Pełno ich. Myją się przy studni, czyszczą broń, rozgospodarowują się. Rano idą do pracy, do warsztatów w lesie, do kuchni, do remontu maszyn. Wieczorem wracają, z papierosami siedzą na werandach, wchodzą do pokojów, gadają, pokazują fotografie rodziców i rodzeństwa, przeważnie młodszego. Żon nie. Nie mają żon. Są bardzo młodzi, 18—20 letni. Pokazują swoje dawne fotografie, sprzed wojny: dzieci. Dopóki gadają o rodzicach, małych braciach i siostrach, o domu, o gospodarstwie, o szkole, są zwyczajnymi, młodymi chłopcami. Normalnie głupi i przeważnie puści.
Ale kiedy zacznie się o wojnie, robią się straszni. Odrazu widzi się, że są zupełnie patologicznie otumanieni, nie chwilowo, tylko na zawsze. Są wychowani tylko do zabijania ludzi, wszystkich nie-Niemców. Nie zaznali w życiu niczego wielkiego, prócz zabijania. Nie można ich przerobić, nie można ich wychować. Można ich tylko zabić. Bo z takim smakiem i znawstwem mówią o zabijaniu, jak o radości życia najżywszej i najpełniejszej. Wierzą w Hitlera i w to, że nowa broń V1, V2, V3 — da im panowanie nad światem. Wprawdzie nie zaraz, dopiero za parę lat, ale oni są cierpliwi. Poczekają, ale właśnie nie próżnując, czynnie pomagając, z miłym przekonaniem, że oni dzisiaj są i zawsze będą żywymi motorami wszelkiej broni niemieckiej. Przez ten czas dorosną ich mali bracia z fotografii i napewno będą tacy sami bezwzględni, twardzi i okrutni i także pójdą na front. Wszystko pójdzie na front.
No, bardzo pięknie, ale chcielibyśmy wiedzieć, gdzie ten front jest teraz. Czy daleko od nas? Nie chcą powiedzieć. Nie mówią prawdy. Ale my sami się orientujemy po ich czynnościach, po ich zachowaniu się i nastrojach. Bo oni są formacją przyfrontową, istnieją tylko dla frontu. Mają kuchnie polowe, warsztaty rzemieślnicze, kancelarię prowadzącą ewidencję trupów. Codziennie wyjeżdżają autami na front i wracają. Zupę zawożą na front, benzynę, naboje…
Więc łatwo się zorientować. Front nie jest dalej, jak kilkanaście, może 20 kilometrów. A skoro będzie bliżej niż piętnaście, pójdą stąd dalej. Tak przynajmniej w nagłym przypływie szczerości powiada jeden z nich, a drugi dodaje złowieszczo: — Ale nie cieszcie się! Przyjdą frontowi i będzie wam gorzej…
Przywożą nie wiadomo skąd całe masy kur, gęsi, drobiu. Po całej Rejentówce fruwają pierza. Leżą kupy ptasich wnętrzności. Nasz kochany, bury kot, zwany Kotulem Drugim, prosperuje, rośnie w oczach. Zresztą oni mają jedzenia za dużo. Nie mogą zjeść, wyrzucają, marnują. Od chłopów ściągają co się da. U Pisarków na Mokrem, w najbliższym zamożnym gospodarstwie chłopskim, gdzie zawsze bierzemy mleko, zabrali 2 krowy. Zastrzelili przy tym psa, Morusa. Pani Pisarkowa godnie te znosi, jeszcze ratuje innych, trzyma u siebie w izbie i karmi masę ludzi uchodzących z innych wsi, a głównie z Radzymina. Chodzi po izbie, zamaszysta, godna i wspaniała. Rządzi. Niemcy zabrali jej świnię i odgrażają się, że wezmą resztę kur i że przyjdą wnet po nową krowę…
Pewnego dnia znikli. Odetchnęliśmy, ale nie na długo. Olszyna znowu już cała rusza się, cała dyszy czymś niewidzialnym. Jakieś konie rżą, warkoczą auta. Ledwie dwie godziny upłynęło od wyjścia SS z trupią główką, a już z olszyny wylewa się Wehrmacht, zapełnia wszystkie domy, wszystkie zarośla.
