Wspomnienia związane z zamieszkaniem w Wołominie zacznę od 1950 r. W tym czasie mój ojciec Edward Żelezik – wizytator Centralnego Urzędu Szkolenia Zawodowego zakończył wędrówkę po Polsce (Lublin, Jelenia Góra, Kołuda Mała k/Inowrocławia), gdzie uruchamiał – jako dyrektor – kolejne szkoły o profilu kształcenia zawodowego. To był czas, kiedy zwykłe życie podnosiło się z zapaści po niedawno zakończonej zawierusze wojennej. Po tym szukaniu swojego miejsca – ojciec wraz z rodziną postanowił osiąść na stale w miejscowości położonej w pobliżu Warszawy, aby w przyszłości ułatwić kształcenie swym (w tym czasie czworgu) dzieciom na uczelniach stolicy. Los sprawił, że wybrał Wołomin, by dyrektorować w szkole tzw. „Handlówce” przy ul. Miłej. To był czas, kiedy ja – (dziewięcioletni chłopiec) razem z rodzicami, dziadkami i trojgiem rodzeństwa zamieszkałem w małym mieszkaniu przy ul. Radzymińskiej (dziś Broniewskiego). Mama w czasie wojny prowadziła tajne nauczanie młodych spółdzielców z „Tęczy”, a tuż po zakończeniu wojny, w trzyosobowym nauczycielskim składzie, pracując po kilkanaście godzin dziennie – uruchamiała dla nich naukę w Liceum w podlubelskiej rodzimej Bychowie. Po przyjeździe do Wołomina podjęła pracę w „Handlówce”, gdzie jako – nauczycielka matematyki – przybliżała swoim uczniom tą trudną dziedzinę wiedzy. Ja razem z moją siostrą Marią, jako uczniowie klasy V rozpoczęliśmy naukę w szkole nr 1 przy ul. Wileńskiej. Naszą wychowawczynią była niezapomniana Pani Natalia Kwapiszewska. W tym samym 1950 roku probostwo w jedynej w Wołominie parafii objął ksiądz Mieczysław Grabowski (co będzie miało znaczący wpływ na opisywane zdarzenia).
Wpływ na kształtowanie charakterów młodych mieszkańców Wołomina miały w tamtym czasie oprócz domu rodzinnego – szkoła, kościół, a także organizatorzy wszelkiego rodzaju życia sportowego. Ich wysiłek wywołany był koniecznością przeciwstawienia się wciskaniu ideologicznej propagandy szerzonej przez ugrupowania komunistyczne. Macki organizacji propagandowych sięgały do wszystkich dziedzin życia, w tym przede wszystkim do szkół. Taka polityka miała jeden cel – skutecznie rozbijać wartości budowane na szacunku do życia rodzinnego, zminimalizować rolę rodziców, a często wręcz pozbawić ich wpływu na psychikę i ideały dzieci. Propaganda minimalizowała wartości wpajane przez dom rodzinny.
Pamiętamy, że propaganda przekazywana była przy pomocy opanowanych przez ideologów władzy środków przekazu. Nie było przecież Internetu, telewizji ani nawet radia – na którego posiadanie trzeba było uzyskać specjalne zezwolenie. W mieście rozbudowana była sieć tzw. „kołchoźników” czyli głośników, przez które przekazywane były informacje nadawane z radiowęzła i przesyłane do domostw specjalnie wybudowaną linią napowietrzną. Posiadacze nielegalnych odbiorników radiowych musieli przechowywać je w ukrytych miejscach. Nocne słuchanie zachodnich stacji przebiegało zazwyczaj w warunkach pełnej konspiracji. Zresztą trudno było odbierać programy, zagłuszane przez specjalną stację, emitującą piski na falach użytkowanych przez stacje radiowe Wolna Europa – Głos Wolnej Polski, czy też radio BBC Londyn lub Głos Ameryki. Hasła i oznaki programów radiostacji zachodnich znaliśmy i odróżnialiśmy nawet mimo zagłuszeń. Młodym utrudniano nawet słuchanie stacji neutralnych politycznie, jak np. Radio Luksemburg, gdyż w opinii władzy nadawały one „kapitalistyczne”, a nie „socjalistyczno-ideologiczne” szlagiery muzyczne. Programy nadawane przez „kołchoźnik” emitowane były przez kilka godzin dziennie. Duże znaczenie propagandowe miała cenzurowana prasa. Gazety najbardziej popularne to „Trybuna Ludu” dla dorosłych, a „Sztandar Młodych” dla młodzieży. „Trybuna Ludu” posiadała redakcje lokalne jak np. „Trybuna Mazowiecka”. „Życie Warszawy” było traktowane, jako nieco mniej zaangażowane ideologicznie.
