W Ulasku mieszkaliśmy jeszcze przez kilka miesięcy. Sowiecka klacz została przerobiona na niezbyt smaczne kiełbasy. Odczuwało się, że znajdujemy się w strefie przyfrontowej. Latały nad nami samoloty. Dwa sowieckie (myśliwiec i szturmowiec) zaryły kiedyś brzuchami na polu pod Balcerami. Piloci uratowali się. Stodoła służyła za salę kinową. Służby polityczno-wychowawcze wyświetlały w niej kroniki wojenne dla żołnierzy. Ekran wisiał na wierzejach. “Bojcy” siedzieli na klepisku, sąsieku lub na belkach konstrukcji. Wypatrywałem na ekranie polskich żołnierzy, bo wiedziałem że biją się razem z armią sowiecką, ale nie pokazywano ich.
Pamiętam pierwszego polskiego żołnierza, jakiego widziałem po wojnie. Stał przy studni u naszych sąsiadów Sasinów (ich obejście nie spaliło się). Obstąpiła go gromadka ludzi. Niby polski, a jakiś wydał się nieprawdziwy. Orła miał takiego dziwnego i wyglądał inaczej niż ci, których pamiętałem sprzed wojny.
Ogólnie nastrój był smutny i niepewny. Chodziłem do szkoły w Ołdakach. Marszruta moja wiodła przez nasz las przy ogrodzie. Nieraz gdy szedłem lasem, ogarniał mnie smutek, który przeradzał się w łkanie. Postawszy chwilę uspokajałem się i szedłem dalej. Siedząc w szkolnej klasie nasłuchiwaliśmy odgłosu wybuchów. Nigdy nie było pewności, czy nie rozerwało jakiegoś ciekawskiego lub nieuważnego. Po polach i lasach pełno leżało wszelkiego wybuchającego żelastwa. Zdarzało się, że na niewidocznych minach wylatywały w powietrze wozy przeprawiające się przez rzeczkę brodem między Stryjkami i Dzięcisłami.
Niektórzy współmieszkańcy pensjonatowego domu odnosili się do nas nieprzyjaźnie. Nie dotyczy to naszych pracowników, którzy byli w stosunku do nas lojalni i starali się uratować co tylko się dało.
Kiedyś w walizce Ojca znalazłem jakiś plakat. U góry orzeł bez korony i biało-czerwone szarfy. Niżej tekst. Był to manifest tzw. Polskiego Komitetu Wyzwolenia Narodowego. Przeczytałem punkt o reformie rolnej. Zrozumiałem, że to uderza w naszą egzystencję, że to koniec Ulaska.
15 października obchodziliśmy imieniny Mamy. Była słoneczna pogoda, ale chłodno. Przynieśliśmy Mamie kilka kwiatów słoneczników, które rosły koło stodoły. Nastrój nie był radosny. W nieogrzewanym domu pensjonatowym było coraz zimniej. Prowizoryczne władze gminne, zależne od sowieckiej komendantury wojskowej Tłuszcza, przygotowywały się do przeprowadzenia parcelacji. Ktoś namawiał Mamę, aby zrobiła zastrzeżenie, że Ulasek nie podlega parcelacji, bo ma mniej ziemi ornej niż 50 ha. Mama nie widziała jednak sensu walki, aby w istniejącej sytuacji być nadal “panią dziedziczką”.
Naciski na nas stawały się coraz bardziej zdecydowane. Któregoś dnia NKWD aresztowało Ojca. Przewieźli go do prowizorycznego obozu założonego przez sowietów w którejś z sąsiednich wsi, zaraz po ich wejściu. Przywozili tam aresztowanych akowców, ziemian i wszelki, niepewny element polityczny. Nakłaniali Ojca, aby wstąpił do armii polskiej. Aresztanci byli przetrzymywani w chlewikach i innych prymitywnych warunkach, Ojciec dostał ataku lumbago. Po kilku dniach puścili go. Miał się już jednak na baczności. Nie sypiał w domu, odwiedzał nas w różnych porach dnia, przeważnie wieczorem. Patrole NKWD nachodziły nas coraz częściej. Przychodzili niby to żeby porozmawiać, lub w poszukiwaniu “komnatek”. Dziwne tylko, że “komnatek” szukali w szafach lub pod łóżkami.
Któregoś listopadowego popołudnia opuściliśmy Ulasek. Wysiedlony z Wielkopolski Lepsik, pełniący rolę fornala, przygotował wóz wymoszczony słomą. Do wozu zaprzęgnięty był jeden, ledwo trzymający się na nogach, chory koń, zakupiony od wojska sowieckiego. Na wozie znajdowały się najbardziej niezbędne przedmioty i kilka obrazów uratowanych z pożogi dzięki temu, że Mama wyniosła je z domu i schowała do dużej, stojącej w ogrodzie “sławojki”, która nie spaliła się. Na prowizorycznym siedzeniu z przodu wozu siedziała Mama i Siostry. Ja siedziałem na kufrze z tyłu, za nimi. Ojca z nami nie było bo ukrywał się ciągle. Jechaliśmy w kierunku Jadowa. Cierpiący, z obtarciami na szyi i karku, kasztan wlókł się noga za nogą i co chwila stawał. Do mnie należało poganianie go.
Odkąd siebie pamiętam, moją wielką pasją i miłością były konie. Podziwiałem je, a jednocześnie czułem przed nimi respekt. Opowiadano mi, że jako brzdąc, gdy przyjeżdżała do nas Babcia z Jadowa pytałem: “jakie babci koniki?” – samą babcią zdradzając mniejsze zainteresowanie. Nigdy koni nie biłem i cierpiałem, kiedy działa im się krzywda. Teraz nie było wyjścia. Nasz ratunek zależał od tego konia. W strachu, że zostaniemy na drodze, z bólem serca, cierpiąc razem z tym koniem, z rozpaczliwą zawziętością uderzeniami bata przynaglałem go do poruszania się. Ze swojego kufra machałem batem nad głowami Mamy i Sióstr. Kiedy to nie skutkowało zeskakiwałem z wozu i batożyłem konia po bokach. Gdy przypomnę sobie tę naszą jazdę, jeszcze teraz bardziej niż nad dolą naszą, chce mi się płakać nad dolą tego nieszczęsnego zwierzęcia.
Podróż nasza przedłużała się. Ciemność zastała nas na drodze wśród lasu rojącego się od wojska. W oddali latały po niebie czerwone paciorki pocisków. Gdzieś hen, za Bugiem trwał bój. Cała ta sceneria stwarzała nastrój grozy. W końcu nie zaczepiani dotarliśmy do Jadowa. Zamieszkaliśmy w małym pokoiku na poddaszu dawnego domu Dziadziusia Ludwika zajętym wówczas przez kuzynów Ojca i wojsko sowieckie. Tak skończyło się moje ulaskowskie, beztroskie dzieciństwo. Miałem wtedy niecałe dziesięć lat.
Spotkanie po latach
Jadowski dom w typie drewnianego, parterowego dworku (istnieje do dziś choć w stanie podupadłym) z dwoma pokoikami na poddaszu i jednym w mansardzie z wyjściem na taras będący jednocześnie dachem werandy, od śmierci Dziadziusia w 1942 r. zamieszkiwany był przez wnuka Jego siostry, lekarza Antoniego Perłowskiego z rodziną. Ten młody wówczas kuzyn (od kilkunastu lat już nieżyjący) objął po Dziadziusu placówkę lekarską w Jadowie. Po wejściu armii sowieckiej w domu tym schronili się też bezdomni kuzyni Brudniccy z pobliskiego majątku z Berki spalonego w czasie działań wojennych.
Kilka pokoi na dole zajmowali oficerowie sowieccy. Jeden pokoik na poddaszu zajmowała piękna, czarnowłosa Gruzinka Mery w stopniu lejtnanta armii sowieckiej (pewno ze służby politycznej), obiekt westchnień wojskowych i cywilów. Nam udało się zająć drugi pokoik na poddaszu na przeciwległym niż pokoik Mery końcu korytarza. W pokoiku tym zamieszkało nas troje z Mamą oraz dwa psy. Ojca z nami nie było, bo ukrywał się przed groźbą aresztowania przez NKWD. Czasem jednak gdy ściemniło się odwiedzał nas. Próbował jeszcze dowieźć nam jakieś produkty z Ulaska.
Któregoś jesiennego dnia o zmroku, gdy Ojciec zbliżał się do domu od strony ogrodu, z drugiej strony zbliżał się patrol NKWD. Zderzenie nastąpiło na podwórzu. Scenę tę obserwowała Mama. Widziana przez Ojca ale również i enkawudzistów i dlatego nie mogła go ostrzec o niebezpieczeństwie. Ojciec został aresztowany i na jakiś czas słuch o nim zaginął. Po kilku tygodniach dał znać, że żyje i jest na wolności. Ojciec uciekł z transportu (pomogła mu w tym znajomość jęz. rosyjskiego), przedostał się na Zamojszczyznę. Tam dostał pracę w Lasach Państwowych. Potem wyjechał na Ziemie Zachodnie, gdzie pracował w tworzącej się administracji państwowego rolnictwa. Po ogłoszeniu amnestii opuścił Wrocław, gdzie pracował i udał się do Lublina by objąć eksponowane stanowisko w Wojewódzkim Inspektoracie Państwowych Zakładów Hodowli Roślin.
Wkrótce w Lublinie spotkała się cała rodzina, gdy po kilkuletnim biedowaniu opuściliśmy Jadów. Najpierw wyjechała starsza siostra i ja, gdyż wyrósłszy ze szkoły powszechnej — musieliśmy szukać możliwości dalszej edukacji. Po jakimś czasie wyjechała Mama z młodszą siostrą. Było to dla nas jednocześnie pożegnanie ze stronami rodzinnymi — jak dotąd — na zawsze.
Lublin opuściliśmy po kilku latach, gdy Ojciec zagrożony aresztowaniem na skutek prowokacji ubeka musiał szukać innej pracy. Pracę znalazł w Warszawie. Zamieszkaliśmy w Świdrze, a po ukończeniu przez młodsze pokolenie szkół średnich i studiów zamieszkaliśmy w mieszkaniu spółdzielczym w Warszawie, co nastąpiło w 1961 r.
+ There are no comments
Add yours