Pamiętnik Millerówny Haliny

Legjonowo, 23 września 1944 r.

Dziś w nocy postanowiłam pisać pamiętnik. Dlaczego? No tak… dla zabicia czasu. W krótkich słowach chciałabym opisać swoje dzieciństwo. A ponieważ zwykle wszystkie początki są trudne, więc może mi się to nie bardzo uda.

Urodziłam się w roku 1928 w czerwcu. Mam dwoje starszych rodzeństwa, brata i siostrę. Ojciec mój, człowiek 45 letni o złotym sercu kochał nas bardzo i trochę rozpieszczał, matka za to trzymała nas w karbach. Ojciec miał zakład fryzjerski w Warszawie. Matka z zawodu była krawcową, chociaż za życia ojca nie pracowała. Mieszkaliśmy w małym, własnym domku w Wołominie, 18 km poza Warszawą. Dzieciństwo moje do lat 7 płynęło w dobrobycie, spokoju i zabawach.

W siódmym roku mego życia, w roku 1935 umarł ojciec. Jako dziecko nie rozumiałam tego, co się stało. Po śmierci ojca matka odchodziła od zmysłów – nie jadła, nie piła, nie spała i dopiero służąca nasza zmusiła matkę do jedzenia. Naturalnie po śmierci ojca zostaliśmy bez grosza, z zakładu fryzjerskiego, którego ojciec był wspólnikiem dostała matka około 3500 zł. Po spłaceniu długów ciążących na domu niewiele zostało z tej sumy. Trzeba było się wziąć do roboty – by zarobić na kawałek chleba, matka wróciła do swojego zawodu. Trudno było przeżyć te lata do wojny. Bardzo często siedzieliśmy głodni, a w mieszkaniu chłód panował taki sam, jak na dworzu.

Halina Miller w czasie tworzenia tego tekstu, w roku 1944, miała zaledwie 16 lat. Za zgodą rodziny publikujemy niewielki, dotyczący naszego teremu, fragment jej pamiętnika.

W 1939 roku, we wrześniu, wybuchła wojna. Siostra miała zakończoną szkołę powszechną i ostatnio uczęszczała do szkoły handlowej, brat młodszy od siostry o 2 lata ukończywszy szkołę powszechną zdawał egzaminy do szkoły elektrotechnicznej. Ja zaś uczęszczałam do 4 kl. szkoły powszechnej. Wybuchła wojna i w trzy tygodnie Polska była zajęta przez Niemców. Nie cała Polska, bo Warszawa broniła się jeszcze przez trzy tygodnie, lecz z pięknego miasta zostały gruzy. Po zajęciu Polski Niemcy byli samowładnymi panami całej Polski. Zaczęły się grabieże, konfiskacje, mordy. No cóż – protestować nikt nie mógł, gdyż za to czekała kulka w łeb.

Owszem – otworzyli Niemcy wszystkie szkoły (oprócz gimnazjum), urzędy, powstały instytucje. Były szkoły – lecz samych najpotrzebniejszych młodzieży przedmiotów uczyć się było zabronione. Urzędnikom wypłacano pensje przedwojenne, a życie było 10 razy droższe – czy można było żyć? Nie! Stanowczo nie! No ale Polacy dawali sobie radę. Zaczęli zajmować się handlem, czyli zaczęli “szmuglować”. Z początku Niemcy patrzyli na to przez palce, potem zabronili. Za szmugiel (jeśli złapali) sadzali do Treblinki, Oświęcimia – sławnych obozów koncentracyjnych. Pomimo to wszystko ludzie handlowali i żyli jako-tako – ale żyli, a w roku 1944 dobrze żyli, gdyż z każdym rokiem byt w Polsce polepszał się.

W czerwcu 1944 roku zaczęły przychodzić do nas dziwne i niewiarygodne słuchy, jakoby wojska sowieckie podchodziły z początku pod Wyszków, potem pod Mińsk. I rzeczywiście – Niemcy zaczęli się cofać, z początku po trochu, a potem na dobre. Aż pięknego poranka, to było 30 lipca, wojska sowieckie zajęły nasze miasto. I tu dopiero widać, jaką Niemcy sieli propagandę, jak okłamywali nas na każdym kroku. Za armią sowiecką idzie polska armia, idą ci, co walczyli skrycie przez ubiegłe 5 lat. Szła młodzież z miast i wsi, szli wszyscy bić się za tą Polskę, która wtedy miała tak mało szans istnieć na tym świecie. Oddział naszego miasta, a jakże, miał umundurowanie – postarały się o to nasze wołominianki. Większość moich kolegów i znajomych poszło do wojska. Wojska sowieckie stały u nas 5 dni, następnie jak cicho weszli, tak samo cicho wyszli. Tego samego dnia z powrotem weszli Niemcy i wtedy zaczął się bój, który przeciągnął się cztery tygodnie – aż w końcu zaczęły się pogłoski, że będą nas wysiedlać. I rzeczywiście – 30 września 1944 r. ewakuowali nas, dając 15 minut czasu na zabranie ze sobą tego, co człowiek może unieść. Tego samego dnia doszliśmy do wsi Nadma, która znajduje się 5 km od Wołomina. Tam spotkałam moich znajomych. Przy pożegnaniu, gdy ja zażartowałam, że może się nigdy nie zobaczymy, nazwano mnie czarną wroną – dlatego, że ja im tak źle wróżę.

W Nadmie spędziliśmy noc. Co to była za noc! W rowie, na słomie, pod gołym niebem, komary i pchły gryzły, że aż strach, wcale spać nie było można. O godzinie 6 rano 1 września pognali nas dalej. Tego dnia, o godzinie 1 po południu doszliśmy do lasu stanisławowskiego, tam był dłuższy odpoczynek. W tym lesie stała niemiecka artyleria przeciwlotnicza. Sowieci wysłali samoloty przeciwlotnicze. zaczęła się kanonada – z tej strony Niemcy, a z tej Sowieci, a w środku tysiące ludzi, wozów, bydła. Piekło. Zaczął się krzyk, płacz, bieganina. Detonacje rwących się pocisków, ludzie zaczęli rozbiegać się na wszystkie strony, ja z Matką (brat i siostra byli już trzy lata w Niemczech) pobiegłyśmy w gąszcz lasu, gdzie przeczekałyśmy ten straszny nalot, który trwał przeszło 3 godziny.

Po nalocie wszyscy zaczęli się zbierać na trakcie i ten żałobny pochód poszedł dalej. Teraz między ludźmi można było zobaczyć masę rannych, było nawet kilka osób zabitych, których na miejscu pochowali.

Doszliśmy do wsi Stanisławów. Wszyscy byli tak pomęczeni, że ledwo ciągnęli za sobą nogi. Pomału, co 100 metrów odpoczywając, doszliśmy, a raczej dowlekliśmy się do wsi Kąty Węgierskie…

Więcej tego autora:

+ There are no comments

Add yours

Zostaw komentarz

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.