Tym razem już naprawdę przyszli, są. Z nastawionymi karabinami, z granatami gotowymi do rzutu, bo przecież widzą przed sobą po prostu niemieckie bunkry… Bracia, nie strzelajcie! To my Polacy, grażdanie! Dosłyszeli i pospuszczali karabiny. Wyskakujemy z bunkrów. Witamy ich tak, jak się wita samo zbawienie. A i oni witają nas, ale to trwa jedną chwilę, krótką jak błysk lufy, bo oni muszą iść dalej, śpieszą na zachód zdobywać resztę Rejentówki i na południe zdobywać Radzymin.
Ze wszystkiego widać, że tu będą ciężkie boje. Niemcy siedzą w okopach zaraz blisko na wzgórzu nadrzecznym, Niemcy walą z trzech tanków, ruszają przez nasz plac…
— Bracia, co my ze sobą mamy robić? Dokąd iść?
— A wy iditie priamo po naszej prawałokie, na wastok, na wastok…
Chyba jednak wrócimy do okopu po nasze plecaki? Mój mąż zdecydował się, ale jednak ledwie się wychylił z drugiej strony domu, któryś z trzech tanków strzelił, zobaczywszy go. Pocisk uderzył w ścianę domu, odłamek rykoszetem ugodził w głowę… Mąż mój pada, ale już się podnosi…
— Nie, głupstwo, nic nie będzie! Gdzież a prawałoka?
Więc biegniemy przez plac do olszyny. Całą gromadą. Z północnej strony naszego placu walą za nami Niemcy już teraz z trzech tanków. Gdzieś opodal w olszynie śród drzew trzaskają karabiny, walka idzie wręcz. Nad nami i dokoła pociski się rozrywają, a my biegniemy w gromadzie, wszyscy dotąd ukryci w najbliższych bunkrach: Braniccy, Ciotka, Ewa, dzieci, Włodzio. Z plecakami, z tobołami, tylko my bez niczego, tak, jak wyszliśmy przed godziną z okopu. Już kończy się olszyna, teraz nadbrzeżna łąka, ale nad nią nisko przelatują hucząc niemieckie samoloty. To nic, to nic!
I już biegniemy po miękkiej, mocno zielonej trawie, przeszywanej czarnymi korzeniami nadbrzeżnych olch. Biegnąc, co chwila sprawdzamy oczami ową zbawczą prawałokę, ów drut łączności dopiero co zaciągnięty po ziemi. Naprzeciw nam nadbiegają żołnierze Armii Czerwojej. W przeciwieństwie do niemieckich żołnierzy, opakowanych w grube mundury i obwieszonych ciężkim wojennym sprzętem, jak manekiny, ci mają proste letnie bluzy i lekkie buty z zielonkawego płótna. I tak z karabinami w rękach, z granatami u pasów biegną sobie lekko pod te strzały, z których my właśnie uciekamy. Jeszcze mają czas uśmiechnąć się do nas, pozdrowić nas i ręką wskazać kierunek drogi…
W porywie wdzięczności bez granic ściskamy pierwszego, który się do nas uśmiechnął, drugiego, dziesiątego, jeszcze jakiegoś i jeszcze… Chcemy zapamiętać każdą mijaną twarz i jesteśmy pewni, że ją zapamiętamy, i zapominamy natychmiast, chwytając wzrokiem w biegu następną twarz i znowu jakąś inną. I tylko ten ogólny obraz, jednocześnie ruchomy i stały, widziany przez zasłonę łez radości, zapamiętamy oboje do końca życia: w zieleni i niebieskości poranka żołnierze radzieccy to biegną gromadkami, to gęsiego ścieżką po nadbrzeżnej trawie, lekko, od niechcenia, jakby na jakąś zabawę, a przecież w możliwą śmierć i pewne zwycięstwo.
