Fotografia płonących cystern po zderzeniu pociągów 1941 r.

Walka kolejarzy z Tłuszcza z niemieckim okupantem (II)

Konspiracja

Jednym z pierwszych działań komórki Polskiego Związku Powstańczego, a później przekształconej w Armię Krajową było rozpowszechnianie w zimie 1939/1940 r., tak wśród kolejarzy, jak i mieszkańców miasteczka fotografii ze znanej egzekucji przez władze hitlerowskie wielkiej grupy zakładników – mieszkańców Wawra w odwet za śmierć dwóch żołnierzy niemieckich. W okresie pierwszych dwóch lat okupacji kolejarze zorganizowali też pewną formę pomocy dla polskich oficerów osadzonych w Oflagu.

Jeden z oficerów, porucznik Bronisław Kaszycki był szefem sztabu Batalionu Obrony Narodowej „Sosnowiec”, a za zasługi w Kampanii Wrześniowej został odznaczony Krzyżem Walecznych. Do września 1939 r. był kierownikiem szkoły powszechnej w Chruszczobrodzie koło Zawiercia. Przesyłał do Tłuszcza formularze na paczki żywnościowe dla oficerów, którzy nie mogli liczyć na pomoc, gdyż nie mieli rodzin w Generalnej Guberni. Kolejarze wysyłali tym oficerom wielokrotnie paczki żywnościowe. Później nie było to potrzebne, gdyż do Oflagów zaczęła trafiać pomoc i to na dużą skalę z Międzynarodowego Czerwonego Krzyża. W tym też czasie komórka zaczęła rozprowadzać gazetki i czasopisma konspiracyjne, których liczba rosła. Można powiedzieć z dnia na dzień. Przewozili też tę prasę podziemną z punktów kolportażu w Warszawie i w Wołominie do Tłuszcza i innych miejscowości przy stacjach kolejowych. Czasem były to ogromne paki tych czasopism. Tak zaczynali swoją robotę konspiracyjną.

Niestety nie wiem jak działała ta komórka w roku 1940. Wiem natomiast, że ogromnie uaktywniła się w 1941 r. po ataku Niemiec na Związek Radziecki. Przez stację w Tłuszczu jechały coraz liczniejsze transporty wojskowe i zaopatrzeniowe dla wojska na front wschodni. Z jednej strony powstało zainteresowanie władz wojskowych Polski Podziemnej wojskami niemieckimi udającymi się na front wschodni, a takie wiadomości mieli kolejarze. Z drugiej strony otwarły się praktyczne możliwości kolejarzy w sabotażu i szkodzeniu wojskom niemieckim i ich zaopatrywaniu w czasie transportu przez Tłuszcz.

Komenda Okręgu Warszawskiego Polskiego Związku Powstańczego wezwała komórkę kolejarzy w Tłuszczu do stworzenia wywiadu kolejowego, który zbierałby informacje o transportach kolejowych, a także do działań sabotażowych wobec transportów wojskowych Wermachtu. Ojciec mój stanął na czele obu tych służb polskiego ruchu oporu na stacji: wywiadu i sabotażu. Raporty wywiadowcze przekazywał co tydzień poprzez składnicę w Wołominie, która mieściła się w sklepie warzywnym, a wysoki funkcjonariusz Wydziału Wywiadu Okręgu Warszawskiego odwiedzał go prawie każdego, tygodnia tocząc z nim długie rozmowy. Nosił pseudonim „Rylski”. Co było ich treścią – nie wiem. Wtedy lepiej było wiedzieć jak najmniej, aby w razie „wsypy” nie móc wiele powiedzieć. Ojciec pracę tę wykonywał do samego końca wojny, uczestnicząc też w różnych przedsięwzięciach wywiadu A. K.. Jeździł na przykład rowerem do wsi Strachówka, gdzie działała szkoła podchorążych A.K. kształcąca przyszłych oficerów. Miał tam wykłady dla tych podchorążych.

Wieś Strachówka znajdowała się w dogodnym miejscu dla pracy konspiracyjnej. Otoczona licznymi lasami i zagajnikami i to w promieniu wielu kilometrów. I co najważniejsze była oddalona od miejscowości obsadzonych przez żandarmerię, wojsko czy administrację niemieckich okupantów. Takich jak Mińsk Mazowiecki, Tłuszcz, Urle, Łochów. W Mińsku Mazowieckim było wojsko, żandarmeria i administracja niemiecka. W Urlach oddział wojska strzegący stale mostu kolejowego na Liwcu itd. Niestety nie pamiętam , czy ten kurs A.K. był w 1943 czy 1944 roku.

Wywiad

Wywiad kolejowy prowadzony przez Armię Krajową na terenach polskich miał ogromne znaczenie dla Aliantów, a zwłaszcza dla frontu wschodniego. Cały transport niemiecki odbywał się koleją i w stosunkowo nie tak wielkim rozmiarze samolotami transportowymi. Koleją przewożono wojsko, jego zaopatrzenie, amunicję, żywność, materiały wojskowe, budowlane, słowem wszystko. Każda akcja, ofensywa najpierw realizowała się w tych przewozach i transportach kolejowych. A wszystkie dotyczące frontu wschodniego biegły poprzez Polskę. Kolejarze pierwsi widzieli i wiedzieli, gdzie szykują Niemcy jakąś większą akcję. Dowództwo Armii Krajowej przywiązywało więc ogromną wagę do uzyskiwania takich wiadomości i rozbudowało silny wywiad kolejowy. Przez Tłuszcz szły wszystkie transporty na białoruski, a w 1941 r. moskiewski front. Wtedy najważniejszy dla obu walczących stron. Stąd tak częste rozmowy przedstawiciela Wywiadu Okręgu Warszawskiego z moim ojcem.

Jak ważne były wiadomości od polskiego wywiadu kolejowego A.K. dla Aliantów świadczy fakt, że generał Sikorski polecił zorganizować w Moskwie specjalny oddział łączności radiowej, który w Moskwie odbierał informacje wywiadowcze A.K. nadawane bezpośrednio z terenów Polski, głównie z Warszawy i w lwiej części odnoszące się do transportów kolejowych armii niemieckiej. Baza ta utworzona 18 kwietnia 1942 roku była umieszczona pod Moskwą, nosiła nazwę „Wisła” i codziennie odbierała depesze od radiostacji Komendy Głównej A.K. „Ada” i codziennie po odszyfrowaniu i przetłumaczeniu na rosyjski przekazywała je władzom radzieckim. Wiadomości z Polski dostarczane do tej bazy miały ten walor, że bardzo szybko docierały do Sztabu Generalnego w Moskwie i do Sztabów Frontów. Dawało to możliwość szybkiej reakcji na działania naszych wspólnych wrogów – Niemiec hitlerowskich. Przyczyniało się też do ich szybszego wykrwawiania się i skracania oczekiwania na wyzwolenie i wolność. Budująca jest konstatacja, że komórka wywiadu kolejarzy w Tłuszczu dołożyła do tego swoją cegiełkę i to wcale nie bagatelną.

Ponadto nad Tłuszczem przebiegał kanał lotniczy, którym leciały samoloty z Warszawy na Białoruś i na front leningradzki. Wywiad A.K. zlecił więc całodzienną obserwację przelotów lotniczych tym kanałem. Moim zadaniem było obserwować ten kanał lotniczy i zapisać każdy przelot samolotów. Policzyć je, ustalić typ każdego z nich. Czy to transportowy Ju 52, czy myśliwiec Me 109 lub FW 190, czy bombowiec Ju 88, He 111 itd. Starać się odczytać przez lornetkę jego symbole na kadłubie, aby móc ustalić do jakiej należy jednostki itd. A raporty składałem każdego tygodnia przez składnicę poczty wywiadu A.K w Wołominie. Leciały wszystkie bojowe i transportowe typy ówczesnych samolotów niemieckiej „Luftwaffe”. A nawet włoskie samoloty transportowe przejęte przez Niemców po „puczu Badoglio”. Użyli ich właśnie w transportach na front białoruski. Tak przywykłem, że niektóre typy, zwłaszcza transportowców „Ju 52” poznawałem już po głosie silników. Jakże byłem zdumiony, kiedy będąc wiele lat po wojnie w Szwajcarii usłyszałem głos silników „Ju 52”. Spojrzałem w górę. Istotnie z pobliskiego lotniska wojskowego wystartował „Ju 52”. Zrządzenie losu.
Widocznie Szwajcarzy kiedyś kupili te transportowce od Niemców.

Dla lepszej obserwacji otrzymałem nawet lornetkę. Pracę tę wykonywałem od jesieni 1942 roku do maja 1944 r., kiedy to rezydent wywiadu oznajmił mi, że nie jest to już potrzebne bo front jest już blisko. Używając lornetki trzeba było jednak być uważnym, gdyż przez kilka miesięcy w bliskości domów kolejarskich rezydował pluton kilkudziesięciu żołnierzy oddziału Ukraińców w ich charakterystycznych mundurach Armii Bandery. A wiedzieliśmy, że kilkakrotnie już tu w Tłuszczu pokazali swój nienawistny stosunek do Polaków, jak też swoją gorliwość wobec swych mocodawców Niemców.

Dywersja i sabotaż

Dywersja i sabotaż ze strony kolejarzy miał różnorodne formy. Najprostszą było wsypywanie piachu do maźnic osi wagonów, co powodowało zatarcie osi i ich uszkodzenie. Ale na efekt trzeba było długo czekać i nie zawsze dawało to oczekiwany skutek. Najskuteczniejsze było plądrowanie przewozów. Robiono to wyłącznie nocą. Kolejarze otwierali wagony i rabowali to, co w nich znaleźli: żywność, buty, słodycze, alkohole (nawet francuskie likiery, koniaki, szampany), zimowe okrycia, rękawice, papierosy itd.. Właściwie wszystko, co im wpadło w ręce. Część rzeczy wrzucali na przykład na wierzch węglarek z węglem, aby uległa zniszczeniu i tak, aby nie było żadnych śladów, na samej stacji i aby Niemcy nie wykryli ich procederu. Uszkadzali też maszyny budowlane i różne urządzenia techniczne, jakie wieziono na front. Przy takich maszynach często było jakieś oprzyrządowanie, śrubokręty, cęgi, itp.. Wrzucali to na węglarki sąsiedniego pociągu, aby nie dojechały na miejsce przeznaczenia.

Niektóre transporty były konwojowane przez żołnierzy Wehrmachtu. Kilkakrotnie kolejarze zwyczajnie zatłukli nocą strażnika i wrzucili trupa na węglarkę, aby nie zachował się żaden ślad. Wiem, o dwóch takich wypadkach, ale sadzę, że nie wiem o wszystkich. W akcjach tych szczególnie wyróżniał się jeden z ustawiaczy, którego nazwiska niestety nie pamiętam. Był szalenie odważny i co najistotniejsze sprytny. Kiedyś otworzył drzwi wagonu i po ciemku namacał buty. Zaczął ciągnąć, ale bez skutku. Pomyślał, że są powiązane, więc wyjął nóż, aby przeciąć sznurki. I wtedy rozległ się krzyk, bo to nie były sterty butów, ale śpiący żołnierze. Drugim razem, w południe zobaczył, że żołnierze siedzący w drzwiach jednego z końcowych wagonów powiesili dwa pistolety maszynowe na poręczy przy drzwiach. Wsiadł na stopień tego wagonu i kiedy pociąg ruszył i mijał budynek magazynu stacyjnego zeskoczył zabierając oba pistolety maszynowe. I schował się za magazynem, aby nie mogli go ostrzelać żołnierze niemieccy.

Wszystkie akcje rabowania i uszkadzania transportowanego na front sprzętu i zaopatrzenia to właściwie drobiazgi, ale było to jednak osłabienie tego frontu i powodowało określone trudności, kłopoty i zwyczajne braki. Pomagało, więc osłabiać Niemców. Chociaż trochę.

Na stacji kolejowej Niemcy bardzo często dokonywali rewizji pociągów i jadących nimi pasażerów. Rewizje te miały dwojaki charakter. Miejscowi żandarmi zatrzymywali około dwa razy w miesiącu pociągi jadące do Warszawy. Wchodzili do wagonu, wybierali jakiś pakunek lub walizkę w przedziale pytali : „czyje to!”. Najczęściej nikt nie przyznawał się do własności pakunku. Zabierali wtedy i wynosili na peron. I tak w kilku lub kilkunastu przedziałach i na korytarzach. W ten sposób grabili podróżnych, zaopatrując się w masło, nabiał, mąkę, owoce i „rąbankę”. W czasie wojny mięso zabijanych świń nie było segregowane: schab, szynka, nogi itd., ale rąbane na „chybił trafił” i takie mięso nazywano „rąbanką”. Wiem, że żandarmi zaopatrywali w tak zdobytą żywność niemieckich pocztowców i kolejarzy. Jadąc na urlop zawozili ogromne paki żywności do swoich rodzin, wygłodniałych w Niemczech, gdzie racje żywnościowe były bardzo niskie.

Groźniejsze, chociaż stosunkowo nie tak częste, około 3–4 razy w roku były rewizje i łapanki organizowane przez Gestapo. Przyjeżdżał oddział ”SS” z Warszawy, obstawiał stację i perony i rewidował pociągi jadące z Warszawy. Sprawdzano dokumenty osobiste, przepustki, bagaże, a nawet przeprowadzano rewizje osobiste. Szukano dokumentów konspiracji podziemnej, broni, prasy podziemnej. Osoby, które wydawały im się podejrzane zatrzymywali do wyjaśnienia. Niestety czasem mieli sukcesy. Znajdowali broń, prasę podziemną.

Kolejarze starali się o tych przygotowaniach do rewizji i „łapanek” uprzedzić pasażerów. Mieli ustalone kody oznaczające takie akcje Gestapo i telefonem informowali kolejarzy wcześniejszych stacji np.: w Wołominie, Zagościńcu lub Klembowie. Tam kolejarze wysyłali kogoś na peron, który krzyczał „łapanka”. Ostrzegało to jadących i niektórzy wysiadali i nie jechali dalej. Początkowo kolejarze w Tłuszczu zatrzymywali pociąg pod semaforem wjazdowym i tam ktoś krzyczał „łapanka”, ale Niemcy starali się dojść dlaczego pociąg stał pod semaforem, przesłuchiwali dyżurnych ruchu i zwrotniczych. Musieli więc zrezygnować z tego procederu.

Gestapowcy często aresztowali po kilku podróżnych w czasie tych rewizji i „łapanek” i zabierali ich do Warszawy „budą” – jak wtedy nazywano – gestapowski samochód służący, do transportu więźniów. Groza i przerażenie towarzyszące takim rewizjom na stacji w Tłuszczu, dotykały nie tylko podróżnym, ale udzielały się także kolejarzom i mieszkańcom naszego miasteczka obserwującym te wydarzenia.

