W czasie okupacji byłem nastolatkiem – mówi Zdzisław Knap, od urodzenia zamieszkały w Wołominie – ale żadne zdarzenia, żadna historia nie uleciały z mojej pamięci. Zdarzenia układają się w obrazy, a każdy z nich malowany jest jakąś emocją – a to nostalgią, a to humorem, niekiedy żalem i oburzeniem.
W Wołominie, tuż obok budynku obecnej Szkoły Podstawowej nr 1 przed wojną znajdowała się hurtownia mąki i kaszy. Jej właścicielem był Cukier, człowiek stosunkowo zamożny. W drugi dzień po wysiedleniu miejscowego getta Niemcy, skąd – nie wiadomo, przywieźli na teren już opustoszałego getta rodzinę Cukierów. Pięć osób: starsze około sześćdziesięcioletnie małżeństwo, dwudziestoparoletnią córkę Cukiera z mężem i malutkim dzieckiem. Zdzisław Knap z kilkoma chłopcami właśnie znajdował się nieopodal.
– Niemcy czekali nie wiadomo na co. Widocznie nie mieli rozkazu i zastanawiali się, czy ich wywieźć, czy rozstrzelać. Mieli takie krótkie karabinki, przedmiot pożądania chłopców w moim wieku. Wtenczas stary Cukier zwrócił się do nas w te słowa: Chłopcy, pamiętajcie, że ja nazywam się Cukier. Ja tu wkrótce zginę wraz z całą rodziną. Proszę, opowiedzcie ludziom jak umieraliśmy.
Czy jeden z tych Niemców znał polski, nie wiadomo, ale Zdzisław Knap nigdy nie zapomni wyrazu jego twarzy w chwili, gdy usłyszał słowa Cukiera. Początkowo na twarzy tego młodego, niewysokiego, jasnego blondyna malowała się przerażająca obojętność.
– Zupełnie, jakby był pod wpływem narkotyków. Potem, gdy Cukier zwrócił się do nas na twarzy pojawiła się złość. Najpierw strzelił staremu Cukierowi w głowę. Potem strzelił w zięcia. Wtenczas córka Cukiera, która tuliła w objęciach małe dziecko padła na męża. Niemiec jednym strzałem przeszył i ją i niemowlę. Potem wymierzył w nas, ale już nie strzelał.
ale już nie strzelał. wymierzył w nas,
Bosa Fajga
Przed wojną przy ul. Moniuszki była garbarnia. Należała do Blimbauma. Jego córka, Fajga chodziła do szkoły nr 4. Dziewczynce dokuczano z powodu jej pochodzenia.
– Byłem wysokim, jak na swój wiek chłopcem – wspomina Zdzisław Knap. – Pewnego dnia ojciec Fajgi zaprosił mnie do swojego domu. Zwrócił się do mnie z prośbą, bym ochraniał Fajgę przed zniewagami i pilnował, by jej nikt nie krzywdził. Za to dał mi w prezencie piękny skórzany tornister. Taki tornister był wówczas luksusem i przedmiotem pożądania, bo zazwyczaj chłopcy mieli zbite z drewna pudełka na książki. Nie bardzo wiedziałem co zrobić z tym darem, ale dopóki byliśmy z Fajgą w jednej szkole zawsze stawałem w jej obronie.
Był listopad 1939 r. we wspomnieniach Zdzisława Knapa już prószył śnieg. Szedł ulicą Sikorskiego, gdzie zgoniono do zasypywania rowów wołomińskich Żydów. Wśród nich była Fajga.
– Padał śnieg, było zimno, a ona stała boso. A przecież była córką właściciela garbarni, gdzie było zawsze tyle przeróżnych skór. I o ironio, ta dziewczynka stała boso na śniegu. Nie zapomnę nigdy jej spojrzenia jakim mnie wówczas obrzuciła. Ten wzrok to był sam żal.
Piekarnia pod kasztanem
Tuż obok, gdzie znajduje się ten kasztan, na którym ludzie wieszają nekrologi, na rogu ulic Kościelnej 1 Legionów, przed wojną znajdowała się piekarnia należąca do wołomińskiego Niemca. Jest rok 1939, wrzesień, godzina czwarta nad ranem. Przed piekarnią stoi już kolejka składająca się z kilkunastu osób. Wśród nich na chleb oczekuje Zdzisław Knap. Nagle zajeżdżają dwa motocykle z niemieckimi żołnierzami, coś w rodzaju przedniej straży.
– Pierwszy raz wtedy zobaczyłem niemieckiego żołnierza. Zaczęli się na nas drzeć. Wtenczas wyszedł piekarz i oświadczył po niemiecku, że ludzie czekają na chleb. Oni na to zażądali, ażeby ktoś im pokazał, gdzie jest Leśniakowizna. Wzięli na motor mojego kolegę, Szczepana, który wskazał im drogę. Dlaczego Leśniakowizna? Tam mieszkali niemieccy koloniści.