O jakiejś chwili spostrzegamy, że drut prowadzi nas już nie po trawie, tylko po ziemi popielatej, zrytej i stratowanej. Później biegniemy szpalerem czarnych kominów spalonej wsi Łosie, potem przez coś w rodzaju małego koczowiska przy posterunku, gdzie radziecki oficer bada pierwszych pojmanych niemieckich jeńców i gdzie mówimy po raz pierwszy, że jesteśmy oboje posłami do Krajowej Rady Narodowej i że idziemy w kierunku na Lublin. Oficer mało co wiedział o Krajowej Radzie Narodowej, natomiast zdumiał nas i zachwycił radosnym uśmiechem, jakim powitał, że, oboje jesteśmy pisarzami. W ciągu długiej drogi do Lublina wiele razy widzieliśmy ten uśmiech dobry i jasny na dźwięk słowa „pisatiel”, słowa zaprawdę magicznego dla wszystkich serc radzieckich.
Ale wtedy to był pierwszy radziecki uśmiech dla nas jako pisarzy. Nad tym uśmiechem warczały w górze niemieckie samoloty i znowu gwizdały pociski. Chwila, niezapomniana w tym uśmiechu przyjaźni: — Pisatiel!… No, cztoż,
pisatiel, tak iditie dalsze… My znajem czto takoje pisaliel!
Wreszcie znowu wszystko się uspokaja i w jakichś zaroślach nad stojącą ciemną wodą ledwie widoczną pod płachtami liści wielkich, jak talerze i zakurzonych jak nasze łachy, urządzamy pierwszy postój. Myjemy się w wodzie prawie czarnej, wciskamy się w cień nadbrzeżnych wierzb. Odpoczywamy. Nie mamy co jeść, ale gorzej, bo nie mamy co pić, a upał wzbiera gorącem coraz mętniej i ciężej… Ale jesteśmy tak szczęśliwi! Oddychamy głęboko. Nie mi Niemców!
Regulirowszczyk
Czy można sobie wyobrazić kurz, żeby stał nieruchomą ścianą, wysoką ponad wzrost człowieka i żeby wcale nie opadał? Tak było. W tej ścianie kurzu szliśmy przez cały dzień bokami dróg tak rozjeżdżonych, że nogi zapadały jak w popiół pod palącym słońcem. Były rozdęte brzuchy końskich trupów pod rojami błyszczących zielonych much. I były czarne kominy spalonych domostw. Ktoś wymawiał nazwy mijanych wsi: Kołaków, Małopole… Za firanką tego kurzu, środkiem drogi, wlokły się działa, samochody, furmanki, oddziały wojska, gromady ludzi pieszo wędrujących z tobołami.
Nie ma mowy, żeby dostać gdziekolwiek choćby kawałek chleba, nie ma też mowy, żeby napić się wody. Studnie są albo rozbite pociskami, albo wyczerpane do dna. Zresztą choćby i było trochę wody, to i tak nie ma jej czym wyciągnąć – nie ma sznura, ani kubła, ani kubka, niema nic.
Z poza zasłony kurzu wyłaniają się we wspomnieniu pojedyńcze obrazy: sowieckie traktory orzą pole już za frontem, nad wodą jakiegoś stawu leży na piasku mnóstwo nagich mężczyzn i stoi drewniana buda z wielkim napisem — „odwszalnia”. Na jakimś mijanym domu pojawiają się pierwsze sowieckie odezwy i kolorowe afisze: Bądź bohaterem! Bij Niemca!… Z innej ściany patrzą na nas twarze naszego rządu w Lublinie. Razem z innymi czytamy Manifest Lipcowy i przyglądamy się tym twarzom na afiszu. Poza jednym ministrem Rzymowskim, twarze nieznajome, nieznajome nazwiska.