Wygląda to zupełnie inaczej niż SS. Wehrmacht, to ludzie starsi. Zdrożeni, bardzo zmęczeni, brudni, smutni. Nie w głowie im V1 ani V2, ani teoretyczne wywody o wielkości Fuehrera. W głowie im żony, dzieci, własne krowy i gospodarstwa we własnej bombardowanej ojczyźnie. W nogach śmiertelne zmęczenie. Na wszystkich piecykach i w kuchniach gotują kartofle, przy studniach piorą onuce, moczą zbolałe. nogi. To nie są manekiny do zabijania ludzi, to są zwyczajni ludzie, przebrani w mundury, użyci do zabijania innych ludzi na wojnie. Czynią to bez specjalnej przyjemności. Zabrali Pisarkom dwa konie i resztę krów. Znikli.
Letnie domy napełniają się uchodźcami. Gromady ludzi z tobołami przeciągają placem. Krążą głuche wieści o pożarach, mordach, gwałceniu kobiet. Niemiecki komendant wojskowy, kwaterujący w najładniejszym domku z balkonem, gankiem. dzikim winem, po prostu oznajmia ludziom, że Niemcy przegrali wojnę, niemniej jednak, że będą się bronili dalej. — Tę wojnę wygrała Rosa i Ameryka — powiada — a przegrali Niemcy i Anglicy… Ostrzega przy tym ludność, że teraz przyjdą ci najgorsi, zmotoryzowani, frontowi.
Właściciele różowego domku z kolei ostrzegają nas. Radzą uciekać przed frontem na zachód. Nie chcemy. Chcemy iść raczej ma wschód, albo tutaj na miejscu doczekać się Czerwonej Armii. Sąsiedzi kiwają głowami: — Nie wiadomo, gdzie w tej chwili znajduje się Czerwona Armia, wiadomo natomiast, że ci najgorsi frontowi SS muszą tędy przez nas się przewalić. Lada moment mogą tu już być. A co wtedy?
Istotnie zjawiają się. I to zjawiają się w najgorszej chwili, po prostu w chwili aż śmiesznie nieodpowiedniej: ni mniej ni więcej, tylko mój mąż obcina właśnie włosy swojej bratanicy, dwunastoletniej Marysi, już przebranej na chłopca. Marysia iest uderzająco ładna i wygląda na dużo starszą, niż jest. Postanowiliśmy, że nim przyjdą ci najgorsi, Marysia musi zrobić się chłopcem… Jeden jasny warkocz leży już na podłodze, drugi skrzypi w tępych nożycach. W kuchni słychać kroki. Dwóch kręci się już przy domu, wchodzą. Wikingi. Są straszni. Jeśli o poprzednich można było mówić, że mieli twarze pod hełmami, to ci mają po prostu pyski. Są dzicy, przy tym pijani i brudni, i jakby głodni, bo oczy im latają, co by zjeść. Pomidory dojrzewają w koszyku, więc żrą te pomidory, a na Marysię przebraną w długich spodniach i jeszcze wciąż z jednym warkoczem, niby patrzą, niby nie patrzą, jakby nie widzą. Wygląda to jakby we śnie, albo w złym filmie: jedni widzą, a drudzy nie widzą tego samego. I niczem nie można sobie tego wytłumaczyć.
Więc żarli pomidory. Potem nadeszło ich więcej, ale wtedy Marysi już nie było. W ogóle wszyscy nasi domownicy liczni uciekli, pochowali się w innych domach, gdzie były lepsze piwnice i schrony. Zostaliśmy sami z naszym czarnym chłopcem Alim i z burym Kotulem.
