Kryptonim podany w tytule oznacza: Szkoła Podchorążych, Obwodu VII, Warszawskiego, Armii Krajowej, Kurs VI, klasa J. Wszystkie klasy naszej podchorążówki, w których byłem instruktorem, nosiły ten sam kryptonim. Prowadziłem je od roku 1941 do 1944, do momentu mego aresztowania przez Niemców. W roku 1941 ukończyłem na terenie „Celkowa”1 organizowanie kompanii, której plutony rozrzucone były po całym terenie. W roku 1942 otrzymałem rozkaz rozwinięcia kompanii w batalion. Administracyjnie należał on w dalszym ciągu do „Celkowa”, ale taktycznie i liniowo podlegał „Dębom” i nosił kryptonim „Balot III/D”, tj. był trzecim baonem z taktycznym zadaniem uderzenia na Rembertów. Życie zmieniło jednak zadania baonu w akcji.
Baon składał się z trzech kompanii w osiedlach Zielonka, Ząbki i Kobyłka-Wołomin. Kompania „osiowa” nie weszła w skład baonu i sama w późniejszym okresie rozwinęła się w baon nie podzielony na kompanie. Plutony tego baonu zlokalizowane były wzdłuż szosy Warszawa—Radzymin. Dowództwo rejonu leżało w rękach „Bila”2. Moim przełożonym liniowym był „Łukasz” mający kryptonim „Profesor”. Liczne inspekcje z wyszkolenia bojowego przeprowadzał u mnie „Ers” (inny pseudonim „Epsztajn”), który następnie był inspektorem podchorążówek. Rzadsze były inspekcje „Grocha”, zrzutka przyjeżdżającego do nas z Warszawy.
A więc w 1941 roku „Ers” dał mi w czasie inspekcji rozkaz, abym, zachowując dotychczasowe stanowisko dowódcy kompanii (kryptonim „Tragarz”) zorganizował i poprowadził klasę szkoły podchorążych.
Zasadą powszechnie stosowaną w ZWZ—AK było organizowanie „piątek” Taka pięcioosobowa sekcja wchodziła w skład drużyny. Ze względu na konieczność zachowania ścisłej tajemnicy istniał zakaz rozkonspirowania dowództwa. Chłopak miał dowódcę sekcji i nie znał nikogo więcej. Jednak z upływem lat organizacja stopniowo rozkonspirowywała się. Jasne było, że przez pięć lat ludzie mieszkający na tym samym terenie poznawali się i od strony udziału w akcji podziemnej.
Pierwsza klasa podchorążówki, którą prowadziłem, od razu sprzeciwiła się zasadzie piątki. Chłopców miało być pięciu, a wybrano sześciu. Wszyscy byli jednakowo wartościowi, zdecydowano więc wyjątkowo zezwolić na grupę sześciu elewów. W ostatniej chwili Ers przydzielił mi „Ruzłuckiego” (inny pseudonim „Szary”), który mieszkał na moim terenie, ale nie należał do mojej kompanii. Zresztą okazał się najlepszym z klasy.
Po ukończeniu szkoły w stopniu plutonowego-podchorążego został on odkomenderowany do dyspozycji wywiadu AK i był jednym z przeprowadzających wywiad na Peneemünde. Rozłucki (Tadeusz Deręgowski) zginął w nieznanych mi okolicznościach.
Tak więc na pierwszą zbiórkę miało się stawić siedmiu chłopców. Przyszło ośmiu. Ten ósmy był z Marek i po prostu przyprowadził go jeden z elewów z pominięciem drogi służbowej. Krótka rozmowa przekonała mnie, że jest to chłopiec wartościowy. Przyjąłem na siebie ryzyko.
„Jesteście uczniami szkoły podchorążych — powiedziałem chłopcom. — Tu obowiązuje was jeszcze ściślejsza konspiracja, niż w plutonach. Nie podchorążówka, a „przedszkole” — inaczej nie mówić. U nas każdy z was będzie mieć inny pseudonim niż w linii. Ja też tu mam inny pseudonim. Ja jestem przedszkolanka — panna Wikcia. Wy macie tu jako pseudonimy imiona żeńskie”. Tak więc zaczął się okres kilku lat szkolenia przyszłych oficerów.
Zajęcia obejmowały początkowo wykłady ze służby polowej, terenoznawstwa, nauki o broni, organizacji Armii Krajowej, taktyki i dowodzenia. Następnie wychodziliśmy z nauką w teren. Licząc się z tym, iż grupa młodych mężczyzn w razie natknięcia się na Niemców, musi się wydać im podejrzana, wprowadziłem system “masek”. Maskami były nasze dziewczyny z patrolu sanitarnego, łączności i gospodarczego. Zwłaszcza przy pojedynczych wypadach w teren lub ćwiczeniach obejmujących małe grupy, mające na celu na przykład zapamiętanie sobie bez robienia notatek wszystkich szczegółów przebytej drogi — bardzo dobrym sposobem było łączenie chłopca z dziewczyną i nadanie takiemu wywiadowi na zewnątrz charakteru przechadzki zakochanych.
Początkowo wyglądało to rozpaczliwie. Chłopak dosłownie maszerował obok panny sztywno i równo. Ona zachowywała się też jak drewno. Musiałem ich uczyć, jak należy dziewczynę obejmować i jak ona ma się zachować. Zresztą szybko przyswajali sobie te — nie przykre — zasady. Ale były zadania, na które elew mu siał iść samotnie. Maską dla niego był jakiś przedmiot, który tłumaczył jego samotny spacer. Więc na przykład 2—3 rurki izolacyjne lub narzędzia monterskie, jakaś paczka, ale nie zawierająca „trefnego” towaru.
