Urodziłem się nad Cienką (II)

Ostatnia kąpiel

Najbliżej położoną od Ulaska “uczelnią” była czterooddziałowa, jednoizbowa i „jednonauczycielska” szkoła w Ołdakach. Mieściła się w niewielkim drewnianym budynku, leżącym przy skraju ulaskowskiego lasu. Zapyta ktoś jak to jednoizbowa? Ano właśnie tak, oddziały pierwszy i drugi (wówczas mówiło się „oddział”, a nie „klasa”), a potem trzeci i czwarty miały lekcje równocześnie w tym samym pomieszczeniu. Jednak ja i moja starsza siostra nie pobieraliśmy nauk w tej szkole, lecz uczyliśmy się w domu. Najpierw uczyła nas specjalnie zatrudniona do dzieci wychowawczyni, pani Wilińska (rzeczywiście pochodziła z Wilna), a potem mieszkający w ulaskowskim dworze nauczyciel, a jednocześnie kierownik szkoły w Ołdakach pan Topolski.

Przez pewien wojenny czas uczył nas pan o nazwisku Trzaska, zatrudniony w Ulasku jako rzekomy nauczyciel. Najpewniej był to pseudonim umożliwiający mu ukrycie się przed Niemcami lub wypełnianie jakiegoś zadania konspiracyjnego, a może jedno i drugie.

Lato 1944 r. zaczęło się beztrosko. Po orzeczeniu „wysokiej komisji” w postaci kierownika tłuszczańskiej szkoły powszechnej, że poziom mojej wiedzy kwalifikuje mnie do przerabiania po wakacjach kursu klasy czwartej, poczułem się doroślejszy, ważniejszy i upoważniony do zadowolenia z siebie, więc bieganiu i zabawom nie było końca. Wkrótce na niebie i ziemi zaczęły pojawiać się znaki wskazujące, że zaczyna się dziać coś ważnego. Coraz częściej pojawiali się partyzanci, już całkiem jawnie z bronią na wierzchu, nierzadko na koniach. Ludzie opowiadali dziwne rzeczy, że Niemcy uciekają, że w Wołominie wiszą już biało-czerwone flagi. Psy kopały głębokie doły we wzniesieniu, na którym stał dwór. W ulaskowskim lesie zadomowił się oddział partyzantów radzieckich, który zażyczył sobie, aby dwór go żywił. Najpierw nosiło się im jedzenie do lasu, a potem, gdy już byli bardziej śmiali, przychodzili jeść do dworskiej kuchni.

Wszyscy ulegli nastrojowi pełnemu niepokoju, nadziei i oczekiwania. Wkrótce pojawił się widok, który wzbudził w nas wielką trwogę. Daleko, daleko, na zachodzie, tam gdzie: była Warszawa, zawisła ciemna chmura dymu, wieczorem i nocą podświetlona czerwoną łuną. Nie wiedziałem co tam się dzieje, wiedziałem jednak, że jest to wielki pożar, coś niezwykłego a zarazem strasznego. Nie jeździło się wtedy nigdzie. Mieliśmy zakaz oddalania się od domu. Jednak pewnego pięknego dnia nieco starszy ode mnie Stasiek gajowy (“gajowi” — tak nazywaliśmy gajowego i jego żonę) namówił mnie na wypad na łąki. Pojechaliśmy tam rowerem — to znaczy niedużego wzrostu żylasty Stasiek sam jadąc pod ramą wiózł mnie — tłustą białą kluchę — na ramie. Kiedy po jakimś czasie wracaliśmy, zachęceni upałem postanowiliśmy się wykąpać. Koło mostku zeskoczyliśmy z roweru i zrzuciwszy portki wskoczyliśmy do wody w miejscu, gdzie Cienka łączy się z Baruczą i gdzie było głębiej.

Poddawszy się nastrojowi upalnego dnia i rozkosznej wody baraszkowaliśmy beztrosko. Nagle doszedł mnie ledwo słyszalny dziwny dźwięk — coś jakby buczenie bąka. Pomyślawszy, że może mi się wydaje i nie ma powodu, żeby zwracać na to uwagę, dalej chlapałem się w wodzie. Po chwili znowu usłyszałem ten dźwięk, lecz już bliższy i intensywniejszy. Nagły błysk myśli — to samochód! Niemcy! Stasiek jeszcze nie słyszy, jeszcze baraszkuje rozbawiony. Ale widzę, że i on nagle zamiera w bezruchu, a twarz zastyga. Wyłazimy z wody, patrzymy na drogę. Zza wzniesienia, od strony Kur wyłania się maska okrytego plandeką samochodu ciężarowego, za nim drugi, potem trzeci i… następne. Wystraszeni obserwujemy gdzie jadą samochody. Z przerażeniem stwierdzamy, że nie wyjeżdżają poza teren majątku, lecz nikną w jego obrębie.

Co tu robić? Nie ma rady, musimy wracać do domu. Nieśmiało podchodzimy do drogi. Samochody ciągle jadą, o przejściu nie ma mowy. Jesteśmy odcięci! Pierwszy odważa się Stasiek. Przebiega przez drogę. Ja zesztywniały ze strachu pozostaję po drugiej stronie. Stasiek zachęca mnie, żebym poszedł w jego ślady. Na próżno! Wraca więc po mnie, łapie za rękę i prawie siłą przeciąga przed maską nadjeżdżającego samochodu. Podbiegamy pod dom pensjonatowy. Uff! Jesteśmy uratowani!

W międzyczasie Niemcy zaczęli się już rozkwaterowywać. Zajęli teren koło stodoły, podwórze, ogród, cięli gałęzie do maskowania samochodów. Wprowadzili się do domu pensjonatowego. Od razu też przystąpili do mycia. Mama musiała im wydać wszystkie miednice, jakie były we dworze. Zachowywali się przyzwoicie. Nikomu krzywdy nie robili. Prosili Mamę o mleko. Ich felczer udzielał naszym ludziom pomocy. Okazało się, że są z batalionu saperów dywizji pancerno-motorowej SS “Wiking”. Rozpoczęli swoje “normalne” wojenne zajęcia. Słyszeliśmy jak wycinają drzewa nad rzeczką. Mówili że niedługo przyjdzie tu wojsko frontowe, będzie tu bitwa i radzili, żeby ewakuować się z nimi na północ.

Nasza symbioza z Niemcami trwała kilka dni. Przez ten czas Mama robiła przygotowania do ewakuacji. Segregowała i pakowała rzeczy. Jedne do wzięcia ze sobą, inne do pozostawienia w domu.

Więcej tego autora:

+ There are no comments

Add yours

Zostaw komentarz

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.