Pensje kolejarzy na „Ostbahn” w czasie wojny były bardzo niskie. Wydaje się, że także i w tym fakcie tkwi przyczyna, że kolejarze szukali możliwości jakiegoś polepszenia swojej kondycji materialnej.
A także w tym, że kradli Niemcom co tylko im się udało. Już zimą 1939/1940 roku kradli i to powszechnie węgiel. Robili to właściwie wszyscy, wieźli i nieśli w teczkach albo w workach sankami do domu. A później sprzedawali, albo darowali sąsiadom i znajomym. Zima była wtedy bardzo ostra, temperatura spadała nawet do 37˚ minus. Ludzie nie mieli zapasów węgla i proceder kolejarzy był im bardzo pomocny. Kolejarze zarobili też trochę. Kolejarze niemieccy widzieli i zdawali sobie sprawę z tego, że polscy kolejarze kradną węgiel z węglarek pociągów na stacji. Nie reagowali jednak i nie donosili swoim władzom. Działała może wspólnota zawodowa? Nie wiem. A to co rabowali z transportów najczęściej nie nadawało się na sprzedaż. Kiedyś wyrzucili z pociągu do rowu przylegającego do torów ponad 20 beczek. Być może ktoś wziął sobie którąś z nich, ale leżały tam długi czas. Podobnie było z innymi towarami. Wrzucone na wierzch węglarki niszczały, ale uszczuplały zasoby Niemców i to było najważniejsze. Zaszkodzić Niemcom, jak najwięcej. Kolejarze w Tłuszczu przeprowadzili też kilka poważniejszych spektakularnych akcji.

Wielkie akcje kolejarzy

Fotografia płonących cystern po zderzeniu pociągów 1941 r.
Fotografia płonących cystern po zderzeniu pociągów 1941 r.

Pierwszą – w 1941 roku – było spowodowanie zderzenia transportu cystern z benzyną z innym pociągiem na trasie z Tłuszcza do Ostrołęki. Cysterny zapaliły się dając widowisko obserwowane w promieniu wielu kilometrów. Wywiad A.K. wykradł kolejarzom niemieckim zdjęcia tego zderzenia i jedno z tych zdjęć miałem w domu i prezentuje je powyżej. Sprawcy katastrofy oczywiście natychmiast uciekli, a kolejarze niemieccy zdawali się wierzyć, że to był zwyczajny wypadek kolejowy.

W 1943 roku kolejarzy z Tłuszcza władze AK wykorzystały do przygotowania napadu na pociąg urlopowy wiozący oficerów Wehrmachtu, powracających z Niemiec na front. Kolejarze przygotowali wszystkie dane o tym pociągu i obliczenia, kiedy dokładnie będzie w miejscu przygotowanej zasadzki. Dali też sygnał, kiedy pociąg mijał stację, aby oddział minerski i żołnierze A.K. wysadzili właściwy pociąg. Na zasadzkę i założenie ładunku wybuchowego wybrano miejsce w lesie koło Szewnicy. Odległe od wsi, aby uchronić ją od represji hitlerowskich. W okopie położono czapkę żołnierza radzieckiego pozostawioną niby przez zapomnienie, aby Niemcy myśleli, że to akcja partyzantów radzieckich. I dało to rezultaty. Nie było represji wobec mieszkańców pobliskich wsi.
Minę zdetonowano pod parowozem prowadzącym pociąg, a później jeszcze ostrzelano pociąg z karabinów maszynowych i karabinów. Poległo wielu niemieckich oficerów. Kolejarze dołożyli swoją cegiełkę do tej akcji, bez której sukces nie byłby tak oczywisty.

Kolejarze przygotowywali też dane wykorzystywane w akcji „Wieniec”, kiedy to dokonano wysadzenia niemieckich pociągów na wszystkich liniach kolejowych wokół Warszawy. Niemcy w odwecie za tę akcję w kilku miejscach przy torach kolejowych ustawili szubienice i powiesili 50 polskich patriotów. Sam widziałem koło Rembertowa wiszących 10 patriotów na dwóch szubienicach.

Najbardziej spektakularna akcja miała miejsce w 1944 roku. Zostałem wysłany do opiekuna magazynu broni Armii Krajowej, gdzie musiałem przekazać określone hasła. Co to miało oznaczać oczywiście nie wiedziałem. Magazyn broni mieścił się w zabudowaniach kolejowej stacji pomp, która zaopatrywała parowozy w wodę. Magazynierem broni był plutonowy z Kampanii Wrześniowej, syn kierownika stacji pomp, który nosił nazwisko Sasin. Polecił mi, abym powiedział ojcu: „będzie dostarczona”. Powiedziałem wiernie, chociaż nie wiedziałem w ogóle o czym mowa. Następnego dnia wchodząc do sypialni zobaczyłem na łóżku leżący amerykański pistolet maszynowy i dwa pistolety kalibru 9 mm. Też amerykańskie. Kolejarze dostali rozkaz, aby wykradli wagon amunicji karabinowej potrzebnej oddziałom Armii Krajowej. Rozkaz ten wykonali w ten sposób, że uszkodzili jeden z wagonów przejeżdżającego przez stację pociągu z amunicją karabinową i uszkodzony wagon umieścili na bocznicy zmieniając znajdującą się na nim fakturę z „amunicji” na „materiały budowlane”. Bocznica była tuż przy stacji i przylegała do dużej łąki. Dwa dni później na łąkę wjechało 5 wozów chłopskich z pługami, których woźnice zaczęli orać tę łąkę. W tym samym czasie gromada młodych żołnierzy AK przenosiła skrzynki z amunicją na wozy. Oracze natychmiast przerywali oranie i odjeżdżali z pełnymi wozami. Na ich miejsce przyjeżdżały następne wozy, aż do zupełnego opróżnienia wagonu. Cała akcja była ubezpieczona m. in. bronią, którą widziałem. Akcja odbywała się w biały dzień, około godziny 5 – tej po południu, ale była niezwykle szybka i ani niemieccy kolejarze, ani żandarmi, ani „Bahnschutze” – strażnicy kolejowi – nie zorientowali się, co się dzieje. A całą akcję przygotował i kierował nią mój ojciec. Mówiono mi, że część tej amunicji przetransportowano samochodem do Warszawy.

Rezydent Wywiadu Okręgu Warszawskiego o pseudonimie „Rylski” dziękując za tę tak ważną „robotę” poinformował kolejarzy, że ta amunicja trafiła do Warszawy. Było to na 3 miesiące przed wybuchem Powstania Warszawskiego. Znaczy to, że kolejarze z Tłuszcza, miejscowi żołnierze A.K., którzy zabezpieczali tę akcję i chłopi z okolicznych wsi zaopatrzyli żołnierzy Powstania Warszawskiego w amunicję karabinową tak wtedy potrzebną. Kolejarze z Tłuszcza pomogli bohaterskiej młodzieży – żołnierzom Powstania Warszawskiego, które i tak okazało się straszliwą klęską, okupioną do tego życiem ponad 200 tysięcy mieszkańców Warszawy.

Holocaust

Najbardziej stresującą kwestią dla kolejarzy w Tłuszczu były przeżycia związane z Holocaustem. Tłuszcz był położony w połowie drogi z Warszawy do Treblinki. Na stacji musiały zatrzymywać się wszystkie pociągi, bo parowozy musiały nabrać wody, co zajmowało kilkanaście minut. Przejeżdżały i zatrzymywały się na stacji również wszystkie transporty z Powstania w Getcie Warszawskim jadące do Treblinki. Kolejarze musieli patrzeć i to codziennie, każdego dnia i każdej nocy na ludzi wiezionych na śmierć do kombinatu zagłady w Treblince. I nie mieli żadnej możliwości pomocy. Zwłaszcza wobec silnej ochrony każdego pociągu. Jechały transporty z Polski, Bułgarii, Grecji, Niemiec, z zachodniej Europy, z Getta Warszawskiego i te z Powstania w Getcie Warszawskim.

