeździliśmy i dotychczas, tylko na krótko i za własne oszczędności. Za grosze mieszkało się u górala, zjadło się obiad popularny i zagryzało słoniną przywiezioną z domu.
(…)
Jerzy R. Suszko
Przegląd Sportowy
R. 6, 1950, nr 101
Autora wspiera Wołomin Światłowód
+ There are no comments
Add yours