Olimpijski sprawozdawca
Moje zauroczenie sportem zaczęło się w koedukacyjnym gimnazjum im. Tomasza Zana w Pruszkowie, gdzie wychowania fizycznego uczył fantastyczny nauczyciel. To samo gimnazjum ukończyła moja siostra, która na olimpiadzie w Berlinie w 1936 roku reprezentowała polskie barwy. Byłem razem z nią w Berlinie jako sprawozdawca Ilustrowanego Kuriera Codziennego i opisałem moment, kiedy Owens zwyciężył Niemca w skoku w dal. Trybuny szalały, pojedynek oglądał Hitler, wokół widziałem jedynie wyciągnięte w hitlerowskim geście dłonie. Kiedy Owens okazał się lepszy w ostatnim skoku, wódz III Rzeszy zerwał się i szybko opuścił stadion. Był wściekły, że Murzyn zwyciężył Niemca.
Generalnie gimnazjum, które miało wysoki poziom nauczania, było nastawione na sport i od tego się wszystko zaczęło. Lubiłem uprawiać sport, poznawać jego dzieje, z tym, że od początku preferowałem lekkoatletykę, którą uwielbiałem. Moim idolem był Janusz Kusociński, o którego śmierci w Palmirach dowiedziałem się już po okupacji. Najpierw trenowałem w pruszkowskim klubie Sokół – tam, gdzie siostra, potem w Zniczu. Kiedy przeprowadziłem się do Wołomina byłem już wytrawnym lekkoatletą.
Tysiące kibiców
Moje pierwsze spotkanie z klubem pamiętam doskonale. To było wtedy, kiedy mój ojciec, burmistrz Wołomina otwierał pierwszy w dziejach miasta stadion pod lasem Nasfetera i pierwszy kopał piłkę na terenie ofiarowanym przez dziedziczkę Wacławę Mossakowską. Przed wojną kluby sportowe utrzymywały się dzięki ofiarności społeczeństwa, poza tym egzekwowane były składki członkowskie. Władze miasta wspomagały sport z dobrej woli, na przykład ojciec dał pieniądze na urządzenie stadionu. Na mecz przed wojną przychodziło około trzy tysiące kibiców, na stadion pod lasem ulica Długą (obecnie Legionów) ciągnęły całe rodziny. Szkoda, że teraz ludzie mają inne zainteresowania. Koleżeństwo w klubie było budujące. Kto to widział i przeżywał tęskni do tych czasów. Wracaliśmy ze stadionu dużą gromadą, ze śpiewem, z dyrygentem na czele. Społeczeństwu się to podobało, ludzie nawet nam klaskali. O piwie, bójkach nie było mowy. Zatrzymywaliśmy się na ulicy Długiej, koło ogrodu pana Lange, sympatyka piłki, tam zawsze czekały na nas kosze pełne owoców.
Dziewczyna jak huragan
O genezie nazwy wołomińskiego klubu krążą różne opowieści. Na przykład taka. Na początku istnienia klubu, w 1923 roku ganiającym za piłką chłopakom towarzyszyła dziewczyna, z racji swojego charakteru i temperamentu nazywana przez kolegów huraganem. Jej imię i nazwisko nie jest znane, ale to ponoć właśnie ona, a nie jakiś bożek wiatru jest patronem klubu. Jednak Miron Cichecki uznaje inną wersję powstania nazwy. Otóż były wówczas dwie drużyny: Korona i Huragan. Jedna reprezentowała Parcelację, a druga śródmieście miasta. Obydwie chciały, żeby od nich zapożyczył nazwę nowy klub. Kłóciły się, aż wreszcie rozegrały mecz, który miał o wszystkim rozstrzygnąć. Wygrał Huragan 3:1 – stąd nazwa.
Zostałem działaczem
Huragan rozwijał się pomyślnie aż do wojny – opowiada dalej pan Cichecki – w okupację, jako lekkoatleta nie miałem co robić. Natomiast ze względu na sekcję piłki nożnej, która nie przerwała działalności, zostałem działaczem sportowym.
Nigdy nie zastanawiałem się nad tym, że to niebezpieczne. Jeździłem na wszystkie konspiracyjne rozgrywki, na przykład do Legionowa. Przed wojną w Wołominie działało sześć klubów, w tym Turowianka, Zorza, Siła i żydowski Makabi.