Najtragiczniejszy był widok transportów z Bułgarii i Grecji, kiedy ludzie jechali od kilku dni w upale bez jedzenia i bez picia. Były to widoki rozdzierające serce. A przy tym żandarmi niemieccy eskortujący te pociągi otaczali je na postoju trzymając pistolety maszynowe w gotowości do strzału, do zabijania. Czasem niektórym udawało się, zwłaszcza nocą wydostać przez okienko w wagonie i próbować ucieczki. Eskorta natychmiast strzelała zabijając lub raniąc. Uciekali, kiedy pociąg zwalniał lub stał. Rannych leżących przy torze, przytomnych lub nieprzytomnych zabijali rano przychodzący z posterunku miejscowi żandarmi. Ale bywało i tak, że niektórzy uniknęli kuli lub ostrzału przy wyskakiwaniu przez okienko i szukali pomocy tak w samym Tłuszczu, jak i w okolicznych wsiach. Niestety niektórych z nich później wyłapywali miejscowi żandarmi i zabijali strzałem w tył głowy.

Rannych nocą koło stacji kolejarze zabierali, gdy to było fizycznie możliwe i sadzali na ławce na dworcu. Rano przychodził żandarm Schöffler lub Filipowicz i zabijał. Opiszę jedno z takich wydarzeń. Wyskoczył Żyd, ale dostał trzy kule w płuca. Był przytomny i kiedy został posadzony na ławce powiedział kolejarzom, że jest z Getta w Warszawie, mieszka na ulicy Nalewki, że jest z zawodu malarzem pokojowym. I powiedział „no tak, posiedzę pewnie do rana, a rano Niemcy mnie zastrzelą. Prawda?” Kolejarze odpowiedzieli „Prawda”. Dali mu pić i bułkę. Zjadł i czekał na śmierć. W pewnej chwili powiedział kolejarzom, że ma nowe buty i szkoda, aby się zmarnowały razem z nim. Zdjął je i podarował jednemu z kolejarzy. Ten wziął i przekazał je swojemu synowi, mojemu koledze, który chodził w nich. Nie powiedział mu skąd je ma, a i ja milczałem, bo może czułby się trochę zażenowany.

Sprawa mordowania Żydów – wobec faktu, że kilka razy dziennie zatrzymywały się na stacji pociągi zdążające do Treblinki – była wciąż obecna i nieustannie nam towarzyszyła. Przedstawię może jeszcze dwa konkretne zdarzenia.

Pierwsze: Na stacji zatrzymał się transport z Żydami z Powstania w Gettcie Warszawskim. Parowóz brał wodę, a żandarmi wysiedli i z bronią gotową do strzelania otoczyli pociąg. W pewnej chwili z jednego z wagonów rozległy się strzały pistoletowe. Żyd z wagonu oddał w kierunku żandarmów około 6 strzałów. Żandarmi odskoczyli od pociągu i zaczęli strzelać z pistoletów maszynowych do tego wagonu. Strzelali z lewa na prawo po wagonie i od dachu do podłogi. Strzelało chyba 8 żandarmów. Palba była straszliwa. Kiedy parowóz zagwizdał na odjazd, żandarmi zaczęli odchodzić do przodu pociągu. I wtedy z wagonu znów padły dwa strzały. Strzelającego nie dosięgły więc kule żandarmskich pistoletów maszynowych. Po chwili pociąg ruszył. A my świadkowie tej sceny wyobraziliśmy sobie, że za godzinę już w Treblince ten strzelający Żyd znów będzie się bronił. I to, że chyba ostrzał żandarmów pozabijał jadących w wagonie, a ten strzelec pewnie schował się za ciałami zastrzelonych przez żandarmów i może uda mu się odwet na niemieckich żandarmach tam już na stacji w Treblince.

Drugie: Rankiem tuż przy stacji, około 200 metrów od żurawia z wodą dla parowozów leżała Żydówka. Była ranna i nieprzytomna. Oddychała, ale oczy miała zamknięte. Leżała na plecach. Była ubrana w czarny żakiet i czarną spódnicę. Zbliżał się do niej żandarm Filipowicz. Podszedł, wyciągnął pistolet. Dwa razy wystrzelił celując w głowę leżącej. Ta nawet nie drgnęła. Schował pistolet do kabury. Następnie ziewnął i przechodząc przez tory stacyjne poszedł w kierunku posterunku żandarmerii. Na nas, kilka osób stojących nie tak daleko nawet nie spojrzał. Wykonał swoją „robotę” i poszedł.

Byliśmy młodzi i musieliśmy patrzeć na takie bestialstwo, jakie zafundowała nam okupacja niemiecka. Obrazy takie, a przecież miały miejsce bardzo często utkwiły w naszej pamięci w naszych duszach i nic dziwnego, że ten koszmar wojenny towarzyszy nam po dziś dzień. Tkwi w nas i budzi po nocach. Nie daje o sobie zapomnieć, wciąż przypomina czym była wojna i okrucieństwa jej towarzyszące.

Raz zdarzył mi się nieprawdopodobny wypadek. Byłem akurat na peronie, kiedy na stację wjechał pociąg wagonów sypialnych eskortowany przez dwóch żandarmów. Na peron wysiadło z pociągu pięciu mężczyzn. Zagadnąłem ich po niemiecku. Powiedzieli mi, że są Żydami z Holandii. Pracują jako szlifierze diamentów. Niemcy kazali im jechać wraz ze swoimi rodzinami tym pociągiem, zabierając swój sprzęt do szlifowania diamentów. Są dobrze wyspecjalizowani w swoim zawodzie. Poinformowano ich, że jadą na Polesie (nawet pytali czy to jeszcze daleko) i że tam będą pracować w swoim zawodzie i na swoim sprzęcie. Powiedziałem im, że są w błędzie i jak w ogóle mogą wierzyć Niemcom? Powiedziałem, że jadą do obozu zagłady w Treblince, gdzie ich wszystkich wraz z rodzinami zgładzą. I że mają jeszcze godzinę życia, bo Treblinka jest o godzinę jazdy stąd. Byli skonsternowani po moich słowach, chyba nawet wstrząśnięci, ale patrzyli na mnie z powątpiewaniem i niedowierzaniem. Jeden z nich powiedział do mnie: „to przecież nie wieźliby nas wagonami sypialnymi”. Byłem niegrzeczny, a nawet brutalny – co zdarza się młodym ludziom. Odpowiedziałem, że naiwnych nie brakuje także pośród szlifierzy diamentów, którzy nie pamiętają, co Hitler napisał w „Mein Kampf” i widocznie nie wiedzą, czym jest nazizm. Po chwili parowóz zagwizdał. Wsiedli i pociąg ruszył. I do dziś nie wiem, czy dobrze zrobiłem zdradzając im straszną prawdę? Nie wiem! Ale męczy mnie to pytanie.

Transporty Żydów do Treblinki były zawsze licznie i dokładnie eskortowane przez żandarmów niemieckich. Latem 1943 roku zobaczyliśmy, że wielokrotnie eskortę transportów stanowią żołnierze oddziałów faszystów łotewskich, a kilkakrotnie także żołnierze oddziałów faszystów litewskich. Od kolejarzy wiedzieliśmy, że w obozie w Treblince obok załogi niemieckiej znajdują się też oddziały – i to duże liczebnie – żołnierzy ukraińskich wspomagających Niemców, tak zwanych „Banderowców”.

