Urodziłem się nad Cienką (I)

Trochę z geografii

Rzeczka Cienka zaczyna się tak bardziej na serio gdzieś w rejonie wsi Flakowizna. Swoimi mackami wąziutkich cieków i rowów sięga jednak dalej w kierunku południowo-wschodnim, aż pod Dobre. Zmierza ta rzeczka “ogromem” swoich wód – tak szeroko rozlanych, że można je na ogół przebyć jednym krokiem – w kierunku północno-zachodnim, prosto do Tłuszcza. Po drodze przemyka przez wieś Gołębiowizna, zawadza o Rudniki, oddziela Kury od Grabowa, przecina trakt Sulejów-Miąse, utyka nosem w terenie dawnego majątku Ulasek (obecnie wieś Stryjki), gwałtownie skręca na północ, chwilkę płynie równolegle do dawnej drogi majątkowej, zaraz potem łączy się z inną “potęgą” wśród cieków Mazowsza, tj. Boruszą, i w tym momencie obydwie jako Cienka po skręcie na zachód, omijając Tłuszcz skręcają za nim na południowy-zachód, by w okolicy Klembowa dołączyć do poważniejszej trochę niż one – Rządzy.

Swoim cieniutkim szlakiem przemierza ona spory obszar płaskiego, piaszczystego, porośniętego niewielkimi laskami Mazowsza środkowo-wschodniego. Przed ostatnią gierkowską reformą administracyjną cały ten obszar należał do województwa warszawskiego. Obecnie zagarnęły go województwa siedleckie i ostrołęckie.

Cienka Ulaskowska

Więcej mogę powiedzieć o historii odcinka Cienkiej, który przebiega przez teren dawnego majątku Ulasek, albowiem pewnego zimowego lutowego dnia, na kilka lat przed II Wojną światową urodziłem się w drewnianym dworze położonym bez mała dwieście metrów od prawego brzegu rzeczki, ok. 3 km od Tłuszcza. Dwór ten wzniósł w trzeciej ćwierci XIX w. mój pradziad, uczony warszawski – Tytus Babczyński, ożeniony z córką dziedzica z Chrzęsnego, Bronisławą Koskowską.

Sam ten mało ważny dla historii świata fakt mojego urodzenia odbył się spokojnie. Nawet nie zdążono zaalarmować Dziadziusia Ludwika z Jadowa. Wystarczyła pomoc sąsiadki Sasinowej, wówczas już matki dorosłych dzieci. Sasinowa swoją medyczną karierę zaczęła od posługaczki w gabinecie mojego jadowskiego Dziadka, który zaobserwowawszy u niej dryg i zainteresowania medyczne przyuczył ją na swoją pomocnicę-pielęgniarkę. Z czasem spełniała ona – wobec małego “nasycenia” terenu pomocą lekarską – rolę okolicznej felczerki-akuszerki. Nim posłano po jadowskiego doktora, wzywano Sasinkę. Za czasów, które obejmuje moja pamięć nazywano ją „starą Sasinową” w odróżnieniu od “młodej”, czyli urodziwej żony jej syna Staśka.

Ale wracając do Cienkiej – “moja” Cienka oddzielała tereny dworskie od chłopskich oraz przecinała teren dworski na dwie nierówne części. Na mniejszej części, północnej, przedzielonej z kolei drogą Sulejów-Tłuszcz, po stronie drogi dalszej od rzeczki (północnej) wśród krzewów i drzew wznosił się właśnie dwór, a przy nim budynki gospodarcze – bliżej budynek spichrza, chlewu i kurnika, dalej – na podwórzu – stajnia z oborą i wozownia. Z boku podwórza, przy drodze, stał budynek czworaków, a nieopodal niego studnia z drewnianą cembrowiną, żurawiem i korytem do pojenia bydła. Po stronie drogi bliżej rzeczki (południowej) stała duża stodoła o ścianach drewnianych z murowanymi słupkami i dachu wysokim krytym słomą. Do stodoły wjeżdżało się przez dwie pary wielkich wierzei. Przed stodołą na lekkim kolistym wzniesieniu (ślady zostały do dzisiaj) zainstalowany był czterokonny kierat.

Po stronie drogi tej samej co dwór, na północ od niego, za rowem, znajdował się ogród wykorzystywany głównie rolniczo. (Obecnie szkoła skalała fragment ogrodowej ziemi kneblem asfaltowego boiska).

W ogrodzie przy alejce do dworu stały dwa wielkie rozłożyste kilkusetletnie dęby (jeden z nich rośnie do dziś). Północną granicę ogrodu stanowił szereg wielkich świerków. Za nim ciemne, tajemnicze stawki zbierające wody z rowów melioracyjnych. Za stawkami – na koniec – kilka hektarów pięknego, starego lasu. Tam na wiosnę kwitły zawilce, śpiewały ptaki, a potem pełno było jagód i grzybów.

Na lewym, wyższym brzegu rzeczki leżała większa – całkiem rolniczo-leśna – część dworskiego obszaru. Najpierw od samego brzegu aż do skraju podmokłego lasu zwanego „Wirami” ciągnęły się rozległe łąki. Dalej za Wirami, na południe, to już suchy las, który osłaniał piaszczyste polany pól.

W gospodarce Ulaska łąki odgrywały poważną rolę, gdyż wobec niedostatku żyznych pól właściciele Ulaska próbowali – nie bez pozytywnych rezultatów – oprzeć gospodarstwo na produkcji mleka. Dość sporą – jak na szczupły areał pól (ok. 50 ha) – oborę musiały więc głównie wykarmić łąki.

Ale jak tu zmusić suche, nie zalewane przez rzekę łąki do odpowiedniej wydajności? Poradzono sobie w ten sposób, że na Cienkiej w miejscu jej skrętu, przy terenie dworskim zbudowano zastawę. Spiętrzona przez nią woda systemem rowów doprowadzana była do łąk. Ten proceder nawadniania łąk odbywał się – w miarę potrzeby – nawet kilka razy na rok. Pamiętam na łąkach ogromne kałuże cudownej, czystej, ciepłej wody, po której my dzieciaki biegaliśmy i taplaliśmy się do upojenia – nie bacząc na okrywający nas przyodziewek. To pozytywne dla łąk nawadnianie łączyło się z negatywnym, dla korzystających z dalszego biegu Cienkiej, czasowym niedoborem wody. Pamiętam interwencje “niedowodnionych”.

Na prawej reprezentacyjnej części obszaru dworskiego zasługuje jeszcze na uwagę jeden obiekt, a mianowicie pensjonat “Borucza”. Drewniany parterowy budynek z heblowanych, surowych od zewnątrz i wewnątrz bali, z krytym czerwoną dachówką dachem, z małymi pokojami położonymi po obu stronach długiego korytarza i kilkoma pokojami na poddaszu, został wzniesiony kilka lat przed wojną z inicjatywy przedostatniej właścicielki Ulaska, tj. doktorowej Stanisławy Wiśniewskiej, czyli mojej Babci.

Dom pensjonatowy był położony na łączce kilkanaście metrów na wschód od dworu, za okalającym go wałem z krzaków bzu. Postawienie pensjonatu miało na celu finansowe podtrzymanie nie najlepszej kondycji ulaskowskiego gospodarstwa.

Jacy byli mieszkańcy pensjonatu przed wojną? – tego ja oczywiście nie pamiętam. Znając jednak surowe zasady właścicieli Ulaska (moich Rodziców), pensjonat był wynajmowany innej kategorii ludzi niż to podaje Szanowny Autor artykułu „Drzewiej” zamieszczonego w ,,Łączniku…” nr 21/94. Nic mi nigdy o takich wydarzeniach, o jakich wspomina wyż. powołany artykuł, Rodzice nie opowiadali. A gdyby nawet nie mówili, szeptałaby o tym długo okoliczna plotka. Jednak ani ja, ani moje siostry takich plotek nie słyszeliśmy. Owszem przypominam sobie golasów nad Cienką – byli to kąpiący się chłopcy wiejscy, a kąpali się na nagusa dlatego, że (w co trudno dziś uwierzyć) nie posiadali kąpielówek.

W czasie okupacji człowiekiem, który – jak wieść okoliczna głosiła – nie lubił, by jego dorodne, wysportowane ciało o smagłej, opalonej skórze, krępował nadmiar odzienia, był krewny dziedziców chrześnieńskich pan Bogusław D. Oficjalnie pełnił on jakąś funkcję w leśnej administracji majątkowej (nieoficjalnie pewno konspirował) i mieszkał z młodą, ładną żoną w leśnym, drewnianym domku zwanym „kantorem”, położonym przy drodze z Chrzęsnego do Ulaska. Pan Bogusław często odwiedzał Ulasek. Gdy przyszedłszy któregoś letniego dnia i skierował się w stronę rzeczki, pobiegła za nim zgraja dzieciaków – a wraz z nią ja – przeczuwając, że coś “się święci”. I rzeczywiście – pan Bogusław kąpał się bez kąpielówek. Był to jedyny znany mi dorosły nudysta w okolicy.

Co do pensjonatowego gościa rodem z Warszawy, o którym mówi wyż. wym. artykuł, że “…miał chęć wyskoczyć pod Warszawę… Z… miłą mu osobą”, można by się zastanowić, czy by taki nie miał tysięcy innych miejsc, położonych bliżej Warszawy niż Tłuszcz i Ulasek?

Tak, pamiętam z czasów okupacji letników, którzy niewątpliwie byli “miłymi sobie osobami”, a to parę małżeńską uczonych warszawskich, filozofów, państwa Ossowskich (oczywiście już świętej pamięci), którzy w ulaskowskim otoczeniu naturalnej przyrody pracowali, odpoczywali, szukali schronienia przed warszawskim zgiełkiem.

Były też wśród pensjonatowych gości osoby szczególnie miłe gospodarzom i nam – dzieciom. Taką osobą była nasza ukochana Ciocia Oleńka (Aleksandra Jasińska-Nowicka), malarka, później nazwana “Ciotkuszem”. Przyjeżdżała wiosną lub latem i mimo ciężkich przeżyć, jakich doznała uciekając ze Lwowa przed wywózką do enkawudowskich łagrów, a potem do warszawskiego piekła, potrafiła natchnąć wszystkich humorem i optymizmem. Zawsze zostawały po jej pobycie jakieś miłe obrazki, a zwłaszcza portrety dzieci, nie tylko dworskich ale i wiejskich.

Nie ma wątpliwości co do wysokiego poziomu kultury, intelektu i etyki wymienionych gości pensjonatu.

Któregoś okupacyjnego lata pensjonat zamieszkiwała rodzina Jerzego Brokmana. Ten szczupły, nieco przygarbiony, powłóczący nogami na skutek przebycia choroby Heine-Medine’a, młody jeszcze człowiek, z twarzą Mefista, był – zdawało się – na usługach administracji niemieckiej, bo jeździł po majątkach i kontrolował zawartość tłuszczu w mleku. Jego postać i jego działania stanowiły dla nas, dzieciarni (prócz mnie i moich sióstr przebywali w czasie wojny w Ulasku synowie kuzyna Mamy – bohatera wojny 39 r.), coś zadziwiająco tajemniczego. Z wielkim zaciekawieniem patrzyliśmy, jak rozstawiał swoją, wożoną czarnym dużym rowerem, aparaturę, tzw. “centerfugę”. Następnie przygotowywał długimi, zabarwionymi na brązowo palcami żylastych szczupłych dłoni próbki mleka, zmieszanego z jakimiś chemicznymi odczynnikami, a wstawiwszy je do aparatury rozkręcał ją za pomocą ręcznej korby do niebywałych obrotów. A tak naprawdę był konspiracyjnym łącznikiem, kolporterem prasy podziemnej. Zginął jako żołnierz AK śmiercią bohatera w obronie jednej ze śródmiejskich barykad Powstania Warszawskiego.

W pensjonatowym domu znajdowali też schronienie ludzie gnani wydarzeniami tamtych czasów. Oto latem 1939 r., gdy wojna „wisiała w powietrzu”, pojawiła się w Ulasku spowinowacona z nami rodzina. Nim uciekła przed grozą wojny gdzieś hen w zamorskie kraje, tłoczyła się przez kilkanaście dni w pensjonacie.

Inną grupą uciekinierów byli ci, którzy znaleźli się w Ulasku, gdy armia sowiecka była już niedaleko. Niektórzy, przebywając gdzieś w okolicy na letnisku, nie zdążyli przedostać się do Warszawy przed wybuchem powstania. Pozostali porzuciwszy swoje domostwa uciekali przed frontem. Wszyscy oni nie na długo znaleźli schronienie w drewnianym budynku pensjonatu, bo wkrótce musieli go opuścić, by wykopawszy w lesie schrony ziemne tam ratować swoje głowy.

Pamiętam też przymusowych mieszkańców pensjonatu. Byli to niemieccy żołnierze z batalionu saperów dywizji pancerno-motorowej SS “Wiking”, których zadaniem było saperskie przygotowanie terenu do obrony przed nadciągającą z południa szaro-zielonkawą armią. Ustąpili oni następnie miejsca wojskom frontowym. W obawie przed nimi opuścili Ulasek wszyscy jego mieszkańcy. Zarówno ci ze dworu, jak i ci z czworaków.

Więcej tego autora:

+ There are no comments

Add yours

Zostaw komentarz

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.