Placówkami oświatowymi w Wołominie były szkoły:
- Nr 1 – Szkoła Podstawowa i Liceum Ogólnokształcące przy ul. Wileńskiej (później nazwanej Paplińskiego)
- Nr 2 – Szkoła Podstawowa przy ul. Warszawskiej
- Nr 4 – Szkoła Podstawowa TPD (Towarzystwo Przyjaciół Dzieci) przy ul. 1-go Maja
- Technikum Ekonomiczne tzw. „Handlówka”
- Technikum Przemysłu Szklarskiego tzw. „Szklarska”
W szkole nr 1 utworzono „wieczorówkę”, w której uzupełniali wykształcenie mieszkańcy na ogół dorośli i przedstawiciele „przerośniętej” młodzieży, którzy nie uzyskali go wcześniej np. z powodu przerwania nauki w czasie trwania zakończonej niedawno wojny i panującego po jej zakończeniu chaosu. Na „wieczorówkę” uczęszczali też działacze partyjni, którzy już byli nominowani do pełnienia nierzadko ważnych funkcji w mieście, a potrzebny im był „papierek” dokumentujący średnie wykształcenie. W szkołach wdrażano obowiązek powoływania Podstawowych Organizacji Partyjnych (POP). Ewenementem było, że POP-u nigdy nie powołano w wołomińskim Technikum Ekonomicznym, przez co dyrekcja narażona była na szykany komunistycznej władzy. W szkołach działały organizacje Związku Młodzieży Polskiej i pionierskie harcerstwo. Nauczyciel, który pozwolił sobie na negatywne ocenianie wiadomości przyswojonych przez działacza ZMP i stawiający mu adekwatną do stanu wiedzy ocenę (niedostateczną) bywał wzywany na posiedzenie egzekutywy partyjnej. Tam tłumaczył się ze swojej decyzji odnośnie negatywnej oceny zaangażowanego politycznie tzw. „ucznia”. Poddawano w wątpliwość predyspozycje wykładowcy do nauczania. W szkołach organizowane były, co najmniej raz w tygodniu przed rozpoczęciem zajęć lekcyjnych apele, czyli zbiórki propagandowe. Ustawieni „klasami” w przestrzeni głównego holu szkolnego uczniowie, śpiewali hymn Światowej Federacji Młodzieży Demokratycznej „Naprzód młodzieży świata…”. Odczytywano przygotowywane przez uczniów „prasówki” (wyciągi z prasy podtrzymujące ideologicznie właściwego ducha). Wyróżniano postawy uczniów, którzy wykazywali się słuszną doktryną filozofii czasów, innych upominano na forum szkolnego koleżeńskiego audytu. Szkolne korytarze tamtych lat – posiadały kąciki gazetek szkolnych także „uszkieletowanych”. Obiekty szkolne dalekie były od obecnie przyjętych standardów. Podwórkowe ubikacje, piece kaflowe, brak sali gimnastycznej. Wówczas tylko szkoła „szklarska” posiadała niepełnowymiarową, ale jednak salę gimnastyczną. W innych szkołach zajęcia WF-u odbywały się na boisku szkolnym, a przy niepogodzie w wytypowanej do tego celu – niewielkiej klasie, lub wprost na korytarzu, którego deski wysmarowane były, jak smoła czarnym pyłochłonem (o parkiecie jeszcze nikt wtedy nie marzył).
Dla młodych mieszkańców Wołomina sport był nie tylko jedną z nielicznych rozrywek fizycznych, ale zajmował poczesne miejsce w spędzaniu codziennego czasu wolnego. Kluby sportowe z jednej strony, a z drugiej zwykła ulica i podwórko były areną sportowych zmagań i boiskiem do prowadzenia różnorakiego współzawodnictwa w grach zespołowych. Posiadanie własnej piłki nobilitowało jej właściciela i gromadziło wokół niego wielu oddanych kolegów. Kluby sportowe gromadziły najzdolniejszych i najsprawniejszych sportowo. Ale sport był prawdziwy – amatorski. Liczył się dobry wynik, liczyło się powołanie do reprezentacji szkoły, a marzeniem było reprezentowanie miasta. To już stanowiło wielki zaszczyt. Oczywiście bez korzyści finansowych. Kluby sportowe, o tradycyjnych nazwach, podporządkowano federacjom związkowym. Np. duma miasta „Huragan” stała się Kolejowym Klubem Sportowym. Działały także kluby „Budowlani” i milicyjna „Gwardia – województwo” odnosząca duże sukcesu w boksie.