Kilka słów o Żydach w Tłuszczu. Przed wojną ludność żydowska, to – jak mi się wydaje – około 25% mieszkańców. Dość wcześnie władze okupacyjne wydały zarządzenie, że Żydzi mogą mieszkać tylko w wydzielonym dla nich rejonie miasteczka. W pobliżu bożnicy. Tak stworzone „getto” nie było ogrodzone, ale miało określone granice. Wszyscy mogli przechodzić przez ten rejon i odwiedzać znajomych Żydów.

Pewnego ranka idąc do szkoły zostałem zatrzymany przez żołnierza „SS” i nie mogłem przejść przez „getto”, a często właśnie tamtędy chodziłem. Całe „getto” było otoczone przez oddział „SS” przybyły z Warszawy. Niemcy zwołali członków Rady Żydowskiej, razem 11 osób do bożnicy i tam ich wszystkich zastrzelili. Następnie zebrali wszystkich mieszkańców z małym ręcznym bagażem i pognali w konwoju przez ul. Warszawską do przejazdu i dalej przez Wólkę Kozłowską do Radzymina. Pędząc Żydów co trochę strzelali „na postrach”, a później tych, którzy słabli i nie mogli nadążyć za całą grupą zwyczajnie zabijali. Byli to starcy albo chorzy. Mężczyźni i kobiety. Mieszkańcy Tłuszcza w ponurym milczeniu patrzyli na ten tragiczny pochód. Ale nie wychodzili z domów, obserwowali tylko przez okna. A z Radzymina Żydzi trafili oczywiście do pobliskiej Treblinki, gdzie wszystkich zagazowano. A na śmierć jechali z Radzymina przez swoje miasteczko, przez Tłuszcz.

Z okien naszej klasy w szkole przy ul. Warszawskiej widzieliśmy ten tragiczny, wstrząsający pochód. Dyrektor szkoły pan Antoni Grzelak przerwał lekcje i polecił nam iść do domu. Nie był to przecież widok przeznaczony dla naszych młodzieńczych oczu. Ale i my, młodzi ludzie widząc ten tragiczny marsz i słysząc rozlegające się co chwila strzały zdaliśmy sobie sprawę co i nas Polaków czeka, gdyby Niemcy zwyciężyli. Maszerowalibyśmy w takim samym pochodzie jak wtedy Żydzi z Tłuszcza.

Przełom w wojnie i jego skutki

W grudniu 1941 r. niemiecka ofensywa tak dotąd skuteczna i zwycięska uległa nie tylko zahamowaniu, ale Niemcy zostali odepchnięci od Moskwy i zmuszeni do odwrotu. Dowiedzieliśmy się wprawdzie o tym, ale nie były to pełne informacje. Niemcy starali się pomniejszyć, co tylko się da w tej sprawie, a nasłuchy z radia w Londynie też były trochę zdawkowe. W wyniku nie zdawaliśmy sobie w pełni sprawy z rozmiarów klęski Niemców pod Moskwą. W Tłuszczu przynajmniej nie wywołało to wielkich dyskusji i wielkiego odzewu.

Zupełnie inaczej było po niemieckiej klęsce pod Stalingradem i kapitulacji VI armii. Tej klęski nie udało się Niemcom ani ukryć, ani pomniejszyć. A i BBC z Londynu nagłośniło tę klęskę rozgłośnie. Dla nas umęczonych okupacją i terrorem było to największym wydarzeniem II wojny światowej. Zdaliśmy sobie sprawę, że to ostateczny przełom w wojnie i że klęska Niemiec jest już przesądzona. A w życiu codziennym wszystko się odmieniło. Ludzie podnieśli głowy, stali się pewniejsi siebie, pogodniejsi i pełni nadziei na lepsze jutro. Mniej też bali się Niemców. Poczuli się silniejsi. I czekali kiedy Armia Czerwona zbliży się do Polski i wypędzi niemieckich okupantów.

Wywiad

Wracam do wątku o pracy wywiadu.

Dla pracy wywiadu A. K. w Tłuszczu nieocenione usługi wniosła Zofia Downarowicz. Pracowała na poczcie, którą kierowało dwóch Niemców, ale dość przyzwoitych ludzi. Każdy list do Niemców i od Niemców w Tłuszczu trafiał dzięki niej najpierw do wywiadu A. K. i to niezależnie od tego czy to była korespondencja urzędowa, np. do szefa NSDAP w Tłuszczu Tietza, sudeckiego Niemca zdeklarowanego hitlerowca i wielkiego wroga Polaków, czy też prywatna od rodziny, np. do szefa kontrwywiadu posterunku żandarmerii Steina pochodzącego z Brunszwiku. Poza tym Zofia Downarowicz zdobywała interesujące informacje od jej szefów – Niemców. A przecież każda wiadomość o wrogu była cenna dla A. K. Przewoziła też czasem meldunki wywiadu w Tłuszczu do składnicy poczty A.K. w Wołominie skąd trafiały do Wydziału Wywiadu Komendy Okręgu Warszawskiego A. K.

Jej trzej bracia i siostra też należeli do A. K. Adam działał m.in. w placówce przyjmowania zrzutów z samolotów z Anglii. Przyjmowano na niej kilkakrotnie skoczków – „Cichociemnych”, jak i zrzucaną różnorodną broń oraz materiały wojskowe i gotówkę. Zrzutowisko to znajdowało się na polanie dużego kompleksu leśnego kilka kilometrów na północny – wschód od Tłuszcza. Najstarszy, imieniem Jan walczył w 32 p.p. A. K., a później w 1945 r. został powołany do Wojska Polskiego. Trafił na front i zginął w walce o Wał Pomorski. Najmłodszy z Downarowiczów Mirosław był członkiem harcerskiej drużyny konspiracyjnej, a w lipcu 1944 r. został żołnierzem plutonu zwiadu 32 Pułku Piechoty Armii Krajowej, z którym wziął udział w akcji „Burza”.

Prawie co tydzień do komórki wywiadu przyjeżdżał z Warszawy stały przedstawiciel Wydziału Wywiadu Okręgu Warszawskiego o pseudonimie „Rylski”. Szczególnie interesowały go materiały informacyjne uzyskiwane przez kolejarzy. Spotkania z nim odbywały się w prywatnych mieszkaniach i zasady były ubezpieczane przez jedną osobę, która obserwowała z ukrycia czy nie ma jakiegoś zagrożenia ze strony Niemców. Poza tym ustalone były drogi ucieczki w przypadku pojawienia się Niemców.

Tajne nauczanie

Warto chyba wspomnieć o jeszcze jednej inicjatywie patriotycznej w Tłuszczu, chociaż nie wiąże się z walką kolejarzy.

Jesienią 1942 r. powstały tajne komplety nauczania w zakresie ogólnokształcącej szkoły średniej. Program nauczania oparto o zasady przedwojennych szkół gimnazjalnych. Nauczycielami tego tajnego nauczania zostali pan Frączek i pan Jan Kurpiewski. Lekcje odbywały się w mieszkaniach nauczycieli, a czasem w naszym mieszkaniu. Na te tajne komplety uczęszczali: Włodzimierz Grzelak, Janusz Wysokowski, Mirosław Downarowicz i Henryk Trojanowski. Nauka była prowadzona do lata 1944 r.