Normalna szkoła podchorążych dysponuje odpowiednim pomieszczeniem i pomocami szkolnymi, i doskonałym personelem pedagogicznym, licznym i wszechstronnie wyspecjalizowanym. Tu musiał im starczyć jeden pokój, coraz to w innym miejscu i jeden instruktor. Jeżeli do tego dodam ciężką walkę o byt, jaką toczyliśmy w czasie okupacji, fakt, że jednocześnie z pracą często fizyczną, poświęcenie, zwłaszcza z ich strony kilku godzin parę razy tygodniowo — było nie lada wyczynem. A byli oni zajęci oprócz tego w swojej grupie konspiracyjnej, i nie mogli tego zaniedbać, nie mogli nawet przed swoim dowódcą drużyny ujawnić, iż są uczniami szkoły podchorążych Mnie zaś dowództwo kompanii, a od 1942 roku dowództwo batalionu, zajmowało bardzo dużo czasu.
Sprawa jakiegokolwiek doradztwa czy konsultacji w zagadnieniu szkolenia była początkowo bardzo kiepsko postawiona. Oprócz czasopism „Insurekcja”, przeznaczonego wyłącznie dla oficerów i egzemplarzy „Żołnierza Polskiego” nie otrzymywałem nic. Konsultacje tylko z Ersem i te były najpożyteczniejsze. Po pewnym czasie otrzymałem i od tej chwili stale otrzymywałem instrukcje dla prowadzących klasy podchorążówki i wówczas już praca była znacznie łatwiejsza.
Nauka o broni obejmowała ćwiczenia z „Wisem” i „Stenem”. Pozostała broń — z opisu. Rzadko bowiem udawało się otrzymać jakiś egzemplarz. Mieliśmy do czynienia z pistoletem automatycznym niemieckim, natomiast do końca brakowało nam erkaemów.
Największą ostrożność nakazywało przeprowadzenie ćwiczeń nocnych. Były one konieczne — podchorążowie musieli być obznajomieni z działalnością w nocy. Wprawdzie obowiązywała ściśle godzina policyjna, ale Niemcom, nawet patrolom niemieckim, niesporo szło zagłębianie się w las nocą.
Pierwsza klasa mojego „przedszkola” zakończyła ćwiczenia i naukę. Przeprowadziłem repetycje oraz ćwiczenia egzaminacyjne. Następnie przyjechał Ers i również przeegzaminował moich elewów. Na uroczystość nominacyjną przyjechał Groch, byli na niej obecni również nasi dowódcy terenowi i liniowi. Jako lokal wybrałem willę „Masława”, który był adiutantem mojego batalionu. Doskonale nadawała się ona na zebrania konspiracyjne. Przez duży ogród miała wyjście na trzy strony i była położona pośród trzech innych domów również otoczonych ogrodami. Ze względu na dość liczną zbiórkę i na obecność dowódców’, zarządziłem specjalną ochronę Grocha, który przyjechał z Warszawy koleją, spotkałem osobiście na peronie. Idąc półgłosem udzielałem mu informacji. Wskazałem budynek poczty. Z poczty łączność telefoniczna z willą „Masława”3, a załoga poczty, to nasza sekcja Armii Krajowej. Tu dowódcą był „Zygmunt”, naczelnik Urzędu Pocztowego. Koło poczty musiał przejechać każdy samochód, przejeżdżający przez tor kolejowy w naszą stronę. Nawet dla samochodu droga trwała 5—6 minut. To dosyć, aby na wypadek alarmu wsiąknąć w teren.
Idziemy dalej. Przy parkanie chłopak reperuje rower. Groch pyta półgłosem: „obstawa?”- „Tak”. Dalej spotykamy zakochaną parę. Idą w objęciach — „to też obstawa” wyjaśniam Grochowi. Na balkonie domu młoda pani coś szyje: posterunek obserwacyjny znów z łącznością telefoniczną. Grochowi to wszystko podoba się. Od lasu nadchodzi mgła i w momencie, kiedy wchodzimy już w furtkę domu, a możemy wejść, bo „semafor” wskazuje drogę wolną — mgła gęstnieje.
„Doskonale zorganizowane — mówi Groch. — Ale niech mnie pan nauczy, jak pan zrobił tę mgłę”…
Uroczystość cicha nominacji naszych chłopców na podchorążych i — po krótkiej przerwie — organizujemy następną klasę szkoły podchorążych Armii Krajowej.
Wiktor Ostrowski
Stolica – warszawski tygodnik ilustrowany
R. 23, 1968 nr 38
- “Celków” — rejon obejmujący ośrodki: Zielonka, Ząbki oraz „oś” szosy radzymińskiej z osiedlami Targówek, Drewnica, Marki, Pustelnik i Struga. Sąsiadował z nami rejon „Brzeziny” (Legionowo) oraz „Dęby” (Rembertów). Luźniejszą łączność mieliśmy z “Frączynem” (Otwock).
- “Bil” — Henryk Okinczyc, zmarł w Orszy w roku 1945.
- “Masław” — Władysław Martens zmarł w Orszy w 1945
Autora wspiera Wołomin Światłowód
+ There are no comments
Add yours