Słońce praży z zenitu i w kurzu stacza się niżej. Dzień zdaje się nie mieć końca. Trzeba mu nadać jakiś koniec, choćby w postaci nadziei odpoczynku. W oparach tej nadziei przewija się coraz częściej nazwa wsi Trojany. W Trojanach odpoczniemy. W Trojanach napijemy się wody. W Trojanach zjemy. W Trojanach położymy się spać…
Słońce rozświetla kurz na czerwono. Trojany rosną w upragnieniu, tęsknocie, nieledwie pożądaniu. Ale gdy nareszcie wieczorem dochodzimy do tych upragnionych Trojan okazuje się, że nie całkiem się ziszczają pokładane w nich nadzieje. Domy stoją wprawdzie nie spalone, ale są tak przepełnione ludźmi, że nie ma dla nas miejsca. Natomiast w jakiejś chałupie na końcu wsi, po długim czekaniu w kolejce, można dostać trochę wody ze studni. Żołnierze radzieccy dają nam bochenek chleba. Spać możemy na polu w kopcach żyta niezwiezionego i widocznie przeznaczonego już na zagładę, bo bezkarnie zjadanego przez konie. Snopami tego żyta okrywamy się również od deszczu, który niespodziewanie zaczyna padać i pada przez całą noc. Spędzamy więc tę noc w mokrym życie. A blisko od nas huczy i ogniami błyska front. Bardzo blisko. Po prostu za blisko.
Rankiem front trochę przycicha, zapewne tylko od samego gwaru dnia. Okazuje się, że o kilkadziesiąt kroków od nas jest sowiecka kuchnia polowa. Obok niej w namiotach pracują przyfrontowi rzemieślnicy: szewcy stukają młotkami, kucharz gotuje kaszę jaglaną. Daje nam spory worek tej kaszy i mały woreczek soli. Daje gam gorącej kawy i menażkę, żebyśmy mogli później coś sobie ugotować, daje nam chleba. „Sowieci” odwiedzają nas w naszym koczowisku śród mokrego zboża, pouczają nas, co mamy dalej robić. Niedaleko za Trojanami wiejska droga krzyżuje się z szosa. Trzeba pójść kawałek drogą, później kawałek szosą i tam będzie „kontrolny punkt”. Stoi tam taka „diewuszka” z chorągiewką. Zatrzymuje samochody. Do niej trzeba się zwrócić. Jeśli będzie wolne miejsce, wsadzi nas na samochód i pojedziemy do Lublina. Wszystko razem nazywa się „regulirowszczyk”.
Ten nieznany nam dotąd „regulirowszczyk” miał teraz przez długie dnie niepodzielnie panować nad naszym życiem. Dobry wsadzał nas na samochód — i byliśmy jak możni tego świata. Zły — zostawiał nas w pyle przydrożnym i byliśmy jak kupa nędzarzy. Oboiętny — nie chciał nawet słuchać o tym, że musimy dostać się do Lublina do naszego Rządu, i zaledwie jako tako reagował na magiczne słowo „pisatiel”, które śród ludzi radzieckich otwiera wszystkie drzwi. To słowo musiało jednak oprócz nas dwojga, podźwignąć jeszcze dziewięć osób z tobolami i dziećmi, razem jedenaście….
I podźwignęło. Ale nie do Lublina, tylko na razie do Jadowa. A w Jadowie znowu wszystkie domy przepełnione, bliski front huczy jakby coraz bliżej, nie bardzo jest co jeść, a jedno z dzieci naszej gromady zaziębiwszy się widocznie w tamtym mokrym życie, leży na rozpostartym na chodniku palcie matki z plecakiem pod głową. Po jezdni dudnią wojskowe samochody.
Nikt by nie przypuszczał, że w jednej z chałup wsi Wójty pod Jadowem natrafimy na ośrodek właśnie takiej pracy, o jakiej głośno wciąż marzymy dążąc do Lublina. Stąd miło słyszeć huk bliskiego frontu, wszystko tu miłe, bezsenność i wszy, wszelkie trudy, wszystkie niewygody przyfrontowego życia. Oto siedzimy sobie w małej izbie wielskiej i oglądamy, jak sowieccy artyści malują kolorowe plakaty i szkice wojenne. Któryś z nich odczytuje nam na głos wojenne wiersze radzieckie o bohaterstwie, ktoś inny pokazuje nam swoje zapiski frontowe, z których dowiadujemy się o bestialskim okrucieństwie Niemców w stosunku do ludzi radzieckich i do świata radzieckiej kultury. Oglądamy czasopisma sowieckie, różne, przyfrontowe i moskiewskie, z których zwłaszcza zachwyca nas „Aganiok”, rozprawiamy na tematy dla nas zasadnicze, więc przede wszystkim jak rozpowszechniać dzieła sztuki bez obniżania ich poziomu. Nie tyle rozprawiamy, ile raczej słuchamy. Bo przecież właśnie oni, radzieccy ludzie są specjalistami od tych spraw. U nich co dla mas, to jest właśnie najlepsze. U nas nie. W każdym razie dotychczas.