SS-owcy nie zwracają na nas uwagi. Leniwie i powoli zaczynają rozbierać masz dom. Wynoszą drzwi, okna, szafy, stoły, nawet klapę od piwnicy i łóżko Alego. Wszystkiego tego używają do nakrycia na małe jedno i dwuosobowe bunkry, które masami kopią ma naszym placu i w sąsiednim brzeziniaku. Wobec tego i nam trzeba opuścić nasz dom. Wynosimy łóżko i resztę gratów do akacjowej alejki obok naszego małego okopu. Nie przeszkadzają nam w tym. Nakrywamy nasz okop jakąś półką, przysypujemy ziemią. Ciężka artyleria bije już zupełnie blisko. Tanki jeżdżą po naszym placu poufale i domowo. Pociski rozrywają się nad nami. Dookoła akacjowych zarośli, gdzie siedzimy, rozerwało się siedem pocisków. Miseczka Kotula przestrzelona jest na wylot jakimś odłamkiem. Sam Kotul przestaje jeść, chory ze strachu siedzi w trawie pod łóżkiem, albo chowa się do drugiego bliskiego okopu, który jest teraz domeną Alego.
Jedne pyski znikają, pojawiają się inne. Nie zwracając na nas żadnej uwagi, rabują co jeszcze się da. Nasz dom zamienia się w ohydny kadłub bez drzwi i okien, pełen śmiecia i szczątków czegoś nieokreślonego. Trochę książek i rękopisów zdążyliśmy zakopać w puszkach od marmolady. Reszta przepada. Siedzimy na łóżku pod akacjami, patrzymy: po placu łażą ciury. Rozmamłane, obdarte, głodne, bez pasów i bez czapek. Typowe taziki, włóczęgi. Uciekają, pytają o drogę za Bug, o drogę do Beniaminowa… Za parę godzin słyszymy — niemiecki głos gada gardłowo w zagajniku, agitacyjnie z wysokości samochodu, rozkazująco, przekonywująco. I oto znowu wylegają na nasz plac i uwijają się żołnierze zdyscyplinowani, zapobiegliwi, gotowi bronić się zażarcie do ostatka. Nawet mundury zupełnie inaczej na nich wyglądają. Bo przyszedł rozkaz i jeszcze raz zdołał skupić i natchnąć. Ale nazajutrz znowu wałęsają się, szepczą podejrzanie między sobą w krzakach, oglądając się na boki i najwidoczniej zamyślając dezercję.
Dnie mijają w piekielnym gwiździe rozrywających się z trzaskiem pocisków, w buczeniu samolotów wysokich i niskich, w huku artylerii, w warkocie aut i czołgów ciągle przejeżdżających. Zdaje się, że w którymś domku Rejentówki urządzili sobie Niemcy składnicę benzyny i stąd ten ciągły zajazd samochodów i tanków, gromadzących się zwłaszcza pod wieczór i dyszących całą noc dookoła w istnej ciżbie strudzonego warkotu, zarazem czujni i bezpiecznie w ciemności.
W spokojniejszych chwilach, za dnia, wpadamy do tak zwanego domu. Piec kuchenny jeszcze stoi, więc gotujemy zupę. Potem jemy już tylko chleb. Potem nie jemy nawet chleba. Mamy przy sobie tylko wodę w studni, przy której kręcą się jacyś, nie wiadomo kto, jakby Ukraińcy półcywilni, zatrudnieni przy Niemcach. Zresztą Niemcom frontowym także głód dokucza. To już nie tamci przyfrontowcy SS, mający czas na grabienie kur, krów i świń… Widzieliśmy podoficera podnoszącego ze ścieżki kawałek chleba suchy i zapiaszczony. Natomiast mieli zawsze wino węgierskie, francuskie, rumuńskie. Pili.
Sąsiedzi nasi także prawie wszyscy siedzą w okopach, w schronach. Pewnego dnia zjawiają się żandarmi z Serocka, pod grozą zastrzelenia każą wszystkim mężczyznom i kobietom bezdzietnym zebrać się, by pognać ich do Modlina, albo jeszcze dalej. Potem chodzili po domach i po schronach i wyciągali opornych, ale do naszej kryjówki w akacjach jakoś nie doszli. Nie widzieliśmy ich wcale, dowiedzieliśmy się dopiero później o zabraniu ludności. Prócz nas zachowało się na Rejentówce jeszcze kilka rodzin, a wśród nich nasi najbliżsi sąsiedzi.
Nadchodzi ostatnia noc. Katiusze walą za olszyną, ziemia się trzęsie, powietrze drży, potem wiruje, że aż drzewa się kładą. Siedzimy w naszym małym okopie w poświacie łuny pożarów nad głowami i jakbyśmy jechali razem z ziemią w hukach i wstrząsach. Kanonada zamienia się w jeden ciągły wicher pędu pocisków, które przenoszą nad nami i padają ulewą na sąsiednią wieś. Drżymy w naszym okopie, ale od upojenia. Huragan katiusz jest piękny w swej sile szalonej, w swym pędzie przez noc i przez wszystko. Potędze tej symfonii towarzyszą jakieś chóralne głosy, które jeszcze wzmagają niepojętość tej nocy, nasze upojenie zamieniają w zupełną ekstazę uczestniczenia w czymś większym, niż wszystko, co da się myślą objąć. Tak, najwyraźniej odróżniamy w olszynie chóralny krzyk wielu głosów, wycie długie, straszne: — Aaa… Aaa… Co to było, nie wiemy. Ktoś później nam tłumaczył, że tak krzyczy obsługa katiusz radzieckich, podobno, by nie ogłuchnąć w ciągłości huku.
Niech jeszcze więcej, niech jeszcze dłużej walą katiusze! Jeszcze, jeszcze i jeszcze…
Olszyna jęczy jednym wielkim głosem miotanych drzew w wichurze, pocisków w rozpędzie i tego krzyku ciągłego, wielkiego: — Aaaa…. Aaaa…
I nagle wszystko cichnie. Wyłazimy z okopu… i z miejsca natykamy się na Niemców, którzy wcale na nas nie zwracają uwagi. Gdzieś biegną, gdzieś się gromadzą, wydają jakieś komendy. Wracamy więc do okopu, żeby dopiero o świcie raz jeszcze spróbować wyjść i zobaczyć, co znaczy nagła cisza. Niestety. Zaraz z brzega spostrzegamy trzy umajone zielenią tanki niemieckie, jak z pod ziemi wyrosłe, groźne a nieruchome poza północną granicą naszego placu. Jednak nie zważając na nie, idziemy na południową stronę domu dowiedzieć się, co się dzieje z resztą naszvch, poukrywanych po pustych bunkrach. Wszyscy żyją. Wszyscy są.
Tymczasem znowu się zaczyna. I tym razem coś tak piekielnego, że wcale nie można tego opisać. Powietrze mętnieje i drży, poprostu wiruje w jakiś dziwny sposób, powietrze całe jest trzaskiem i łoskotem, drzewa się kładą, drzewa padają… Wszystko, na co spojrzymy, mieni się od wichury i pełga jak w starych pierwszych filmach z przed trzydziestu lat.
Ogłuchli, nie słyszymy siebie nawzajem. O tym, żeby móc wrócić do akacjowej alei, do naszego okopu, mowy nie ma. Wpadamy więc do już napełnionego bunkra Branickich, przyciskamy się do sypiących piaskiem, trzęsących się jego ścian.. Katiusze biją! Katiusze walą! Katiusze…
W tym czymś nieokreślonym i piekielnym odróżniamy już prawie wyraźnie: — Ura, ura, ura!
Helena Boguszewska
Robotnik : centralny organ P.P.S.
R.52, nr 47-52 (17-21 lutego 1946)
+ There are no comments
Add yours