Jedna z lekcji miała niecodzienny przebieg. Mieliśmy lekcję w mieszkaniu p. Frączka. Z okien mieszkania widać było posterunek policji granatowej, który wtedy mieścił się jeszcze nie na „Kolmanówce”, ale w środku miasteczka. W pewnej chwili do posterunku wszedł żandarm niemiecki Schöffler. Po paru minutach wyszedł drzwiami do ogrodu prowadząc przed sobą młodego Żyda, około 25 lat. Idąc wyciągnął pistolet z kabury po lewej stronie swego pasa i strzelił w tył głowy idącego przed nim młodzieńca. Ten upadł koło rosnącego tam drzewa. Żandarm wrócił na posterunek i dwie minuty później wyprowadził brata zastrzelonego. Był młodszy o 5–7 lat. Idąc przed żandarmem trząsł się cały, gdyż musiał słyszeć strzał i widział leżącego swego brata. Żandarm zastrzelił go kilka kroków przed leżącym bratem. Wtedy ten pierwszy usiadł na ziemi i zaczął się podnosić. Widocznie strzał oddany przez żandarma nie zabił go. Żandarm podszedł do niego, oddał dwa strzały i nogą popchnął go. Żyd znieruchomiał. Żandarm schował pistolet, zamknął kaburę pistoletu, poprawił pas i przechodząc przez posterunek policji poszedł w stronę stacji. Lekcję oczywiście przerwaliśmy i poszliśmy do domów.

Tak oto wyglądała okupacja niemiecka i związane z nią przeżycia. Nas Polaków.

Z żandarmem Schöfflerem miałem osobiste przejście. W 1944 r. jechałem rowerem. Pięknym, który kupił mi ojciec w lutym 1939 r. Był to „Łucznik” z fabryki w Radomiu. Obręcze miał drewniane. Ze względu na to, że żandarmi niemieccy już w 1939 roku zabierali nam rowery, schowaliśmy go po rozebraniu na części pod podłogę na poddaszu domu. W 1944 r. kiedy widać było, że dni okupacji niemieckiej mają się ku końcowi ubłagałem ojca, aby wyjąć już rower z ukrycia. Zgodził się i jeździłem.

Któregoś dnia przejeżdżałem do domu przez plac koło stacji. Zza jednego z budynków wyszedł żandarm Schöffler z pistoletem maszynowym „Bergmann” na ramieniu. Zawołał: „halt” i zwyczajnie zabrał mi rower.

Napad na posterunek „policji granatowej”

Jeszcze jedna akcja podziemia w Tłuszczu. Żandarmi niemieccy w czasie patrolu wiosną 1944 r. w rejonie na północ od Tłuszcza napotkali dwóch mężczyzn, którzy wydali im się podejrzani. Zabrali ich ze sobą i umieścili w areszcie na posterunku „policji granatowej”. Zamierzali ustalić kim są i czym się zajmują podejrzewając ich o przynależność do ruchu oporu. W budynku żandarmerii nie było aresztu i stąd osadzenie ich na posterunku „policji granatowej”. Obaj zatrzymani byli dowódcami batalionów 32 Pułku Piechoty A.K. O ich aresztowaniu powiadomiono miejscowe dowództwo Armii Krajowej, które natychmiast zadziałało. W kilka godzin po ich zamknięciu w areszcie, nocą dokonano zbrojnego napadu na posterunek policji.

Jak mi opowiedzieli kolejarze uczestniczący w tej akcji – najpierw w porozumieniu z policjantami, których większość należała do A.K. wypuszczono wszystkich więźniów. Uwolniono obu zatrzymanych oraz kilku innych aresztantów. Dwóch z nich odmówiło opuszczenia aresztu wyjaśniając, że siedzą za drobiazgi i wolą zostać, aby nie było represji wobec ich rodzin. Później policjanci skrępowali się sznurem nawzajem. A na końcu kiedy obaj aresztowani oficerowie A.K. byli bezpieczni, uczestnicy napadu otworzyli ogień z karabinów. Zrobiło to wrażenie w całym miasteczku. Noc, ciemność a tu palba strzałów karabinowych. I to tuż blisko posterunku niemieckiej żandarmerii. Na tej samej ulicy. O kilka domów dalej. Ta brawurowa akacja zakończyła się pełnym sukcesem, gdyż Niemcy nie podjęli żadnych kroków odwetowych wobec mieszkańców Tłuszcza. Chyba, dlatego, że nie czuli się już tak silni i tak pewni jak przed 1944 rokiem.

Harcerstwo podziemne

Harcerze drużyny konspiracyjnej – Włodzimierz Grzelak, Henryk Trojanowski, Mirosław Downarowicz – rok 1943
Harcerze drużyny konspiracyjnej – Włodzimierz Grzelak, Henryk Trojanowski, Mirosław Downarowicz – rok 1943

W maju 1944 r. „Rylski” zwrócił się do podziemnej drużyny harcerskiej, aby pomogła wywiadowi A. K.. Skąd wiedział, że istnieje i działa w Tłuszczu drużyna harcerska nie wiem i nawet trochę mnie to zaskoczyło. Drużyna zgodziła się i wykonywała zadanie, które polegało na tym, że cały dzień patrol harcerski udając, że się kąpie nad rzeką przepływającą pod torem kolejowym Warszawa – Małkinia obserwował transporty kolejowe. Notowano dokładnie ile wagonów z wojskiem i sprzętem wojennym jedzie na Wschód. Jaki to rodzaj wojsk: piechota, artyleria, wojska pancerne, saperzy. A także ile dział, jakiego kalibru oraz ile i jakich czołgów jest w pociągu.

Raporty składane były codziennie. Ostatniego maja „Rylski” podziękował harcerzom i zakomunikował, że dalsza obserwacja nie jest już potrzebna, bo front bardzo się zbliżył. Poprosił też o zwrot przydzielonej mi lornetki. Pomyślałem, że lornetka teraz będzie potrzebna do jakich akcji zbrojnych podziemia. Ale nie wiedziałem, że do zbliżającej się na naszym terenie Akcji „Burza”.

Kilka słów o konspiracyjnej drużynie harcerskiej w Tłuszczu.

Jeden z naszych kolegów, Oleksiak jeździł do szkoły zawodowej do Warszawy. Jesienią 1942 r. opowiadał nam, że w jego szkole działa tajna komórka organizacji podziemnej. Zaproponował abyśmy i my założyli konspiracyjną organizację młodzieży w Tłuszczu. Utworzyliśmy w listopadzie 1942 r. konspiracyjna drużynę harcerską, a jego wybraliśmy na drużynowego. Przyjął pseudonim „Wierzbicki”. Do drużyny przystąpiło wielu młodych ludzi, ale pamiętam tylko niektóre nazwiska: Oleksiak, Włodzimierz Grzelak, Janusz Wysokowski, Kąkiel, Józef Wysocki, Janusz Dabiński, bracia Rudnikowie, Ciok, Andrzej Suski, Mirosław Downarowicz, Rozbicki. Zastępowym został najmądrzejszy spośród nas i cieszący się estymą i sympatią Włodzimierz Grzelak. Po roku do drużyny przystąpiło jeszcze wielu chłopców i utworzono drugi zastęp, którego zastępowym wybrano mnie. Używałem tego samego pseudonimu, co w wywiadzie A.K. – „Liber”. A kierownikiem szkoły powszechnej, bo tak się wtedy nazywała był Antoni Grzelak. Od lat kierował szkołą w Tłuszczu i wychowywał i uczył kolejne pokolenia mieszkańców Tłuszcza. Znali go wszyscy mieszkańcy i – co najważniejsze – wszyscy poprzez swoje życie szkolne mieli z nim jak najbardziej osobiste stosunki. Dla każdego był znany, bliski. Już nawet nie kierownik szkoły, a jakaś niezwykle ważna „instytucja społeczna” Tłuszcza. O wielkiej wadze i niezwykle cenna. Dla wszystkich mieszkańców miasteczka i to przez wiele, wiele lat. I takim pozostał w pamięci nas wszystkich. A z pochodzenia chłop spod Pułtuska. Kiedyś powiedział do mnie tak – „pochodzę ze wsi pod Pułtuskiem i mimo to udało mi się zdobyć wykształcenie nauczyciela i służyć ludziom w naszym Tłuszczu. Tak jak potrafię”. Lubił mnie i chętnie ze mną – chłopakiem przecież – rozmawiał poważnie.

Zimą „Wierzbicki” przywiózł dwóch swoich kolegów ze szkoły, którzy opowiedzieli nam o swojej organizacji, jej działaniach i profilu politycznym. Należeli do „Związku Walki Młodych”. Nie mieliśmy pojęcia o żadnych organizacjach konspiracyjnych w tamtych dniach, ale słuchaliśmy ich z ciekawością. Nie wiedzieliśmy też, że to „młodzieżówka” Polskiej Partii Robotniczej.

W końcu 1943 r. Janusz Wysokowski przyprowadził na naszą zbiórkę dwóch swoich kuzynów z Warszawy. Opowiedzieli, że należą do organizacji harcerskiej „Hufce Polskie”. Opowiedzieli o pracy swojej konspiracyjnej drużyny. Poinformowali, że są „młodzieżówką” organizacji podziemnej niezależnej od Armii Krajowej – co mocno podkreślili. Organizacja ta nosi nazwę „Narodowe Siły Zbrojne”. Opowiedzieli o swojej pracy i zaśpiewali hymn „NSZ”, który zaskoczył nas swoją treścią polityczną symbolizującą ich poglądy.

A hymn brzmiał tak:

Zdobędziem kraj po Odrę, po Kijów i po Dniepr,
Dunaju fale modre, Ukrainy dumnej step.

Byliśmy zaszokowani takim programem politycznym i nie kontynuowaliśmy kontaktów z tymi dwoma kuzynami Janusza. A w drużynie robiliśmy swoje. Dla nas polityka byłą rzeczą i odległą i nie „na czasie” w toczącej się walce z okupantem niemieckim.

Harcerze konspiracji stoją: – Downarowicz, Grzelak, Trojanowski, Rudnik, drugi Rudnik, Ciok
Harcerze konspiracji stoją: – Downarowicz, Grzelak, Trojanowski, Rudnik, drugi Rudnik, Ciok

W lutym 1943 r. składaliśmy uroczyście przyrzeczenie harcerskie na ręce drużynowego. Harcerze z drużyny w polskie święta narodowe rozwieszali plakaty patriotyczne, kilkakrotnie ostemplowali z ręcznej drukarki hasłami „Niech żyje Polska”, „Hitler – kaput”, „Polska zmartwychwstanie” itp. – ogłoszenia i wywieszki w budynku Urzędu Gminnego i Spółdzielni „Rolnik”. Niszczyliśmy też drogowskazy niemieckiej bazy samochodowej działającej wtedy w Tłuszczu. Prowadziliśmy także kolportaż podziemnej prasy wydawanej przez „Armię Krajową”. Przygotowywaliśmy się też do przyszłej po wojnie pracy w harcerstwie czytając kupione w Warszawie różne przedwojenne wydawnictwa harcerskie. Wykonywaliśmy też różne zlecenia wywiadu A.K., jak przekazywanie meldunków, materiałów, przewóz materiałów wybuchowych itp.. Harcerze w ten sposób w miarę swoich sił i możliwości uczestniczyli w walce z niemieckim okupantem.

Pewnego razu Oleksiak – „Wierzbicki” powiedział mi, że proponują mu w Warszawie kupno pistoletu. Sprzedałem zbiór swoich znaczków pocztowych koledze, synowi właściciela sklepu mięsnego, który nie cierpiał na brak pieniędzy. Dostałem – o ile pamiętam 800 złotych. Dałem te pieniądze Oleksiakowi, który kupił za nie ten pistolet i przekazał go mnie. Był to mocno już sfatygowany pistolet kalibru 7,65 mm. wyprodukowany w Portugalii. Był bez naboi. Wspólnie z Mirkiem Downarowiczem ukradliśmy jednemu z pocztowców niemieckich 6 naboi z pistoletu, który nierozważnie położył na stole. Pasowały! W czasie akcji „Burza” nosiłem z dumą ten pistolet. Nie biorąc go oczywiście na żadne akcje wywiadowcze, o którym będzie w rozdziale IV tego opowiadania.

Wracając do domu po akcji „Burza” pistolet zakopałem w chlebaku w parku w Borkach. Wydawało mi się, że dobrze zapamiętałem miejsce, gdzie zakopałem chlebak z pistoletem i manierką. Niestety nigdy nie znalazłem tego miejsca, chociaż wielokrotnie szukałem po wojnie. Nie martwiłem się jednak, bo po działaniach wojennych broni było wiele. Sam miałem radziecki karabin prawie dłuższy ode mnie i dwa niemieckie pistolety maszynowe. Broń tę przekazałem w 1945 roku oddziałowi Służby Ochrony Kolei w Tłuszczu.

Na schronie od lewej strony: Rudnik, Downarowicz, Grzelak, Trojanowski, drugi Rudnik, Ciok
Na schronie od lewej strony: Rudnik, Downarowicz, Grzelak, Trojanowski, drugi Rudnik, Ciok

W Tłuszczu często chodziło się na stację. Także w czasie wojny, bo często działo się tam coś interesującego, ale częstokroć okropnego. Na przykład rewizje pociągów i ich pasażerów, łapanki i aresztowania. Któregoś dnia byliśmy z kilkoma kolegami na stacji, gdzie na ławkach siedzieli jeńcy radzieccy. Było ich kilkunastu eskortowanych przez dwóch żołnierzy Wehrmachtu. Mieliśmy słoneczniki i wydłubywaliśmy z nich pestki. Kiedy ci jeńcy to zobaczyli zaczęli wykrzykiwać: „siemiaszki, siemiaszki”. Daliśmy im te słoneczniki, co przyjęli radośnie i zaczęliśmy rozmawiać. Mówili, że wzięto ich do niewoli i wiele miesięcy byli w obozach jenieckich koło Sadownego (to między Łochowem a Małkinią). Wiedzieliśmy, że był tam zespół obozów. Ale jakie tam były straszliwe warunki dowiedzieliśmy się dopiero po wojnie ze znanej opowieści rosyjskiego pisarza. Ja poznałem to też kiedy z moimi harcerzami z Ciechanowa zwiedzaliśmy w 1948 r. zespół klasztorny na Łysej Górze. Przed wojną w części budynków poklasztornych mieściło się więzienie dla groźnych przestępców, a w czasie wojny Niemcy urządzili tam obóz dla jeńców radzieckich. Ku naszemu przerażeniu na ścianach byłego obozu widniały napisy: „Kannibalismus wird mit dem Tode bestraft” i po rosyjsku poniżej „Ludojedca budiet rozstrielan”. Nie trzeba chyba tłumaczyć tego czytelnikowi? I tak ja, jak i moi harcerze zdawali sobie sprawę, że to mówi o faktach zjadania się, a nie napis „ku przestrodze”. Jak dziś wiemy identycznie było w obozach pod Sadownem. Z głodu zjadano zmarłych.

Nasi rozmówcy jedząc pestki słoneczników w pewnej chwili powiedzieli nam, że jadą, aby wstąpić do „Rosyjskiej Armii Wyzwoleńczej” generała Własowa. Zmroziło nas! Odwróciliśmy się na piętach i natychmiast odeszliśmy, nie patrząc więcej na nich. Widzieliśmy, że byli skonsternowani naszym zachowaniem. W naszej ocenie nic nie usprawiedliwiało współpracy z Niemcami.