Na przykład choćby te gazety, te czasopisma frontowe, których wysoki poziom i jednoczesna prostota tak nas zachwyca. Rozmowa nasza również toczy się na najlepszym poziomie. Skorośmy wyjawili, kim jesteśmy, znalazło się zaraz porozumienie naprawdę braterskie i szczery, prosty, wspólny język. Więc łatwo zapomnieliśmy, pocośmy właściwie tu przyszli. Jest tak, jakbyśmy przyszli właśnie tylko po to, żeby przed dojściem do Lublina nauczyć się prawdy o froncie, o jego wielkich potrzebach psychicznych, emocjonalnych, z których może lecz nie musi wyrastać bohaterstwo…
Żal nam stąd odchodzić. Przyszliśmy tutaj zgoła po co innego. A raczej trafiliśmy przypadkowo, błąkając się od chałupy do chałupy w poszukiwaniu jakiejś komendy, która by nas zaopatrzyła w papier do „regulirowszczyka”, żebyśmy mogli zabrać się już raz na samochód idący wprost do Lublina. Więc znowu „regulirowszczyk”… Przez niego i dla niego błąkamy się po Jadowie od komendy do komendy. W końcu odesłano nas do tych Wójtów, gdzie jakiś żołnierz poznawszy w nas „chudożników” odesłał nas do „chudożników”. Przed odejściem krzepią nas miłą ucztą, kawą z konserwami, i ciągle żywą, twórczą, najmilszą rozmową o froncie, o kulturze, o potrzebach zwycięstwa. Ale upragnionego papieru nie mogą nam dać, bo nic nie mają z tym wspólnego. Wymieniamy adresy, obiecujemy sobie, że na pewno jeszcze się spotkamy, kapitan Powod odprowadza nas z powrotem do miasta, do tej samej komendy, od której zaczęliśmy naszą wędrówkę.
Tymczasem w izbie szewca, u którego znaleźliśmy przytułek, czeka na nas nasza gromada z Rejentówki. Drugie dziecko z kolei choruje, ciotkę boli noga. Szewc także czeka, by nareszcie naprawić te nasze buty, owe najgorsze, zlatujące z nóg, na Rejentówce wdziewane specjalnie do okopu, a teraz nasze jedyne. Front huczy, niezliczone pełne samochody wojskowe dudniąc jadą główną ulicą, lecz nie wiemy skąd i dokąd. Żołnierki radzieckie zwijają jakby z powrotem druty telefoniczne z chodników, lecz nie wiemy dlaczego. Tu w Jadowie po raz pierwszy spotykamy się z polską komisją poborową. Radzą nam tam, byśmy jechali na Mińsk Mazowiecki, bo z Lublinem żadnych połączeń bezpośrednich nie ma.