W Wołominie nie było „pełnoprawnego” obiektu sportowego. Mecze niezwykle popularnej reprezentacji miasta w piłce nożnej odbywały się na dostosowanej do gry łączce przy końcu ulicy Armii Ludowej (obecnie Legionów). Na łące wytyczono boisko, wkopano dwie bramki, a cały „obiekt” otoczono drewnianymi barierkami z wyciętych w lesie iglaków. Zawodnikom użyczył rozbieralni (szatni) mieszkaniec ostatniego w ulicy domu mieszkalnego (ok. 100 metrów od boiska). Mecze ściągały jednak bardzo wielu kibiców dumnych z każdego zwycięstwa i nieszczęśliwych
w przypadku porażki drużyny. Nie było także stałego miejsca na rozgrywanie meczów siatkarskich i koszykarskich. Siatkarze grali początkowo na boiskach szkolnych; w szkole nr 1, w „Handlówce”, a po sukcesach odnoszonych przez siatkarzy z Technikum Szklarskiego – (klub o nazwie „Błękitni”) także na boisku tej szkoły. Na pewien okres czasu udało się pozyskać dostosowany do gry teren należący do przedsiębiorstwa „Ruch” przy ul. 6-go września. Podwaliny, jakże mocnej po niedługim czasie, wołomińskiej siatkówki stworzyli w „Błękitnych” nauczyciel – trener Stanisław Piotrowski, a w „Kolejarzu” (Huraganie) trener i jednocześnie zawodnik Borys Tokarski. Koszykarze korzystali ze zwykłego ziemnego boiska w szkole nr 1. Wymienione wyżej boiska „okupowane” były przez zawodników klubowych.
Garnąca się do sportu młodzież wykorzystywała każdą pozostawioną im na boisku chwilę, a także (nie tak, jak obecnie ruchliwe) polne drogi miejskie oraz przydomowe place. Ducha sportu widać było w całym mieście. Od „cymbergaja”, „ścianki”, poprzez „Zośkę”, do „nogi, „sita”, i „kosza”. Byle w ruchu – byle na powietrzu. O sporcie i jego wpływie na młodych wołominian pisano w wielu opracowaniach. Temat był podejmowany przez zapaleńców – agitatorów sportu, którzy szczegółowo opisywali rozwój poszczególnych dyscyplin sportowych w wydawnictwach z okazji jubileuszów klubowych.
Osobnego omówienia wymaga troska o zagospodarowanie czasu wolnego młodych ludzi w zakresie kultury. Może to słowo nie zawsze znaczyło tyle, co przez nie rozumiemy obecnie, ale w tamtych czasach miało dla nas wielką wagę. Wprawdzie całe tłumy mieszkańców w pogodne niedzielne dni (we wszystkie soboty pracowano) – spędzały czas na terenach pobliskich glinianek oraz rozszerzonym przy moście kolejowym rzecznym akwenie wodnym tzw. „trzeciaku”, ale nie organizowano prawie żadnej imprezy o charakterze ogólnym – nie licząc seansów filmowych w kinie „Bałtyk” (później „Hel”) oraz w kinie objazdowym wyświetlającym filmy w remizie Ochotniczej Straży Pożarnej na rynku miejskim (obecnie plac 3-go Maja). Tak było do 1950 roku. W tym to 1950 roku probostwo w parafii MB Częstochowskiej objął ksiądz Mieczysław Grabowski. Zastał on kościół w gruzach. Ocalały jedynie szczątki naw bocznych i prezbiterium po zburzonej przez Niemców w 1944 r. świątyni. Ksiądz Grabowski nie załamywał rąk. Popisał się niezwykłą i prowadzoną z pełnym oddaniem kapłańską inicjatywą. Podjął wyzwanie podniesienia świątyni z gruzów. Mimo że zapał księdza wydawał się szaleńczy, doprowadził do rozbudzenia czynu społecznego. Zresztą parafianie chętnie korzystający, do odprawiania praktyk religijnych, ze wspomnianej wyżej remizy ochotniczej straży, powołali już pierwej komitet budowy jakiegokolwiek Domu Bożego.
W pierwszym rzędzie miała to być jedynie usytuowana w pobliżu ruin kościoła – kaplica. Zresztą teren zajmowany przez miasto Wołomin kończył się praktycznie na placu przykościelnym. Dalej były już pola. Odbudowa świątyni wydawała się na owe czasy – zadaniem zupełnie niemożliwym do realizacji. Proboszcz ksiądz M. Grabowski tchnął w parafian nowego ducha i przekonał ich o perspektywach realności przedsięwzięcia budowy świątyni. Jego zmysł organizacyjny porwał starszych i młodych parafian do podjęcia wysiłku fizycznego niezbędnego przy gromadzeniu materiałów budowlanych. Dla zdobycia każdej cegły, każdego worka cementu i każdej tony stali trzeba było wykazać niebywałą inicjatywę, wręcz nadludzki spryt i pomysłowość. Ksiądz Grabowski zorganizował prężny komitet budowy kościoła. Zakupował materiały rozbiórkowe z lokalnych ruin (garbarnia i inne domy), a także z ruin w innych miastach, gdzie zorganizowana ekipa brała udział w pracach rozbiórkowych, wydobywając z ruin zdatną do oczyszczenia i ponownego użycia w budowli cegłę, stal i kantówkę, a zorganizowanym społecznie transportem – przywoził je na teren przykościelny. Tu ekipy składające się głównie z młodzieży i kobiet – oczyszczały cegłę z zaprawy murarskiej, ustawiając ją w „kozły”. Mężczyźni kopali ziemię tworząc wykopy fundamentowe. Ksiądz proboszcz zjednał architekta profesora inżyniera Stanisława Marzyńskiego – specjalistę od budowli sakralnych – do opracowania niezwykle perspektywicznego projektu technicznego świątyni. W projekcie przewidziano rozwój miasta i związane z nim zwiększenie liczby mieszkańców. Przewidziano wiele praktycznych – użytkowych szczegółów wykazując nowatorstwo i estetykę.
Nagromadzone stosy odzyskanego budulca upewniły parafian, że obrany cel jest możliwy do zrealizowania. Przy oczyszczaniu ruin świątyni i pracach pomocniczych na terenie przygotowania budowli pracowały całe gromady parafian. Wiara w powodzenie działania cementowała ludzi – więc nie szczędzili oni wysiłku. Gdy mury świątyni zaczęły się wznosić, ogólny zapał osiągnął zenit. Ksiądz Mieczysław Grabowski myślał wszechstronnie wybiegając w przyszłość. Unowocześnił tymczasowy dom modlitwy – kaplicę, a także plebanię. Pomyślał też o budowie na terenie kościelnym drewnianej dzwonnicy, gdzie wkrótce umieścił trzy pięknie odlane dzwony, które miały niebawem wzywać parafian do modlitwy. Konsekracja (wyświęcenie) dzwonów nazywanych: Maria-Stefan, Zygmunt-Wacław i Józef-Antonii odbyła się w październiku 1953 roku, gdy ksiądz proboszcz Grabowski postanowił wprowadzić parafian do jeszcze surowej, pełnej rusztowań, pozbawionej posadzki, ale już przykrytej dachem świątyni.
Nastał etap prowadzenia prac wykończeniowych. Były one także bardzo kosztowne, ale ksiądz proboszcz ponownie wykazał się niezwykłą inwencją. Ta pomysłowość okazała się bardzo pozytywna dla życia miasta. Jak już wspomniano wyżej w Wołominie działało jedno niewielkie (choć przytulne) aktywne kino „Bałtyk” (później „Hel”), a część imprez mogła odbywać się w niezbyt funkcjonalnej i prymitywnej sali w remizie strażackiej. W okresie letnim w kilku miejscach organizowano zabawy taneczne na tzw. „dechach”, gdzie do tańca przygrywali miejscowi grajkowie. Ksiądz proboszcz dostrzegł możliwość poprawy tej niekomfortowej sytuacji. Dostosował kaplicę do wielofunkcyjności. Spełniała ona w święta i za dnia funkcje kościelne (msze dla dzieci, nauki pierwszokomunijne i nauki religii), a wieczorami oddawał salę kapliczną dla potrzeb organizacji kulturalnych spotkań mieszkańców. Ksiądz Grabowski miał wielkie zasługi dla uwikłanych w zawieruchę wojenną i nierzadko bezradnych aktorów polskich, opiekując się nimi podczas okupacji. Miał więc wśród nich wielu przyjaciół (np. Mieczysława Ćwiklińska, Mieczysław Fogg i wielu innych). Chcieli oni odwzajemnić przyjaźń i mecenat księdza – więc na jego zaproszenie występowali dziękczynnie na scenie w przystosowanej do występów kaplicy. Z czasem te występy przerodziły się w organizację przedstawień znanych zespołów i teatrów (Teatr Ziemi Mazowieckiej, Wagabunda, Pineska i wiele innych).
Każdego 1 stycznia w dzień imienin księdza proboszcza Mieczysława, zespół czołowych polskich artystów dawał w sali parafialnej (w kaplicy) wspaniały dziękczynny koncert. Zawsze było to niezwykłym wydarzeniem artystycznym w mieście. Ksiądz proboszcz nie wyznaczał ceny biletów wstępu na organizowane imprezy, ale parafianie przekazywali dobrowolne datki, które przeznaczane były na potrzeby wciąż budowanego i wyposażanego kościoła. Aby przyciągnąć do kościoła młodzież zorganizował ksiądz proboszcz najpierw spośród ministrantów i bielanek, a z czasem spośród zgłaszającej się z różnych środowisk młodzieży – zespół teatralny. Początkowo występy były skoncentrowane na widowiska religijne („Golgota” – w okresie wielkanocnym oraz „Jasełka ” w okresie bożonarodzeniowym). Występy te cieszyły się olbrzymim zainteresowaniem spragnionych przeżyć „artystycznych” mieszkańców i powtarzane były przez wiele tygodni przy wciąż pełnej frekwencji widzów. Z czasem repertuar rozszerzano na klasyczne sztuki świeckie. Oprócz „Żywota Św. Stanisława Kostki”, grano takie przedstawienia, jak np. „Grube Ryby”.
Ksiądz proboszcz wykorzystywał swe znajomości z teatru Roma oraz z Teatru Powszechnego i wypożyczał piękne stroje (np. szlacheckie) z minionych epok. Sutanny i birety do sztuk religijnych wypożyczali mu wszyscy miejscowi księża. Scena przygotowywana była przez posiadających zmysł scenograficzny młodych adeptów tej sztuki. Wiele pozytywnych wrażeń dostarczały publiczności towarzyszący „granym na scenie” sztukom, orkiestra i niewielki chór, które pod wodzą Andrzeja Wojakowskiego stwarzały niezwykłą, podniosłą atmosferę (pamiętne widowiska „Golgoty”). Aby podnieść poziom artystyczny przedstawień wystawianych przecież przez amatorski zespół, zapewnił z czasem ksiądz proboszcz jego wzmocnienie przez udział reżysera profesjonalnego oraz np. do odtworzenia roli męczonego Chrystusa – aktora zawodowego. Obaj byli etatowymi artystami z Teatru Powszechnego. Reżyser pan Kazimierz Złotnicki z wielką cierpliwością uczył nas – młodych zapaleńców wymowy i sposobu poruszania się na scenie – po prostu gry aktorskiej. Podniosło to poziom wystawianych przedstawień. Przechodziliśmy, pod okiem reżysera, od początkowo mało znaczących podrzędnych ról, do z czasem – pierwszoplanowych. Stawaliśmy się rozpoznawalni na ulicach miasta. Działaniem tym uzyskiwał ksiądz proboszcz Grabowski wiele efektów, a przede wszystkim dwa główne:
- zbierał fundusze niezbędne do prowadzenia prac przy wznoszonej świątyni,
- przyciągał do kościoła młodzież, która poprzez wspólnie zorganizowane spotkania niezwykle się scementowała i osłaniała się wzajemnie od ideologicznych zasadzek.
Ksiądz dbał też o zapewnienie urozmaicenia tych spotkań, organizując dla młodzieży potańcówki i pogadanki. Z zebranych funduszy udało się księdzu urządzić wnętrze kościoła; ołtarze, oświetlenie, a z czasem posadzkę. Na zewnątrz wykonano ogrodzenie terenu kościelnego oraz wybudowano piękną, do dziś użyteczną, grotę modlitewną ku czci Najświętszej Marii Panny. Poświęcił ją podczas wizytacji duszpasterskiej w dniach 16 – 17 sierpnia 1958 roku ksiądz prymas kardynał Stefan Wyszyński.
Ksiądz proboszcz Mieczysław Grabowski poprzez swoją codzienną bliskość z parafianami zapewnił sobie autorytet, uznanie i bezgraniczne oddanie parafian. My młodzi nastolatkowie wprost go uwielbialiśmy. Kilku z nas odczuło powołanie do służby kapłańskiej. W niektórych przypadkach skończyło się na kształceniu w istniejącym wtedy „małym seminarium”. Za pomocą księdza kierowano do nich min. takich uczniów, którzy zbyt wcześnie ujawniali zamiar poświęcenia się kapłaństwu i z tego powodu w szkole byli „na indeksie”. Kilku absolwentów liceum wstąpiło do seminarium duchownego. Np. kapłanami zostali przywódcy ministrantów Henryk Szczypiński oraz Boguś Sikorski, a także Ryszard Lewandowski. Do współpracy z „przykościelną” młodzieżą dobierał ksiądz proboszcz doświadczonych księży pedagogów. Wymieńmy choćby niektórych z nich – tych niezapomnianych: ks. Edward Majcher, Marian Kuzalski, Władysław Petecki, Józef Strzelecki. Ministranci i bielanki wciąż poszerzali swe szeregi. Być ministrantem – to było już wyróżnienie. Msze święte celebrowane były po łacinie. Ministrantów obowiązywała znajomość „ministrantury” tj. tekstu modlitwy odmawianej wraz z odprawiającym mszę celebransem. Oczywiście z poszczególnymi fragmentami trzeba było włączyć się po odpowiednich słowach kapłana. Służący do mszy ministranci wykonywali przy tym wiele czynności pomocniczych min. dwukrotne przenoszenie mszału z jednej na drugą stronę ołtarza, dwukrotne podawanie w ampułkach wody i wina, usługiwanie kapłanowi do rytualnego zmycia palców (specjalnie złożony ręczniczek), a także pięciokrotne dzwonienie dzwonkami dla zasygnalizowania poszczególnych części mszy świętej.
Pomimo tych wymagań do posługi ministranckiej zgłaszało się bardzo wielu chłopców. Praktycznie nie zdarzało się, aby odprawiana msza (a często były równocześnie odprawiane msze przy bocznych ołtarzach) nie była obsłużona przez ministrantów. Dyżurowali w każdej kościelnej potrzebie. W czasie nabożeństw Wielkiego Tygodnia adoracje trwały po kilkanaście godzin i zawsze z aktywnym udziałem ministrantów i bielanek. Najbardziej było to widoczne podczas częstych procesji, a te organizowane w Boże Ciało do czterech ołtarzy ubieranych w mieście, przeradzały się w manifestacje katolickie. Mieszkańcy nie bali się ujawniać swych przekonań, gdyż przy tak wielkiej liczbie uczestników pochodów władze stawały się bezsilne i zmuszane były „przymykać oko”. Jak wiadomo w mieście znajdowała się tylko jedna parafia, więc ilość mieszkańców biorących udział w procesji była imponująca. Zresztą całą trasę katolickiego pochodu starannie i pięknie dekorowano. Okna domów i balkony przybierały odświętny wygląd, a małe bielanki posypywały drogę, którą niesiono Najświętszy Sakrament olbrzymią ilością kwietnych płatków. To było coś pięknego, tym bardziej, że uczestnictwo w manifestacji następowało spontanicznie, w przeciwieństwie do obowiązkowych pochodów 1-wszo majowych, na których zazwyczaj sprawdzano listę obecności.
Dziś młodzi ludzie niepamiętający tamtych czasów i korzystający z praw demokracji nie wyobrażają sobie, jakich wybiegów i jakiego poświęcenia wymagało publiczne manifestowanie katolickich poglądów. Przybliżmy przykłady działań, jakie podejmowali przedstawiciele władzy ludowej, odpowiedzialni za kształtowanie postaw ideologicznych społeczeństwa. Szczególną dbałość wykazywano w pozyskiwaniu wpływów na prostowanie „kręgosłupów politycznych” ludzi młodych. A trzeba brać pod uwagę fakt, że władza posiadała wytworzone przez siebie prawa i uprawnienia do trzymania społeczeństwa w ryzach. Aby wstąpić do „zjednoczonej partii” trzeba było odbyć krótki okres kandydacki. Socjalistyczne szyki młodzieży zwierano w powołanych organizacjach, takich jak Związek Młodzieży Polskiej, a po odwilży w 1956 r. Związek Młodzieży Socjalistycznej. Studenci obok ZMP posiadali własny Związek Studentów Polskich, który z racji składu ludzi kształcących się był traktowany, jako mniej pewny politycznie. Wspomnieć trzeba o zdecydowanie mniejszym znaczeniu organizacji ZMW (Związek Młodzieży Wiejskiej). Wymyślano różne odznaki dla powiązania młodych. Np. w sporcie określono normy dla osiągnięcia odznak SPO (dla starszych) i BSPO (dla młodszych) – Bądź Sprawny do Pracy i Obrony. Na wzór organizacji pionierskich i komsomolskich we wzorcowej strategii radzieckiej, przygotowywano młodzież od harcerstwa, poprzez organizacje młodzieżowe do późniejszego członkostwa w partii. Odzwyczajano więc młodzież od nawiązywania więzów rodzinnych i przyjacielskich, a nawet zwykłych – koleżeńskich. Liczył się tylko interes partyjny. Obowiązywało „pranie mózgów” propagujące donosicielstwo i wybór „jedynej słusznej drogi”. Wyścig pracy urastał do miar ponad siły ludzkie. Propagowano slogany typu „jednostka – bzdura” „tylko kolektyw”. Tylko zbiorowa odpowiedzialność. Kto nie nadążał był piętnowany. Nazywano go bumelantem. Nie tolerowano samodzielnego myślenia. Jedynie słuszną ideę i drogę wytyczały organizacje partyjne. Trzeba jednakże przyznać, że takie zamącenie umysłów pomagało w postępach w odbudowywaniu zniszczeń wojennych i podnoszeniu kraju z ruin. Wielu przodowników pracy przypłaciło ten zryw utratą zdrowia, a nierzadko – życia. Jednakże zawsze najważniejszym był nie człowiek – a czyn.
Aby sprawować kontrolę nad kierunkiem przebiegu myśli ludzi młodych, organizowano kluby młodych. Odbywały się w nich potańcówki – co bardzo wiązało żądnych rozrywki młodych ludzi. Wpadali oni łatwo w sidła udowadniające i wskazujące szczęście, jakie spotkało tych, którzy żyją w czasie, gdy lud sprawuje władzę i dba o młodzież – przyszłość narodu. Nie wiedząc kiedy wtłaczane poprzez prelegentów i umiejętnie dobierane informacje, tworzyły zaciemnienie zdrowego myślenia, a w konsekwencji zatracenie własnej osobowości. Na szczęście popularność uczestnictwa w tych klubowych pułapkach często ukrócana była przez myślących rodziców dostrzegających, że ta propagowana organizacja zajęć młodzieży prowadzi często do zaniedbania nauki. Z klubów ZMP-owskich wywodził się późniejszy aktyw partyjny. Mimo tych zasadzek wielu młodych ludzi pozostawało w zgodzie z ideałami katolickimi, o czym można się było przekonać w niedzielne przedpołudnie. Msza święta w kościele MB Częstochowskiej organizowana była dla młodzieży o godzinie 10. Po mszy świętej szpaler młodzieży ciągnął się od kościoła do ul. Armii Ludowej (obecnie Legionów) i dalej do kina „Hel”. Łatwo było spotkać przyjaciół. Łatwo było spotkać sympatię. Spacery po głównych ulicach miasta, a także umawianie się na organizowanie popołudniowego, wspólnie spędzonego czasu było w ten sposób dość łatwe. I znów dla zrozumienia powyższego opisu przypomnieć należy, że w tym czasie nikt nie myślał o telefonii komórkowej, a nawet o wiele późniejszych „pagerach”. Ilość telefonów stacjonarnych, zresztą łączonych „na korbkę” poprzez pocztę, można było policzyć na palcach. Często w pogodne dni świąteczne młodzi ludzie organizowali zajęcia sportowe na placach szkolnych. Dziewczęta stanowiły wtedy reagującą na wyczyny kolegów „publikę”. Po zakończeniu gry, przy braku warunków do umycia się, często organizowano to w taki sposób, że myjący opierając się na kończynach, układał się pod pompą. Jeden z kolegów pompował wodę ręcznie, a drugi namydlał go i spłukiwał. Wiadomo wszakże, iż woda ze studni była po prostu zimna. Szatni przecież nie było. Czy dziś młodych nie zniechęciłyby do sportu takie spartańskie warunki? Zauważyć należy, że mimo tego sport amatorski rozkwitał, a osiągane wyniki, nie były wcale mierne.
Z perspektywy czasu warto zauważyć, że w tamtych czasach „zimy były zimami”, a „lata – latami”. W zimę sporty zimowe były trudniejsze do organizacji, chociaż także nie zaniedbywane. Trudno dziś pojąć, że w Wołominie mieliśmy takie „górki”, na których była organizowana nawet spartakiada wojewódzka młodzieży. W programie spartakiady rozgrywano także slalom narciarski. W Górkach Mironowskich istniała dosyć wysoka górka tzw „Łysa”. Z czasem jednak prężnie działająca huta szkła zniwelowała piaszczysty teren. Dziś po górce prawie nie ma śladu. W zimie zwykle bywało mroźno i śnieżnie. Kilka słów warto dodać o sprzęcie sportowym. Nie było kombinezonów, ani butów narciarskich. Nie było butów z łyżwami. Narty drewniane smarowane smarami. Nawet na zawodach krajowych dużej rangi zdarzało się niewłaściwe dobieranie smarów do padającego śniegu, co stawało się przyczyną porażek. Początkowo narty nie były nawet „okantowane”. Kijki narciarskie drewniane lub bambusowe. Spodnie narciarskie z ciepłej bai. Zamiast bluzy – sweter. Buty narciarskie – typu kamasze ze ściętym czubem. Wiązania nart – paski, a później (szczyt szczęścia) sprężynowe „kandahary”. Łyżwy przypinało się do butów – kamaszy. W obcasie wykrajano dziurkę i przykręcano blaszkę tzw. platkę. Łyżwa mocowana była z tyłu do tej właśnie platki, a z przodu odpowiednimi „szczękami” do podeszwy. I na takim sprzęcie zjeżdżali, biegali i skakali narciarze i jeździli łyżwiarze (także my – młodzi adepci sportów zimowych). Samochodów jeździło w mieście zaledwie kilka, więc młodzi zamieniali ulice w boiska hokejowe, używając kijów z krzewów orzechów laskowych i krążka z huby porastającej drzewa. I to dawało powód do popołudniowego spędzania czasu na powietrzu.
W okresie uczęszczania do szkoły średniej, obowiązywało przychodzenie na zajęcia w stroju szkolnym tj. dziewczęta w granatowych lub czarnych fartuszkach z białym kołnierzykiem, chłopcy w schludnym ubraniu. Podczas uroczystości szkolnych czy też miejskich obowiązującym było ubranie się dziewcząt w granatową spódniczkę i białą bluzkę. Likwidowało to barwną pstrokaciznę, ukrócało nadmierne strojenie się dziewcząt pochodzących z zamożniejszych rodzin. Każdy uczeń miał obowiązek noszenia widocznych na zewnętrznym okryciu tarcz z numerem szkoły. Ujednolicone też były czapki szkolne (kolor i forma). Zwyczaj noszenia czapek był też przeniesiony na uczelnie. Po studniówce dziewczęta (w klasach zwykle przewagę liczebną miały dziewczęta) zabierały chłopcom czapki i wyszywały na nich oprócz ozdób – oznaki „100-x” – (tj. wkrótce matura), a także krótkie napisy na ogół po łacinie. Na studniówkach obowiązywał strój szkolny, a dopiero bal maturalny stawał się rewią mody. Jako 16-sto latek ukończyłem naukę w Liceum Ogólnokształcącym przy ul. Wileńskiej uzyskując świadectwo maturalne. Od jesieni 1957 r. młodzież wołomińska otrzymała nowy, piękny na owe czasy obiekt szkolny przy ul. Sasina. Nie było mi zatem dane uczyć się w nowej szkole. Gościłem tam często jako absolwent.
Rozpocząłem wtedy studia na Wydziale Mechanicznym – Konstrukcyjnym (po połączeniu z Wydziałem Lotniczym – Wydział Mechaniczny Energetyki i Lotnictwa) Politechniki Warszawskiej. Zajęcia na uczelni rozpoczynały się zwykle o godz. 8.15. Aby dojechać na czas z Wołomina pociąg (wówczas już elektryczny) wyjeżdżał o 7.15 . Można uznać, że był to pociąg studencki. Spotykali się w nim zazwyczaj studiujący zamieszkali na całej trasie. Pociąg ten dojeżdżał do dworca Warszawa – Śródmieście o godzinie 8.00 i wtedy szybkim krokiem spacerowym udawało się dotrzeć na czas na zajęcia. W bardzo złym tonie było wejście do auli po rozpoczęciu wykładu. Miałem niewątpliwe szczęście słuchać wykładów prowadzonych przez wybitnych przedwojennych profesorów takich, jak profesorowie Pogorzelski, Brzoska, Stefanowski, Bukowski, Oderfeld, Rytel, Uklański, Orłowski i inni – prawdziwe sławy. Tym bardziej spóźnienia studentów świadczyłyby o ich złym wychowaniu. Profesorowie potrafili jednakże docenić błyskotliwość i inteligencję spóźnionych nieszczęśliwców. Pamiętam zdarzenie, gdy po spóźnionym wejściu na wykład student tak zdenerwował profesora Brzoskę, że z umieszczoną w ręce kredą znieruchomiał przy tablicy i z piorunującym wzrokiem krzyknął: – Jak pan śmie wchodzić na wykład spóźniony! Przeszkodził pan mnie i kolegom! I jeszcze po cichu zajmuje pan miejsce, jakby nic się nie stało! Student odparował pokornie: – Panie profesorze! Uznałem, że usprawiedliwianiem się jeszcze bardziej bym Panu przeszkodził. Miałem zamiar przeprosić za spóźnienie podczas przerwy. Twarz niezwykle błyskotliwego profesora rozjaśniała: – No i ujął mnie Pan tą odpowiedzią. Jeśli na egzaminie będzie Pan również taki bystry, to wszystko będzie w porządku. A teraz – siadaj Pan i słuchaj wykładu!
Zdarzało się, że profesorowie, niby taktownie potrafili „przywalić” młodemu adeptowi nauki. Profesor Łysakowski – znany z uszczypliwości prodziekan wydziału, podczas immatrykulacji 1 października – witając nowych studentów, tak ich „zachęcał”: – O! Widzę na naszym wydziale w tym roku także panie. Witam serdecznie. Ale chciałbym zauważyć, że u nas zwykle rozpoczynające studia panie, to takie kwiatki, gdy nadejdzie wiosna – odpadają (przypominam na wiosnę jest pierwsza sesja egzaminacyjna). Prawda, że zachęcający początek? Tenże słynny profesor Łysakowski zasłynął z takich zachowań, jak np. przychodzącego do dziekanatu studenta proszącego o przedłużenie mu terminu rejestracji semestralnej, podprowadził do okna i wygłaszał sentencję: – Widzi pan tego żołnierza, on też nie zaliczył w terminie! Do innych mawiał: – Pański pociąg już odjechał, a pan został na peronie! Studiowanie przedłużało jednak młodość i rozwijało szare komórki. Pozwalało prawidłowo patrzeć na otaczającą rzeczywistość i należycie ją oceniać. Tak właśnie wchodziliśmy w dorosłe życie.
Andrzej Żelezik
„Rocznik Wołomiński”
tom XIII, 2017
+ There are no comments
Add yours