Harcerze robili też rzeczy wydawałoby się banalne, ale pożyteczne dla podziemia. Na przykład u dziedzica w pobliskiej Jasienicy zbieraliśmy w ogrodzie porzeczki. Dochód z ich sprzedaży dziedzic przekazywał do kasy Armii Krajowej.

Działalność konspiracyjna

Któregoś dnia dostałem polecenie pojechania do Wołomina. Tam na dworcu miałem trzymać w lewej ręce złożoną na pół gazetę z tytułem na wierzchu. I tak postąpiłem. Podszedł do mnie młody mężczyzna i powiedział: „idziemy”. Poszedłem z nim do jego domu. Tam czekałem parę godzin czytając książki harcerskie, bo i on i jego żona byli przed wojną drużynowymi harcerskimi. Wieczorem wręczył mi dużą paczkę z materiałami wybuchowymi opakowanymi jako proszki do prania. Osobno dostałem kilkanaście zapalników, które schowałem pod bluzę na brzuchu, aby nie były blisko przy materiale wybuchowym. I poszedłem na stację. W poczekalni kupiłem czasopismo niemieckie „Der Adler” i przeglądałem. Na poczekalnię weszło dwóch żandarmów. Trochę się zaniepokoiłem i dreszcz przeszedł mi po plecach. Żandarmi popatrzyli na pasażerów, także na mnie i po chwili wyszli. Odetchnąłem z ulgą. A materiały wybuchowe i zapalniki do nich szczęśliwie dowiozłem do Tłuszcza. Ot niby nic nadzwyczajnego. Zwykła robota w konspiracji. Wiem, że posłużyły kolejarzom do podpalania łatwopalnych transportów przewożonych na front na przykład siana i słony dla koni. A wtedy cała niemiecka artyleria miała ciąg konny, a nie zmotoryzowany.

Dwukrotnie ojciec wysłał mnie z prasą podziemną do kolejarzy w Radomiu. Raz oddałem prasę w umówionym miejscu na stacji, a drugi raz w mieszkaniu po drugiej stronie torów niż stacja. Myślę, że mój młodzieńczy wiek i status członka rodziny kolejarza umiejącego radzić sobie w podróży koleją zdecydowały o tem. Radom mnie zupełnie oszołomił. Główną ulicą maszerował patrol niemieckich żandarmów w ebonitowych czarnych hełmach. Na ulicach język niemiecki i to często, na placach zabaw młodzieńcy w mundurach „Hitler Jugend”. Polacy cisi, ostrożni, zastraszeni. Na lotnisku i na dojazdach do niego kolumny żołnierzy niemieckich. Widok dla mnie zaskakujący.

Radom był siedzibą jednego z „dystryktów” ustanowionego przez okupanta w Generalnej Guberni obok takich jak Kraków, Warszawa, Lublin, a później po 1941 r. i Lwów. Radom był o wiele mniejszym liczebnie miastem od pozostałych stolic dystryktów. I na tym tle liczba niemieckich urzędników, funkcjonariuszy, żandarmów i gestapowców i ich rodzin robiła wielkie wrażenie. Czuli się, jak „u siebie”, bezpieczni, dumni, wyniośli i butni. W Warszawie nie czuli się bezpieczni i byli ostrożni, a w Radomiu zupełnie inaczej. W Warszawie Niemcy bali się, w Radomiu nic a nic. Byłem tym bardzo zaskoczony.

Ta druga podróż do Radomia miała zaskakujący epilog. Dom, do którego miałem dotrzeć znajdował się niedaleko od dworca kolejowego. Znalazłem go. Niestety kolejarza, który miał odebrać prasę nie było w domu. Przyjęła mnie jego żona. Oddałem więc jej paczkę dla małżonka. Stała w kuchni przy palącym się piecu węglowym. Rozwinęła papier i zaczęła czytać tytułową stronę „Biuletynu Informacyjnego” A.K., który był na wierzchu. Poczerwieniała na twarzy, ręce zaczęły się jej trząść i bardzo się zdenerwowała. Po chwili otworzyła drzwiczki pieca i zaczęła wrzucać do ognia wszystko co przywiozłem te 150 km z Tłuszcza. Kiedy wszystko już spaliła wyszedłem i pomaszerowałem na dworzec. Oczywiście byłem wstrząśnięty jej zachowaniem i jej strachem. Ale uznałem, że strach przed Niemcami jest rzeczą naturalną. I nie odezwałem się ani słowem. W poczekalni usiadłem sobie czekając na pociąg powrotny do Warszawy. W koszyku, w którym wiozłem prasę podziemną, aby wydawało się, że wiozę jakąś żywność miałem kupione na dworcu w Warszawie niemieckie czasopismo „Die Wehrmacht”. Zacząłem czytać znajdujący się tam artykuł „Żukow”. Zaciekawił mnie i tam dowiedziałem się pierwszy raz o tym generale Armii Czerwonej. Było to dla mnie ogromnie interesujące zwłaszcza, że to jego wrogowie, Niemcy o nim piszą. Czekający w poczekalni patrzyli na mnie czytającego niemieckie czasopismo z dezaprobatą lub wręcz z oburzeniem. Myśleli widocznie, ze jestem Niemcem, albo jeszcze gorzej bo Polakiem w służbie niemieckiej. Udawałem, że nie zauważam tych spojrzeń. Warto chyba zauważyć, że „Die Wehrmacht” czasem zamieszczał takie artykuły, jak ten o Żukowie. W 1942 roku natrafiłem tam na artykuł zatytułowany „Korniejczukowie”. Nazwisko to nic mi nie mówiło i nie miałem zamiaru przeczytania artykułów. Ale natrafiłem w nim na nazwisko „Wanda Wasilewska”. Nie miałem pojęcia kto to, ale polskie imię i polskie nazwisko zaintrygowało mnie. Napisano, że to córka piłsudczykowskiego ministra spraw zagranicznych, polska pisarka i zatwardziała komunistka. Przy tym urzeczona osobą Stalina… Podano, że cieszy się uznaniem Stalina i pracuje nad tym, aby Polacy przebywający w Rosji pomagali – jak to określono – „komunistycznej władzy w Rosji”. Nie napisano – co prawda – że do chrztu trzymał ją marszałek Józef Piłsudski, ale to co tam przeczytałem było dla mnie nowością, a nawet chyba rewelacją.

Rezydent wywiadu A.K. zlecając mi pracę dla wywiadu polecił czytać dwa niemieckie czasopisma „Der Adler” i „Die Wehrmacht”, bo zawierały wiele materiałów o najnowszych samolotach niemieckich oraz uzbrojeniu i wojskach niemieckich. I rzeczywiście tak właśnie było. Czytałem. Było to przydatne i rzeczywiście pożyteczne dla mojej pracy w wywiadzie.

Henryk Trojanowski

Więcej tego autora:

1 Comment

Add yours
  1. 1
    Henri SZEJNBAUM

    Dziękuję za to świadectwo w tym mrocznym okresie.
    Bardzo bogate w informacje, to świadectwo naznaczone odciskiem doświadczenia, porusza wszystkie tematy, pozytywne lub negatywne wszystkich uczestników.
    Tak więc opór kolejarzy, z narażeniem własnego życia, jest dobrze opisany, podobnie jak męczeństwo ludności żydowskiej. Podłe zachowanie Niemców i ich ukraińskich czy łotewskich pomocników!
    Jestem tym bardziej wrażliwy na historię Tulszcza, że część mojej rodziny mieszkała w tym mieście.
    Dziękuję za to piękne dzieło pamięci.

    Henri SZEJNBAUM

Zostaw komentarz

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.