W latach okupacji młodzież z Huraganu odnalazła swoje miejsce w Armii Krajowej. Zaś po wyzwoleniu, kiedy sport zaczął organizować się od nowa, część piłkarzy z Turowianki przeszła do Huraganu i odwrotnie, ze względu na zapatrywania polityczne.
Oczko w głowie
Po wojnie, gdy Huragan wznawiał działalność byłem jeszcze nad Łabą, za Berlinem. Do klubu wróciłem pod koniec 1945 roku i natychmiast włączyłem się w prace organizacyjne, które rozpoczęli Wiktor Cieślak, Jerzy Cudny i późniejszy prezes, Eugeniusz Apanasewicz. To byli ludzie tak zauroczeni sportem, że nie wyobrażali sobie, że Huragan mógłby nie istnieć. Przeżywaliśmy ogromne trudności personalne, ludzie nie powrócili, młodzież była albo w wojsku, albo wywieziona na Syberię. Byli i tacy, co nigdy nie wrócili.
Szybko przyjęto mnie do zarządu klubu i zostałem przedstawicielem w sprawie przynależności do pionu sportowego. Ponieważ przed wojną w Wołominie mieszkało, a zarazem grało w Huraganie wielu kolejarzy, już wtedy mieliśmy kontakty sportowe z paramilitarną organizacją kolejową Kolejowe Przysposobienie Wojskowe. Widać moje argumenty dotyczące przynależności były przekonywujące, skoro otrzymaliśmy status członka-założyciela Zrzeszenia Sportowego Kolejarz, co uprawniało nas do pozyskiwania środków finansowych. Bo z pieniędzmi było nadzwyczaj krucho. Po wojnie rzemieślnicy szyli piłkarzom za darmo koszulki, robili buty, pomagali jak mogli. Dlaczego to robili? Przecież przed wojną połowa społeczeństwa z Wołomina interesowała się sportem, to było oczko w głowie. Dotacja ze zrzeszenia, a na ówczesne czasy były to niemałe pieniądze, pozwoliła szybko stanąć na nogi. To właśnie Kolejarz dotował budowę lokalu klubowego, kiedyśmy na biuro ze świetlicą na ulicy Książęcej, obecnie 6 Września, otrzymali parter narożnego budynku. Własnymi siłami adaptowaliśmy go na potrzeby klubu, a pomagał nam w tym Mieczysław Tomaszewski, pseudonim okupacyjny „Czarny”. Jednocześnie, wykorzystując wolny plac koło budynku pobudowaliśmy na nim kortowe boisko do siatkówki. Zajął się tym Jurek Cudny i od tego zaczęła się siatkówka w Wołominie.
Za złotówkę na sto lat
Zawsze robiłem to, co uważałem za najlepsze dla klubu. Ale w takiej organizacji społecznej jeden człowiek nie jest w stanie wiele zrobić. Huragan to była machina, która rozkręciła się zaraz po wojnie. Wybuchem naszej energii była budowa stadionu, która zaczęła się w 1947 roku zawiązkiem komitetu budowy. Tymczasem na Książęcej był lokal klubowy i świetlica z krzesłami, stołami, aparatem radiowym Tesla, był magazyn sportowy, tam toczyło się życie kulturalne zawodników. Tam można było posiedzieć, wypić kawę, zagrać w szachy.
Teren pod nowy stadion dostaliśmy od powiatowej rady narodowej w Wołominie, na czele której stał przewodniczący Mieczysław Szerszeń. To była cegielnia pokryta wykopami, tu leżał jakiś pies, gdzie indziej stare urządzenia i wszelkie pozostałości. Miejsce to wypatrzył Stanisław Billewicz, radny miejski, kierownik sekcji lekkoatletycznej.
– Miron, budujemy obiekt sportowy – powiedział któregoś dnia.
Stanąłem na czele komitetu budowy, moim zastępcą został Billewicz. W 1949 roku z nadania rady powiatowej dostaliśmy dzierżawę terenu na sto lat za symboliczną złotówkę. Tamto nadanie zniosła dopiero pierwsza kadencja rady miejskiej, na początku lat dziewięćdziesiątych. Miasto otrzymało od klubu ogromnej wartości obiekt i osiem hektarów ziemi.