Nazajutrz odszukaliśmy odpowiednią komendę i oto siedzimy wszyscy na skrzyżowaniu dróg. Mały Juliusz, który pierwszy zachorował, ma się teraz lepiej, ale czarny Ali, który zachorował po nim, ma się coraz gorzej. „Regulirowszczyk” wsadza nas na ciężarówkę, idącą tak jak wszystkie w stronę Mińska Mazowieckiego. Bez żalu żegnamy miasto Jadów, jakkolwiek poznaliśmy tutaj wielu dobrych ludzi i wiele nauczyliśmy się tutaj. Prócz miłych odwiedzin we wsi Wójty, mieliśmy szereg niezapomnianych rozmów z żołnierzami radzieckimi, z szoferami, z żołnierkami pracującymi w szpitalach. Z bliska i wielostronnie poznaliśmy patriotyzm radziecki, oparty na głębokiej znajomości dziejów swojej ojczyzny. Zdumiewaliśmy się często, ile ci ludzie wiedzą, ile pamiętają z nauki szkolnej i z zebrań w świetlicach zawodowych i partyjnych. Tym przykrzej odczuwaliśmy skutki rządów sanacyjnych i okupacji niemieckiej w umysłach wielu Polaków spotykanych po drodze. Sprawa gwałtownego, wzmożenia oświaty powszechnej już teraz stanęła przed nami jako jedna z pilniejszych w demokratycznej Polsce powojennej.
Napakowany wielki ciężarowy samochód szybko i zwinnie wymija wyrwy od pocisków wszędzie na szosie. Jednak im bliżej Mińska, tym mniej widać zniszczeń. Robi się cicho, spokojnie w letniej zieloności… Miasto Mińsk jest prawie zupełnie niezniszczone wojną, zasobne, kolorowo obwieszone plakatami, odezwami, afiszami. I raczej wszystkiego możnaby się spodziewać, niż że ludzie właśnie uciekają z Mińska na skutek tajemniczych bombardowań, które zniszczyły tu kilka domów. Niektórzy twierdzą, że to dalekonośna artyleria niemiecka ostrzeliwuje miasto, podobno z Góry Kalwarii, inni natomiast upierają się, że tajemnicze pociski to właśnie niemieckie V—1. W każdym razie, jakby nie było, ludzie boją się i uciekają. Równie trudno byłoby się spodziewać, że po ciężkiej nocy nieprzespanej na podłodze w jakimś urzędowym gmachu, po szczęśliwym dostaniu się na samochód, po kilku godzinach jazdy okrężną drogą w kierunku na Siedlce nazajutrz znowu będziemy wracali do tego Mińska, mijając się po drodze z całą falą ludzką, uchodzącą w popłochu po dniu nowych tajemniczych ostrzeliwań. Gromada nasza uszczupliła się o cztery osoby, twierdzące z dużą dozą racji, że jest szaleństwem wracać do tego miasta pod bomby. A jednak wróciliśmy, by na nowo zdobywać dobry „papierek” dla „regulirowszczyka”. Tamten, który nas zabrał, to był “zły” regulirowszczyk, i wysadził nas za Mińskiem gdzieś w Latowiczu w polu, skąd niepodobna było bez przepustki z Mińska ruszyć dalej, do Siedlec. Zdobyliśmy jednak w końcu ten „papierek”, zwłaszcza dzięki pomocy komendanta Lisowskiego, z którym spędziliśmy jedyną dobrą chwilę w Mińsku. Potem zaraz trafił się dobry „regulirowszczyk” i oto po raz drugi wyjechaliśmy z Mińska do Siedlec przez Kałuszyn.
Nikt nie powie, że słowo „magiel” wywołuje obraz spokoju, zaciszności, dachu nad głową i w ogóle cichej przystani. A jednak tak było. Skołatani tułaniem się po Siedlcach przepełnionych po same brzegi, w dużej mierze zniszczonych, dudniących samochodami, huczących jeszcze jak ul od niedawnego frontu, poczuliśmy się jak w raju w maglu dobrej panny Brońci Rutkowskiei, u której szukałam informacji o doktorze Wąsowskim. Doktora nie było w mieście, ale panna Brońcia udzieliła nam w maglu przytułku na noc. Komenda Miasta jak zwykle, jak wszędzie, nie funkcjonowała po trzeciej. Więc zostawało nam spanie na ulicy, lub spanie w maglu.
(…)
Helena Boguszewska
Robotnik : centralny organ P.P.S.
R.52, nr 47-52 (17-21 lutego 1946)
+ There are no comments
Add yours