Walą katiusze
Dom był mały, letni, drewniany, oszalowany deskami żółto malowanymi. Miał dwie werandy: jedną na zachód, przed nią duży plac z wyniosłością biegnącą środkiem i zboczami, opadającymi na boki. Przez plac biegła wijąca się ścieżka, zrazu śród akacji, dalej śród młodych brzóz i ta kręta malownicza ścieżka była najgorsza, bo nią przechodzili żandarmi, za każdym razem, ilekroć zjawiali się u nas. Druga weranda była od wschodu. Przed nią mały plac z jedną brzozą w środku, dalej zarośla różowe kwitnących akacji, dalej graniczny rów i ściana lasu. Z tej olszyny mógł o każdej chwili wyjść ktoś najbardziej nieoczekiwany. Ale nie żandarm.
Na północy, w dole, za wysokimi brzozami ogród ze studnią w georginiach i złocieniach. