Dziś mało kto pamięta, że Zenonów, dzisiejsza północna część Zagościńca, jeszcze 80 lat temu był tętniącym życiem letniskiem, gdzie w swych nieraz okazałych willach wolne chwile spędzali mieszkańcy Warszawy, w tym także i wielkie sławy tamtych lat. Czas zrobił jednak swoje i dziś o przeszłości Zenonowa świadczy już niemal wyłącznie nazwa ulicy Tramwajowej, upamiętniająca kursujące tu przed laty tramwaje konne, wożące letników ze stacji kolejowej w Wołominie. W ciągu ostatnich lat z krajobrazu tej części Zagościńca bezpowrotnie zniknęły ostatnie materialne świadectwa dawnej świetności tego miejsca, zwłaszcza drewniane budynki, jak dom państwa Czytowskich przy ul. 100-lecia 156, prezentujący unikalny przykład tzw. baroku syberyjskiego. Jednym z ocalałych budynków jest, wzniesiony z czerwonej cegły, dom Dutowa, znajdujący się niemal na samym krańcu dzisiejszego Zagościńca, schowany nieco pomiędzy współczesną zabudową. Wciąż żyją jednak osoby, które doskonale pamiętają dawny Zenonów. Jedną z nich jest Pani Jadwiga Kucha (ur. w 1931 r.), która dzieciństwo i lata swej młodości spędziła właśnie tu w Zenonowie.
Zenonów na początku XX wieku był osadą o charakterze letniskowym. Jak wyglądał w latach trzydziestych?
W Zenonowie się urodziłam i tu mieszkałam do 17. roku życia. Dobrze pamiętam jak miejscowość wyglądała w drugiej połowie lat 30., gdy miałam 5, czy 6 lat. Letnisko Zenonów położone było nad rzeką Czarną, która nie była wówczas uregulowana i malowniczo płynęła w swoim korycie. Woda była bardzo czysta, a rzeka niezbyt głęboka. Aż do wybuchu wojny do Zenonowa przyjeżdżali letnicy i właściciele willi i tu spędzali niemal całe lato. Pośród nich było wielu artystów scenicznych czy malarzy. Przyjeżdżała tu także znana aktorka Mieczysława Ćwiklińska. W okolicy znajdowało się wiele okazałych willi, w tym również murowanych, o przeróżnych nazwach, jak „Skarbonka”, „Izabelin” czy „Muszyna”. Przy ulicy Tramwajowej odbywały się wieczory taneczne, na sali z ubitych desek. Była kapela muzyczna, a sala była oświetlona lampami wiszącymi na sosnach. Przed zabawą dziewczynki takie jak ja, 5-6 letnie, tańczyły krakowiaka w pięknych krakowskich ubrankach. W ten sposób zbierane były pieniądze na budowę kapliczki w Zenonowie.
Do Zenonowa zjeżdżało na tyle dużo letników, że działał pensjonat, który przyjmował gości. Prowadzony był przez Niemca, którego nazwiska nie pamiętam, ponieważ niemal każdy mówił na niego „Herr”. Jego żoną była Polka. Wraz z całą rodziną mieszkał w Warszawie, gdzie miał kilka sklepów. Dlatego też w pensjonacie niczego nie brakowało. Były tu kakao i kawa, czego przed wojną nigdzie nie można było dostać. Do dziś pamiętam zapach tej kawy.
Życie w Zenonowie było w tamtych latach beztroskie. W okresie letnim przyjeżdżało tu pełno ludzi, którym pobyt umilała rzeka, porośnięta z obu stron drzewami. W wodzie kąpało się mnóstwo ludzi, zaś wieczorem po całej okolicy rozbrzmiewała muzyka. Niemal co dzień przyjeżdżał człowiek sprzedający lody, a także kataryniarz, który miał grającą katarynę oraz kolorową papugę. Sprzedawał przeróżne koraliki, zegarki, pierścionki, a dzieci z całego Zenonowa za nim biegały. Obok willi znajdowało się gospodarstwo państwa Lipskich, dość bogatych gospodarzy. Trzymali dużo krów i zatrudniali wiele ludzi, którzy za swoją pracę dostawali jednak marne grosze. Kobiety, które kopały ziemniaki, za cały dzień pracy otrzymywały 20 kilogramów ziemniaków. W Zenonowie znajdowało się też kilka drobnych gospodarstw, państwa Gajaków i Czeredysów, które dostarczały letnikom nabiału, sera, jaj, mleka czy drobiu. Działały także dwa sklepy. Jeden należał do pana Podgórskiego. Kupić u niego można było niemal wszystko. Pamiętam, że bułka kosztowała 5 groszy. Dla porównania mój ojciec dostawał wtedy rentę w wysokości 30 złotych.
W Zenonowie mieszkał też ogrodnik, pan Kobyliński, który uprawiał melony, arbuzy i inne owoce. Zapamiętałam go jako dziwaka, bo pomimo swej ogromnej wiedzy chodził niechlujnie ubrany, w kaftanie przepasanym tylko sznurkiem. Nie miał butów, nogi przewiązywał tylko onucami. Jadał byle co. Uczył innych ludzi ogrodnictwa i za to wszyscy go szanowali.
Nie wszyscy mieszkańcy Zenonowa żyli z uprawy roli. Wiele osób pracowało w Warszawie. Było kilku motorniczych tramwajów warszawskich. Paradowali po wsi w schludnych mundurach, na których mieli pozłacane guziki, co na mnie, jako dziecku, wywierało zawsze wielkie wrażenie. Moja matka pracowała natomiast w Instytucie Higieny przy ul. Chocimskiej, gdzie przeprowadzano doświadczenia na królikach, myszach i szczurach.
Do Zenonowa ze stacji kolejowej w Wołominie dojeżdżał tramwaj konny. Dziś jedyną po nim pamiątką jest nazwa ulicy: „Tramwajowa”. Czy przed laty tramwaj odgrywał istotną rolę w życiu osady?
Tramwaj konny był jedną z największych atrakcji Zenonowa. Wagony były czerwone, ciągnięte przez konia. Jako dziecko zapamiętałam, że choć jechały po szynach to bardzo się kołysały, bałam się, że zaraz się wywrócą. W tramwajach jeździli letnicy z Wołomina przez Górki Mironowskie. Były tam panie w dużych kapeluszach i dostojnie ubrani panowie. Tory tramwajowe prowadziły aż do garaży, znajdujących się na ulicy Tramwajowej, na wysokości kapliczki, ale po drugiej stronie drogi. W garażach trzymane były wagony i konie. Końmi zajmował się pan Jagodziński, który mieszkał z wielodzietną rodziną nieopodal. Właścicielem tramwajów konnych był mieszkaniec Zenonowa, pan Dutow.
Dutow był to jednym z kilku obcokrajowców, którzy mieszkali w Zenonowie.
Tak, był on Rosjaninem, który, wedle mojej wiedzy, był carskim oficerem i przyjechał tu po rewolucji październikowej. Był bardzo zamożny i już dość wiekowy. Mieszkał ze swą żoną w willi z czerwonej cegły, która stoi do dziś przy ulicy 100-lecia. Miał dwie córki. Jedna mieszkała w Opatowie i wyszła za mąż za Anglika o nazwisku Duchaltean. Druga zaś mieszkała w Warszawie. Były to osoby z tzw. wyższych sfer.
W 1938, albo w 1939 r. w Zenonowie wydarzyła się wielka tragedia. Na dom pana Dutowa napadło kilku bandytów, próbując go okraść. Udało mu się jednak ich przepędzić, bowiem posiadał broń i oddał do nich kilka strzałów. Jednak kilka dni później, pamiętam, że było to w maju, bo ludzie poszli wtedy na majówkę, przyszło jeszcze więcej zbirów, chyba ze dwunastu. Szli w długich płaszczach drogą od strony Kraszewa. Tym razem udało im się wedrzeć do środka, gdzie zakatowali pana Dutowa na śmierć. Jego żona, widząc to wszystko, zmarła na miejscu. Osoby zaś mieszkające w sąsiedztwie zostały powiązane sznurami i nic nie mogły zrobić. Później córki tragicznie zmarłego poprosiły moich rodziców, abyśmy zajęli się domostwem. Rodzice mieszkali tu do końca wojny, później ojciec nieopodal wybudował własny dom.
O przeszłości Zenonowa do dnia dzisiejszego przypomina drewniana kapliczka znajdująca się przy ul. Tramwajowej.
Kapliczka została zbudowana ze składek letników i zbiórek prowadzonych w trakcie zabaw tanecznych. Ufundowana była w 1936 r., a nieco później ją udoskonalono tak, że dziś stoi już jako duża kaplica. Odbywały się w niej nabożeństwa majowe. Koło niej też przechodzili ludzie, którzy później zabili pana Dutowa. Dla mnie kapliczka ta ma szczególne znaczenie, bo właśnie tu trakcie ciężkich walk w 1944 r. szukałam schronienia i modliłam się o ocalenie.
Jak wybuch II wojny światowej i okupacja niemiecka wpłynęły na życie w Zenonowie?
Bardzo dobrze pamiętam 1939 rok. 1 września miałam iść do szkoły. Była to szkoła 2– letnia, mieszcząca się w nieistniejącym już budynku przy ul. 100–lecia, należącym do pana Wojdy. Tego dnia rano mój ojciec usłyszał przez radio: „Wojna!”. Matka pojechała do pracy, ale niedługo potem wróciła, bo tramwaje nie chodziły. A w radiu głos krzyczał „Nie oddamy guzika od munduru!”. Na drodze zebrali się ludzie, a chłopaki na koniach krzyczeli, że uciekną za granicę. Zenonów opustoszał, wszyscy wyjechali do Warszawy i wesołe życie ucichło. Ludzie zaczęli szukać nowej pracy. Także i moja matka straciła pracę w Państwowym Instytucie Higieny, przejętym teraz przez Niemców. W Zenonowie ludzie zaczęli wieść inne życie. W okazałych willach usadowili się Niemcy. W pensjonacie „Herra” znajdował się cały sztab. Wysokiej rangi oficerowie urządzili sobie tu kasyno. Kuchnia dla oficerów znajdowała się w domu, a prości żołnierze jedli na zewnątrz. W ogromnych kotłach gotowano grochówkę, a w czasie obiadu przychodzili żołnierze z menażkami z całej okolicy. Gdy żołnierze odeszli, kucharze do kotłów dolewali wody ze studni i te resztki dawali mieszkańcom. Moja matka została zatrudniona w kuchni. Miała dobrze, bo po kryjomu mogła wziąć dużo chleba, smalcu i co mogła rozdawała ludziom w Zenonowie. Chleb chowała w kwiatach w ogrodzie, skąd kobiety, które przychodziły po zmroku, go zabierały.
Jeden starszy, siwy żołnierz, feldfebel, chodził ze mną do sklepu i kupował mi czekoladki i bombonierki, a za to musiałam mu tańczyć. Kiedy szłam do szkoły, on prowadził oddział wojska, jechał na koniu. Wołał mnie i musiałam do niego podejść, wtedy dawał mi cukierka. Gdy zaś przechodził koło naszego domu, brał mnie na kolana i opowiadał, że w domu zostawił taką samą wnusię, jak ja.
Wojsko niemieckie stacjonowało w Zenonowie przez całą jesień i zimę. Żołnierze zajęli wszystkie pensjonaty. Nie mogliśmy chodzić do lasu, bo wszędzie byli wojskowi. Wiosną 1940 r. żołnierze opuścili Zenonów. Sytuacja mieszkańców zaczęła się poważnie pogarszać. Pan Podgórski zamknął sklep, przestały też kursować tramwaje. Wagoniki stały nadal, lecz garaże zostały przez ludzi rozebrane na opał. My bawiliśmy się w tym miejscu, przepychając wagoniki po szynach. Została tylko kapliczka, do której ludzie przychodzili się modlić.
Aby przetrwać, ludzie zaczęli wyjeżdżać do III Rzeszy handlować. Przywozili mąkę, żyto, mięso, które kupowali tam za marki, które musieli wcześnie jakoś zdobyć. Potem to wszystko musieli sprzedać na miejscu, dużo drożej. Było to bardzo ryzykowne zajęcie, często wracali z pustymi rękami, bo na granicy patrole niemieckie z psami łapały ludzi. Często zdarzało się również, że jak już nawet udawało im się przejechać przez granicę, żandarmi zatrzymywali cały pociąg i wszystkie pakunki wyrzucali na peron, a ludzi wywozili do obozów. Także moi rodzice próbowali handlować. Często jednak wracali do domu pobici i z pustymi rękami. W 1943 r. mój ojciec został zabrany do obozu w Pułtusku, a matkę złapano i wywieziono na roboty do Niemiec. Mną zajęła się ciotka. Po pół roku ojciec wrócił, bo go zwolniono jako kalekę bez jednej ręki, którą stracił w dzieciństwie. Pamiętam, że po powrocie do domu miał straszne wszy. Po wejściu do mieszkania zdjął całe swe ubranie i na kiju wsadził je do pieca. Matka wróciła też niedługo. Miała wielkie szczęście, bo na komisji spotkała lekarza, który przyjeżdżał przed wojną do Zenonowa i ją poznał. Wpisał, że ma tyfus i tak została zwolniona.
Wojna trwała, a bieda wśród mieszkańców Zenonowa pogłębiała się. Ludzie ratowali się jak mogli. Pracowali u większych gospodarzy i handlowali, gdzie i czym mogli. Wille stały puste. Dopiero w 1942 i 1943 r. w domu pana Perkowskiego w Zagościńcu powstała szkoła. Tu chodziłam do klasy III i IV. V i VI klasa znajdowała się w budynku szkoły w Zagościńcu, wybudowanym pod koniec lat 30. VII klasę miałam skończyć w Wołominie, gdzie w domu pana Kośnika, mieszczącym się przy obecnej ul. Armii Krajowej, zorganizowano szkołę. Chodziło tu dużo dzieci, także z Helenowa, z Nowej Wsi. Dyrektorem szkoły był pan dyrektor Jesion, który uczył nas historii, geografii, zaś religii nauczał ksiądz. Były to przedmioty, których nauka za okupacji była zakazana. Wiosną 1943 r. albo 1944 r., ktoś oskarżył dyrektora i Niemcy wywieźli całą jego rodzinę do obozu, a szkoła została zamknięta. VII klasę musiałam więc skończyć po wojnie, w szkole dla dorosłych.
W lecie 1944 r. Zenonów był miejscem walk pomiędzy wojskami niemieckimi i radzieckimi. Jak zapamiętała Pani tamte dni?
Tych dni nie zapomnę do końca życia. Miałam 13 lat, kiedy w Zenonowie i pobliskich miejscowościach była straszna bitwa. W lipcu od strony Zagościńca wojsko niemieckie pędziło cywili, ludzie z dziećmi szli drogą, prowadząc ze sobą cały swój dobytek, płacząc przy tym. Do naszego domu wpadł żołnierz niemiecki, krzycząc, abyśmy się wynosili. Ojciec całował go po butach i prosił, aby nas zostawił. Ten tylko przystawił broń do głowy i dalej krzyczał. Matka wzięła moją małą, roczną siostrę i z ojcem wyszli, a mnie pocałowała i powiedziała: „Pilnuj wszystkiego, ja niedługo wrócę!”. I tak poszli z tym tłumem, a ja nie zdawałam sobie nawet sprawy, że rodzice mogą nie wrócić. Zenonów opustoszał i nie było żadnego cywila, wszystkich wygnali Niemcy. Wieczorem tego dnia ziemia zadudniła od huku. Od strony Zagościńca szło wojsko niemieckie i koło naszego domu, w lesie rozłożyli się i okopali. Walili do drzwi, a ja się bardzo bałam, więc im otworzyłam. Cała grupa żołnierzy wtargnęła do kuchni i wszyscy zaczęli przeszukiwać cały dom, strych i piwnice. Zapytali, gdzie moi rodzice. Gdy odpowiedziałam „wy ich wygnaliście”, odpowiedzieli, że rodzice już są zabici, a mnie zabiją, jak będą odjeżdżać… W ogrodzie urządzili kuchnię polową, pozabijali nasze kury i królika, a z ogrodu pozrywali wszystkie pomidory i ogórki. Bardzo się bałam, więc schowałam się do wielkiej szafy w pokoju pana Dutowa i zamknęłam się w niej od środka. W nocy w pokoju tym Niemcy urządzili sobie libację. Rano, gdy wyszłam porozrzucane było pełno butelek po wódce i było pełno brudu, a na podwórku kręciło się wielu żołnierzy. Wieczorem na motocyklu przyjechał jakiś niemiecki żołnierz i strasznie krzyczał, po czym wszyscy pospiesznie zabrali kuchnie i samochodami uciekli przez pola, aż się za nimi kurzyło. A ja i tak nie wychodziłam z szafy. Tak mijały mi dni w głodzie i biedzie.
Wreszcie pojawili się żołnierze radzieccy. Byli zmęczeni i brudni, a każdy mówił „Idziemy uganiać germańca”. Niedługo potem rozgorzała walka. Wojsko radzieckie na dobre usadowiło się w domu pana Dutowa, podobnie, jak w całym Zenonowie. Niemal wszędzie wykopane zostały okopy, tak, że nie można było wyjść z domu. Wieczorami przemykałam się przez las i szłam do kapliczki, gdzie siedziałam i modliłam się, aby moi rodzice wrócili do domu. Siedziałam tam nieraz i całą noc.
Którejś sierpniowej nocy rozpętało się piekło. Niemcy zaczęli ostrzeliwać Zenonów wiedząc, że są tu wojska radzieckie. Pociski leciały jeden za drugim. W ogrodzie doły po nich były tak wielkie, że ukazywała się w nich woda. Jeden z pocisków uderzył w komórkę i wozówkę za domem. U sąsiadów palił się drewniany dom i stodoła. Huk wybuchów mieszał się z krzykami rannych żołnierzy, błagających „ubijotsa mienia”. Żaden pocisk nie trafił jednak w dom. Rano na zewnątrz na piasku było tyle odłamków, że nie można było przejść bosą nogą. Komórki już nie było, tylko leżał spalony szkielet kozy, tak samo jak i szkielety królików i kur.
W domu Dutowa Rosjanie urządzili szpital polowy. Sanitariusze zbierali rannych i układali ich na podłogę. Przywożono też łóżka i pościel z innych domów i wstawiano tutaj. Jeden z żołnierzy, z zabandażowanymi piersiami, wziął mnie raz na kolana i zaczął mnie czesać. Nie wiem, skąd miał wstążki. Jedna była żółta, a druga niebieska. Zaplatał mi je w warkocze i mocno przytulał. Żołnierze pilnowali, aby nic mi się nie stało. Chowali mnie pod łóżko lub do piwnicy, dawali mi jeść. Jeden z żołnierzy dał mi lornetkę. Spojrzałam w stronę rzeki i zobaczyłam, że wszędzie są Niemcy, a lufy ich czołgów są skierowane w Zenonów. Szpital, pomimo ustania walk, funkcjonował w dalszym ciągu. Chodziłam wtedy nad rzeką po łąkach, zbierając pieczarki, które dawałam sanitariuszkom na obiad. Na łąkach leżało mnóstwo trupów, było to istne cmentarzysko rosyjskich żołnierzy. Po te trupy przyleciał samolot i Rosjanie ładowali je do środka. Za rzeką mieszkała moja ciotka, więc po zaprzestaniu walk wybrałam się w odwiedziny. Po drodze w lesie były tylko leje po bombach i okopy, skąd Niemcy do nas strzelali. W pewnym momencie pod drzewem spostrzegłam jednego zabitego Niemca. Był bardzo młody. W ręku trzymał granat, ale w miejscu jego oczu były już tylko same muchy. Ciotki w domu nie było, wiec musiałam wracać do Zenonowa.
Jak wyglądała rzeczywistość po przejściu frontu?
W Zenonowie nie było jeszcze dawnych mieszkańców, tylko samo wojsko. Wille w Zenonowie, jak „Skarbonka” i „Izabelin”, zostały zniszczone. Przetrwał tylko pensjonat „Herra” i dom Dutowa. W październiku działania wojenne ustały, wtedy też przyszła siostra mojej matki, mieszkająca koło Tłuszcza, w Borsukach. Gdy ją zobaczyłam, już nie chciałam jej puścić. Zamieszkała ze mną w jednym z opuszczonych domów w Zenonowie. Prała żołnierzom mundury i koszule, a w ogrodzie wykopałyśmy resztki ziemniaków i z tego się utrzymywałyśmy. Ludzie do Zenonowa powoli wracali. Moi rodzice wrócili dopiero, gdy spadł pierwszy śnieg. Było już biało, gdy ktoś powiedział, że moja mama wróciła. Pamiętam, że biegłam bez butów po tym śniegu do domu, gdzie była matka, ojciec i siostra. Wielka radość i płacz nas nie opuszczały.
Zbliżała się zima, ale w domu Dutowa nadal był szpital i nie wolno było tam mieszkać. Przyjął nas pan Matusiak w Zagościńcu, gdzie w malutkim pokoju zamieszkaliśmy razem z trzema innymi rodzinami. Było tam bardzo ciasno. Dopiero wiosną 1945 r. wróciliśmy do swojego domu. Wtedy można było też wrócić do szkoły.
Edukacja i praca zawodowa były związane z rolnictwem. Jedną ze szkół rolniczych, które Pani kończyła, znajdowała się we dworze w Nowej Wsi, w dzisiejszym Wołominie.
Niedługo po zakończeniu wojny we dworze w Nowej Wsi uruchomiono Średnią Szkołę Rolniczą. Jej organizatorem i dyrektorem był pan Waszczyński. Naukę rozpoczęło dużo młodzieży. Wiele osób pochodziło z Lipin, Helenowa, ale też i z Ręczaj, a nawet z Zabrodzia. Dwór i ogród były opustoszałe i jako takie przeznaczone zostały na praktyki dla uczniów. Pola dworskie zostały zaś oddane rolnikom z Zagościńca po reformie rolnej. Ogrodnikiem w szkole był pan Chromiec, który zajmował się ogrodem dworskim jeszcze przed wojną. Nauka trwała trzy lata, a po nich otrzymaliśmy świadectwa ukończenia szkoły średniej. Równolegle musiałam jednak ukończyć siódmą klasę w szkole dla dorosłych nr 5 w Wołominie.
Pan Waszczyński organizował nam wyjazdy do Warszawy, gdzie robotnicy odbudowywali stolicę, a my śpiewaliśmy im piosenki ludowe, umilając im pracę. Przez cały rok uczyliśmy się przedstawienia „Dziś do Ciebie przyjść nie mogę”, w którym miałam główną rolę dziewczyny z partyzantki „Hanki”. Przedstawienie to wystawialiśmy w Zagościńcu i Ręczajach, a za zebrane pieniądze pan Waszczyński zorganizował nam wycieczkę. Przez 6 dni zwiedziliśmy najważniejsze miasta naszego kraju: Poznań, Wieliczkę, Toruń, Kraków i Wrocław.
Zawsze chciałam zostać położną, ale szkoła w Białymstoku nie chciała mnie przyjąć, bo nie miałam jeszcze ukończonych 18 lat. Trafiłam więc do Kościelca Kujawskiego, gdzie znajdowała się szkoła intendentek żywienia. Jednak po roku szkołę przekształcono na Liceum Rolnicze. Ukończyłam je w 1953 r. Wtedy obowiązywał nakaz pracy, więc skierowano mnie do pracy w województwie szczecińskim, ale po napisaniu podania do ekspozytury rolnictwa w Warszawie zmienili nakaz pracy i przyjęto mnie do Państwowego Ośrodka Maszynowego w Sokołowie Podlaskim. Tam pracowała służba rolna. Po trzech miesiącach przeniesiono mnie do Państwowego Ośrodka Maszynowego w Kozietułach koło Grójca. Moja praca polegała na wdrażaniu wszystkich prac, unowocześnianiu rolnictwa. Była ciężka i czasem niewdzięczna, ponieważ rolnicy nie chcieli wdrażać postępu w rolnictwie poprzez mechanizację produkcji, poprawy uprawy ziemi, czy wprowadzania czystości chowu zwierząt. Zakładaliśmy również spółdzielnie rolnicze w miejscach po opuszczonych dworach, gdzie ziemia leżała odłogiem. Pracy było dużo i można było się w niej wykazać, za co otrzymywałam różne nagrody i wyróżnienia. W POM w Kozietułach poznałam swego przyszłego męża. Tu też urodziłam dwie córki. Gdy dzieci nieco podrosły, wróciłam do pracy w Ośrodku Doradztwa Rolniczego w Wołominie, gdzie pracowałam do ukończenia 62 lat, po czym przeszłam na emeryturę.
Od kilkudziesięciu lat mieszka Pani w Lipinach Nowych.
Razem z mężem kupiliśmy działkę w Lipinach Nowych, gdzie w 1960 r. pobudowaliśmy nasz dom. W okolicy nie było wtedy prawie żadnych domów. Stał tylko dom pana Książka. Powoli ludzie kupowali ziemię i budowali się. Na przełomie lat 60. i 70. przyjechało tu wiele osób z zachodu, gdzie opuszczali gospodarstwa poniemieckie, obawiając się zmiany granic i ponownego przejęcia tych obszarów przez Niemcy. Niemal całe Nowe Lipiny to ludzie przybyli z terenów zachodnich. Na przełomie lat 80. i 90. przez 10 lat pełniłam funkcję sołtysa Lipin Nowych. Dziś mam 87 lat i ze łzami wzruszenia sięgam pamięcią do swych dziecięcych lat, spędzonych w Zenonowie, nie mogąc nadziwić się, jak udało mi się przetrwać całą wojenną zawieruchę, która przetoczyła się przez tę miejscowość. Choć dziś z tamtego Zenonowa pozostało już niewiele, w mych wspomnieniach nadal widzę tam tętniące życiem letnisko.
Źródło: Zdjęcia pochodzą z albumu rodzinnego Jadwigi Kucha oraz z prywatnego archiwum Karola Bońskiego.
„Rocznik Wołomiński”
tom XIV, 2018
Karol Boński
+ There are no comments
Add yours