Czasami w rozmowach z przyjaciółmi i znajomymi z Wołomina wspominałam moją pierwszą szkołę – podstawówkę w Górkach Mironowych. Najczęstszą reakcją było zdziwienie, że w Górkach kiedykolwiek była szkoła. Pojawiały się także pytania, gdzie się znajdowała. Doszłam do wniosku, że przyszedł odpowiedni czas, by przypomnieć tę zapomnianą szkołę. Jej historia wiąże się nierozerwalnie z historią Górek Mironowych – mojej ukochanej „małej ojczyzny”.
Świetność i trudne czasy
Górki Mironowe w Wołominie w okresie międzywojennym były osiedlem letniskowym, położonym wśród malowniczych wydm piaszczystych porośniętych lasem, głównie sosnami i brzozami. Na wzgórzach usytuowano kilkanaście dużych, drewnianych pensjonatów z pokojami do wynajęcia dla letników z Warszawy. Domy wypoczynkowe w stylu „świder-majer” zachowywały podobieństwo do tych z Otwocka. Do osiedla docierał już przed wojną prąd elektryczny. Ze stacją kolejową w Wołominie łączył je konny tramwaj. Torowisko ułożono wzdłuż dzisiejszej ulicy Piłsudskiego.
Po wojnie Górki utraciły charakter letniskowy. Prawie wszystkie pensjonaty spłonęły podczas walk rosyjsko-niemieckich latem 1944 roku. Pozostały po nich resztki fundamentów, zdziczałe bzy i róże. Zniszczona została także linia elektryczna. Znaczna część Górek, położona na północ od ulicy Orzechowej, do 1962 roku była pozbawiona prądu elektrycznego. Z pożogi wojennej ocalały jedynie dwa pensjonaty przy dzisiejszej ulicy Lipowej. Zamieszkali w nich tzw. „dzicy lokatorzy”. Nazywaliśmy te domy „pekinami”. Spłonęły pod koniec lat sześćdziesiątych XX wieku.
Kilka osób przy jednej ławce
Szkoła Podstawowa w Górkach Mironowych rozpoczęła działalność w roku szkolnym 1945/1946. Ulica, przy której się mieściła nosi do dziś nazwę Szkolnej. Jest to jedna z przecznic ulicy Radzymińskiej, po lewej stronie jadąc w kierunku Czarnej, przy kapliczce, na zakręcie. Budynek szkolny mieścił się w prywatnym domu wynajmowanym od pani Messingowej, wdowy po lekarzu. Właścicielka, starsza pani, zamieszkała w niedużym, murowanym domku obok.
Parter budynku szkolnego składał się z holu przeznaczonego na szatnię i pięciu izb różnej wielkości. Jedna z nich pełniła rolę gabinetu kierownika szkoły i pokoju nauczycielskiego. W pozostałych czterech, w tym dwóch przechodnich, odbywały się lekcje. Siłą rzeczy wprowadzono zajęcia na zmiany. Szkoła działała od ósmej rano do wczesnych godzin wieczornych. Tylko w jednym pomieszczeniu przy każdej ławce siedziało dwoje uczniów. W pozostałych, mniejszych salach klasówki pisało po kilka osób przy jednym pulpicie, a nawet na parapetach i niskim piecu. Roczniki powojenne były liczne, do każdej klasy zapisywano około czterdziestu uczniów. W latach pięćdziesiątych pisało się w szkole piórami na atrament ze stalówkami. Mieliśmy stale pobrudzone ręce. W piórniku trzeba było mieć stalówki na zapas, gdyż ciągle się psuły i spływały z nich kleksy, niemile widziane przez nauczycieli. Długopisów jeszcze nie wynaleziono, a posiadanie wiecznego pióra stawało się czymś nieosiągalnym, luksusem. Nie przypominam sobie ucznia piszącego wiecznym piórem.
Budynek szkolny miał poddasze, gdzie znajdowało się służbowe mieszkanie kierownika szkoły Józefa Mathisa i jego żony Marii Mathisowej, również nauczycielki. W domu nie było centralnego ogrzewania. W salach lekcyjnych stały piece kaflowe. Plac przed budynkiem, od strony zachodniej, pełnił rolę szkolnego boiska. Na podwórzu, po wschodniej stronie posesji, znajdowała się studnia abisynka i drewniane sławojki. Za nimi w zagajniku mienił się niewielki stawik. Wiosną zagajnik i brzegi stawiku stawały się fioletowe od kwitnących barwinków. Zimą mieliśmy tam ślizgawkę.
W każdej izbie lekcyjnej, w rogu na stołku, stała miska do mycia rąk, mydelniczka. Obok dwa wiadra. Jedno z czystą wodą, drugie do wylewania wody brudnej. O sali gimnastycznej nie było mowy. Zajęcia sportowe odbywały się na świeżym powietrzu. Podłogi w salach lekcyjnych były pastowane tak zwanym pyłochłonem. Na zajęciach siedziało się w butach. Miało to tę dobrą stronę, że na każdą przerwę natychmiast wybiegaliśmy na boisko, bez konieczności wchodzenia do szatni. Zabawy przed szkołą, w samych fartuchach (wtedy mieliśmy jednolite stroje) odbywały się również zimą. W szatni panowała ciasnota. Nikt nie tracił czasu na szukanie swojego okrycia. Przerwa była za krótka.
Podczas roztopów przy piecach suszyła się duża ilość przemoczonego obuwia. Uczniowie siedzieli w skarpetkach. Zapach suszących się butów i mokrych skarpetek można sobie jedynie wyobrazić.
Ciepłe, maślane bułeczki
W czasie dużych przerw biegaliśmy do pobliskiego sklepu, głównie po oranżadę i słodycze. Za ladą królowała panna Marysia Andrzejewska, niezwykle urodziwa szatynka. Przyciągała do sklepu zalotników z całej okolicy. Chodziliśmy też do piekarni państwa Garbolewskich. Chętnie kupowaliśmy na drugie śniadania świeże, ciepłe bułeczki maślane z kruszonką.
Do naszej szkoły przybywały dzieci z Górek, Czarnej, Helenowa, Jankowa Nowego, Jankowa Starego i Nowinek. Niektóre musiały pokonać na piechotę czasami nawet ponad cztery kilometry. Nieliczni przyjeżdżali na rowerach, które stanowiły dla wielu kolejny, nieosiągalny luksus.
Maszerowałyśmy dumnie Lipową
Naukę w Górkach rozpoczęłam w 1958 roku. Nie przypominam sobie, by pierwsze dni w szkole były dla mnie stresujące. Miałam tam znajomych. Razem ze mną do pierwszej klasy poszły koleżanki z piaskownicy Jola Stasiakówna i Hania Budkiewiczówna. Trzy kolejne bliskie mi osoby Halinka Drążewska, Ela Stasiakówna i Marylka Woźniakówna trafiły do klasy wyższego rocznika. W prawie każdej grupie uczyły się znane nam dzieci sąsiadów. Dumnie maszerowałyśmy ulicą Lipową w granatowych fartuchach z tornistrami na plecach. Jesienią na drodze leżała gruba warstwa złotych liści opadających z olbrzymich lip rosnących tam od zawsze. Brodziłyśmy w tych liściach, słuchając ich szelestu. Przez kilkadziesiąt lat jesienią lipy przypominały mi drogę do mojej pierwszej szkoły. Niestety w tym roku padły ofiarą piły mechanicznej. Szkoda.
Wychowawczynią naszej klasy została pani Maria Mathis. Należała do starszego pokolenia pedagogów, rozpoczynającego pracę zawodową w międzywojniu. Do grupy tej należeli także jej mąż, kierownik szkoły, Józef Mathis, Wacława Endrukajtis, Barbara Truszczyńska i Kazimierz Wojciechowski. Młodsze pokolenie pedagogów reprezentowały: Danuta Olko, Leontyna Zalewska, Jadwiga Budrowska, Alina Palaszek i Marianna Puścian. Dwie ostatnie panie pod nazwiskami panieńskimi Alina Puścian i Marianna Koza przybyły do Górek w 1961 roku, jako „świeżo upieczone” absolwentki liceum pedagogicznego. Podjęły w Górkach swą pierwszą w życiu pracę zawodową. Przez trzy lata wynajmowały pokój u mojej babci Janiny Głowaczowej, przy dzisiejszej ulicy Różanej.
Życie na górze
Po zakończeniu lekcji większość uczniów udawała się na pobliską, wysoką, piaszczystą górę nazywaną od zawsze „Nejmanką”. Była tak wysoka, jak wzniesienia w Mostówce pod Wyszkowem. Ze szczytu widać było Pałac Kultury i pokazy sztucznych ogni organizowane w Warszawie z okazji święta obchodzonego 22 lipca. Latem doskonałą zabawę stanowiło kulanie się z góry po suchym, żółtym piachu. Zimą góra stawała się ośrodkiem sportów. Trasa zjazdowa była tak intensywnie eksploatowana, że po paru dniach pokrywał ją lód. Zjeżdżaliśmy w dół po zlodowaciałej powierzchni góry na czym się dało. Na sankach, na nartach, na tornistrach, na tratwach z gałęzi i na butach. Niektórzy starsi chłopcy przymocowywali do desek łyżwy i zjeżdżali z góry na tak skonstruowanym wehikule leżąc na plecach. W naszym żargonie wehikuł nosił nazwę „pieronek” lub „sukinsynek”. Góra „Nejmanka” przyciągała młodocianych narciarzy z Wołomina i Kobyłki. Czasami dochodziło do bijatyk między starszymi chłopakami z naszej szkoły a „obcymi”. Na szczęście obyło się bez ofiar. W połowie lat sześćdziesiątych góra została znacznie obniżona w następstwie wydobywania piachu dla budownictwa mieszkaniowego i na potrzeby huty szkła w Wołominie. Powoli nasza trasa zjazdowa kończyła żywot.
Filmy, przedstawienia, potańcówki
Szkoła w Górkach pełniła także rolę placówki kulturalnej. Raz w miesiącu największa klasa zamieniała się w salę kinową. Przyjeżdżało kino objazdowe z Radzymina. Wybiegaliśmy z budynku i czekaliśmy na samochód kinowy przy kapliczce, na rogu Szkolnej i Radzymińskiej. Gdy pojazd skręcił w ulicę Szkolną, gromada uczniów biegła za nim wrzeszcząc z radości. Zawsze odbywały się dwa seanse. Wcześniejszy był przeznaczony dla dzieci i młodzieży, późniejszy dla dorosłych. Repertuar dorównywał ofertom wszystkich kin w tych czasach. Obok najliczniejszych produkcyjniaków i filmów wojennych, rodzimych i radzieckich, zdarzały się też westerny i komedie. Zachwyt publiczności wzbudzały filmy z Fernandelem: „Czerwona oberża”, „Alibaba i czterdziestu rozbójników”, dwa westerny „Dyliżans” i „Winchester´73” oraz radzieckie komedie muzyczne z Lubow Orłową.
W sezonie letnim na parkiecie, zbitym opodal szkoły z desek, organizowano potańcówki z okazji świąt 1 Maja i 22 Lipca. Do tańca przygrywał zespół muzyczny. Działał też bufet z napojami alkoholowymi i bezalkoholowymi oraz zakąskami. Na zabawy teoretycznie zapraszano dorosłych. Stawały się jednak nie lada atrakcją dla obserwującej dzieciarni. Szczególnie ciekawym dla nas widowiskiem były bijatyki podchmielonych uczestników. Moja młodsza siostra opowiadała mamie, że widziała „pana, który miał nos, jak pędzel”. Mycie zakrwawionych nosów i pranie koszul odbywało się pod studnią abisynką za szkołą. Samo życie.
Edukacja dawała możliwości
Mimo trudnych warunków lokalowych poziom nauczania w podstawówce był bardzo przyzwoity. Należy to przypisać naszym wszystkim nauczycielom. Tym starszym i początkującym, zdobywającym pierwsze doświadczenia zawodowe, pod czujnym okiem doświadczonych koleżanek i kolegów. Wszystkie moje przyjaciółki z piaskownicy po ukończeniu siódmej klasy dostały się do wymarzonych szkół średnich i dawały sobie radę nie gorzej, niż uczniowie z miasta. Ja, po ukończeniu drugiej klasy, zamieszkałam z rodzicami na warszawskiej Woli. Nie miałam żadnych braków w nauce i co za tym idzie trudności w nowej, wielkomiejskiej szkole. Początkowo koleżanki i koledzy bardzo mi dokuczali. Powodem był fakt uczęszczania wcześniej do wiejskiej szkoły w Górkach Mironowych. Dokuczanie skończyło się po pierwszej wywiadówce, gdy okazało się że nowa koleżanka „ze wsi” ma same celujące.
Moi rodzice po roku i sześciu miesiącach mieszkania w Warszawie wyjechali na wiele lat do Ostrowca Świętokrzyskiego. Tam zaczęłam naukę w kolejnej, trzeciej już szkole podstawowej. Jednak najlepiej pamiętam moją pierwszą podstawówkę w Górkach Mironowych i moją pierwszą wychowawczynię Marię Mathis. Nigdy nie zapomniałam słów, jakie wpisała do mego pamiętnika: „Pamiętaj Małgosiu, że najcenniejszym darem, danym człowiekowi jest życie. Więc trzeba je tak przeżyć, aby nie płonąć ze wstydu, za lata przeżyte bez celu”.
Małgorzata Prawdzic-Szczawińska
„Rocznik Wołomiński”
tom XIII, 2017
Autora wspiera Wołomin Światłowód
+ There are no comments
Add yours