Kto pozwolił burzyć?
– Pamiętam, jak likwidowana była żydowska bożnica przy ul. Moniuszki. Stała naprzeciwko budynku, gdzie znajduje się obecnie Cech Rzemiosł Różnych.
To był rok 1940. Bożnica była z drewnianych bali, kryta blachą. Rozbierali ją Polacy, a drzewo zabierali na opał. Zdzisław Knap był świadkiem jak zrzucano blachę przykrywającą dach. Pamięta też doskonale radość Niemców, którzy fotografowali Polaków niweczących bożnicę.
– Kto pozwolił ludziom rozwalić Świątynię? – jeszcze dziś dziwi się Zdzisław Knap.
Przy ulicy równoległej do Sikorskiego, na piaszczystym wzgórzu znajdował się kirkut, cmentarz żydowski. Jak zaczęła się okupacja na zazwyczaj cichym cmentarzu zaczął się ruch. Jeszcze nie było getta, jak dzień w dzień do mogił kładziono zwłoki.
– Te pochówki odbywały się już bez żadnych ceremonii. Skąd tyle trupów? Zapewne Niemcy mieli przyzwolenie na strzelanie do Żydów, jak kto chciał.
Wiosną 1940 r. Niemcy przystąpili do budowy rampy kolejowej. Jako materiału używali ziemi z nagrobków żydowskiego cmentarza. Do robót zagonili wszystkich wołomińskich furmanów.
I jeszcze jedno wspomnienie związane z Żydami. Gdy likwidowano getto, jego mieszkańcy wiedząc co ich czeka, masowo popełniali samobójstwo skacząc do stawu mieszczącego się nieopodal boiska Huraganu. Ten widok silnie utkwił w pamięci trzynastoletniego wówczas Zdzisława Knapa.
Likwidacja i obława
W Wołominie w domu Haberków mieszkał podczas okupacji wysoki funkcjonariusz niemiecki, nazywany przez miejscowych „Ogórkiem”. Zazwyczaj do pociągu eskortowało go dwóch policjantów. Kiedyś, gdy znajdował się w okolicach stacji obok niego przejeżdżała kopiasta fura siana. Gdy koń minął Niemca z wozu wyskoczyli partyzanci i wciągnęli „Ogórka” w siano. Tam go udusili, a ciało zostało pochowane na żydowskim kirkucie.
– Kto był odpowiedzialny za tamtą akcję? Jaka organizacja? Nie wiem.
W odwecie w całym mieście zrobiono obławę. To było bladym świtem. Rano na jeden z placów zgoniono kilkuset ludzi. Kto miał kartę pracy z huty zostawał wypuszczany z obławy. A gdy kto nie miał przy sobie tego dokumentu musiał powiedzieć nazwisko ówczesnego dyrektora huty i o ile je znał również zostawał wypuszczany. Pozostali trafili na roboty do Niemiec.
Pieniądze w korzeniach dębu
Przy obecnej ulicy 6 września znajdowało się biuro huty. Pewnego dnia, a był to dzień wypłaty, grupa młodych, uzbrojonych chłopców zrobiła napad. Gdy chłopcy wychodzi z łupem, przez wysokie okienko Niemiec strzelił i zabił jednego z nich.
– Pieniądze na wypłatę dla pracowników huty były w kopertach, zresztą były to nędzne grosze. Ci chłopcy musieli działać dla jakiejś organizacji – wspomina Zdzisław Knap. – Gdy usłyszałem strzały przybiegłem z moim kolegą. Zobaczyliśmy uciekającą grupę i cichcem podążyliśmy za nimi. Oni te wszystkie koperty ukryli pod korzeniami dębu, aż w Nowej Wsi.
Złap mi wszę
Niemcy stacjonowali w Wołominie. Wśród nich bywali i tacy; którzy przybyli tu z frontu wschodniego, na krócej lub na dłużej. Pewnego dnia Zdzisława Knapa zaczepił umundurowany żolnierz z niecodziennym życzeniem.
– Powiedział, że bardzo chce żywą wszę i da mi za nią chleb, konserwy i jeszcze coś. Dla tej wszy otrzymałem od niego specjalne metalowe pudełeczko z dziurkami, tak by się nie podusiła. Złapałem nawet sześć wszy i mu zaniosłem. Był uszczęśliwiony.