Skombinujemy żużel
Budowaliśmy stadion siłami społecznymi. Pracowali członkowie klubu, sportowcy, młodzież szkolna, pomagali obywatele Wołomina, całe rodziny Orychów i Nowaków. Trzeba było zniwelować cały teren. Do tej pory boisko boczne jest na innym poziomie. Jak zrobiliśmy wykopy, trzeba je było czymś wypełnić. Nasi sympatycy i członkowie klubu przywozili żużel z parowozowni w Tłuszczu.
– Panie Mironie – zaproponowali – skombinujemy ten żużel, ile potrzeba. Pięć wagonów? Mówię na to, że dziesięć. A później okazało się, że potrzebowaliśmy sto pięćdziesiąt wagonów! Wagony były przestawiane na pierwszy tor i mieliśmy godzinę na ich rozładowanie. Piłkarze, siatkarze momentalnie je rozładowywali.
Z huty dostaliśmy kolejkę kolebową, taką do pchania i tą kolejką woziliśmy żużel w wykopy. Najpierw żużel gruboziarnisty, w końcu dymnicowy, drobniutki. I to wożenie trwało cały rok.
Bardzo ważna sprawa
Budowa napotykała na ogromne trudności natury finansowej. Siłami społecznymi można dużo, ale pieniędzy też potrzeba. Z pomocą przyszło Zrzeszenie Sportowe Kolejarz. Byłem wtedy buchalterem i pierwszy usłyszałem: Jak zrobicie własnym sumptem za milion złotych, to wtedy dostaniecie dotację na dalsze prace. A jeszcze wcześniej do współpracy pozyskaliśmy Leszka Samojluka, doskonałego piłkarza i zarazem studenta Politechniki, który wykonał pierwszy plan obiektów sportowych. To była podstawa do dyskusji z Departamentem urządzeń sportowych i głównego komitetu kultury fizycznej i turystyki.
Kiedy mieliśmy już dokumentację i uchwałę rady powiatowej, mieliśmy projekt Samojluka wykonany w czynie społecznym, zaczęliśmy jeździć do departamentu. Woził nas Jan Leśniewki, właściciel Sokoła, motora z koszem, do którego zabierał mnie, Billewicza i Cudnego.
Wreszcie jest ostatnie zebranie, pamiętam jak dzisiaj, trzynaste z kolei zebranie oceniające projekt. Dyrektor mówi, że za trzy godziny chce mieć dokument, że władze miejskie partycypują w dwudziestu pięciu procentach budowy obiektu. Myślę, trzy godziny, jesteśmy na stadionie Legii, bo tam w barakach najważniejsi urzędnicy rezydowali, ale trzeba próbować. Jedziemy z Leśniewskim do Wołomina, urząd powiatowy mieścił się na rogu obecnych ulic 1 Maja i Legionów, wpadamy do gabinetu Szerszenia, a pan przewodniczący jest na zebraniu. Mówię, że mam bardzo pilną sprawę. Na to Szerszeń, wielki sympatyk piłki robi przerwę w zebraniu, bo Cichecki przyjechał. Mówię, że za dwie godzimy muszę mieć dokument. Dostałem go natychmiast. Jedziemy z powrotem, wpadam do dyrektora urzędu, przekładam dokument i słyszę: No wie pan, ten termin dałem wam po to, żeby nie został wykonany. Ja mam ważniejsze inwestycje. Niemniej budowa została włączona do planu państwowych inwestycji.
Za duży apetyt
Jak wspomniałem, wstępne prace zostały wykonane siłami klubowymi i młodzieży szkolnej. Ale mimo, że mieliśmy kredyt w banku, budowa nie szła najlepiej. Ale taka była socjalistyczna rzeczywistość. Wydawało się, że się dużo zrobi a praktycznie inwestycja trwała strasznie długo, strasznie. Najpierw wybudowaliśmy boisko, później bieżnie, zasialiśmy trawę na boisku, jeszcze pawilonu nie było, a już graliśmy w piłkę. Robota szła strasznie długo, a w 1961 roku, jak już hala stanęła, to została nam odebrana przez wojewódzkie władze sportowe i partyjne, czemu zresztą miejscowe władze się podporządkowały. Powiedzieli: za duży apetyt mieliście, za duży obiekt zbudowaliście. To była największa hala na Mazowszu.
Wieści Podwarszawskie nr 8-9/2008
+ There are no comments
Add yours