Na co niemieckiemu żołnierzowi, jak się potem okazało, Czechowi wcielonemu do niemieckiej armii był potrzebne te wszy? Po to mianowicie, żeby je zademonstrować wojskowemu lekarzowi i symulować tyfus. A jak wiadomo wszy przenoszą tę ciężką chorobę, której niemiecka armia bała się panicznie. Czech już nie powrócił na front wschodni, a Zdzisław poza żywnością otrzymał parę
srebrnych sztućców z insygniami jakiegoś wileńskiego hotelu.
Uprowadzenie krowy
Z okupowanych ziem trafiały do Wołomina również krowy zarekwirowane przez Niemców. Przetrzymywano je przy ul. Legionów, w miejscu gdzie niegdyś znajdowała się odlewnia. Zdzisław z kolegami chodził tam ukradkiem, odsuwał deski od ogrodzenia i garstką siana wywabiał zwierzę. Trzykrotnie udawało mu się uprowadzić krowę, która trafiała na stół wygłodniałych wołominiaków.
– Ależ wtedy mięsa było – wspomina z rozrzewnieniem.
Obsmyczyny panienek
W Wołominie, jak w większości miast polskich wykonywano wyroki nad volksdojczach. W biały dzień zastrzelono właściciela jednego w sklepiku ze skórami mieszczącego się na rogu ulic Sienkiewicza i Legionów. W tym samym czasie został zlikwidowany szewc z ul. Legionów. Za wyroki na volksdojczach nie było żadnego odwetu ze strony Niemców.
Na „obsmyczyny” panienek, prowadzających się z Niemcami, również przymrużali oko. Zdzisław Knap wspomina taką miejscową historię.
– Wchodzi dwóch chłopaków do mieszkania, gdzie siedzi młoda kobieta i dwóch żołnierzy. Ci, na widok uzbrojonych podnoszą ręce od góry, a nawet odpinają pasy z bronią. Gdy chłopcy Iekceważąc żołnierzy golą głowę panience, ci wybuchają radosnym śmiechem.
Ponoć w samym Wołominie przeprowadzono przynajmniej sześć obsmyczyn.
Bójka na stacji
Stacja w Wołominie miała wówczas nieco odmienny wygląd niż obecnie. Dach był na filarach, wokół stały ławy, z tyłu ławek półki i coś rodzaju mocno zakrzewionego ogródka. Pewnego dnia do Zdzisława podszedł nieznajomy mężczyzna i zaproponował dużą, jak na tamte czasy sumę, bo aż 500 zł za bójkę na stacji.
Z tej stacji wyjeżdżali na urlop niemieccy żołnierze. Siadywali na tych ławkach w oczekiwaniu na pociąg, a z tyłu na półkach kładli plecaki i broń. Zdzisław o określonej przez nieznajomego porze wpadł z kolegą na stację. Zaczęli się bić, tarmosić i krzyczeć przy ogromnym aplauzie niemieckich żołnierzy. Wkrótce chłopcy umknęli przechodniakiem na ulicy Warszawskiej. Potem się okazało, że gdy bili się na stacji w tym samym czasie zniknęło parę niemieckich karabinów leżących na półkach, które skradła druga grupa ukrywająca się wówczas w krzakach.
Gdzie się podziali?
Na bocznej uliczce Cichej mieszkała sobie rodzina Warszawskich. Ojciec zmarł w 1939 r. i pozostawił żonę z czwórką dzieci, dwie dziewczynki i dwóch chłopców. W tamtym domu aż piszczała bieda. Jednak w czasie okupacji, co i raz dawało się zauważyć panią Warszawską, która skupywała na czarnym rynku spore ilości żywności. Za co, skąd pieniądze, dziwowali się ludzie. Pewnego dnia Zdzisław znalazł się w tamtych okolicach i zobaczył jak przed domem siedzi najstarszy z braci, Czesiek i na całe gardło wyśpiewuje.
– Czesiek, czemu ty tak wyjesz na całe gardło?
– Cieszę się, bo się najadłem.
Od słowa, do słowa, przy bimberku wyszło na jaw, że Warszawscy ukrywają czwórkę Żydów, dwóch mężczyzn i dwie kobiety.
Po wyzwoleniu Zdzisław oglądał tę przechowalnię. To była ogromna piwnica wykopana pod podłogą. Ściany miał wyłożone matami, wewnątrz znajdowały się drewniane prycze.
– Tak, na pewno przeżyli okupację. Musieli tam siedzieć ze trzy lata. Może tylko wychodzili przewietrzyć się w nocy. Co się z nimi stało, gdzie się podziali? Naprawdę nie wiem.
Zdzisław Knap mówi, że takich wspomnień ma mnóstwo, że można by z tego napisać książkę. Sam próbował zabrać się do pisania, ale nie za bardzo to wychodziło. Na razie tamte dni i tamte obrazy przechowuje w pamięci i jak mówi, żaden szczegół nie uległ zatarciu.
+ There are no comments
Add yours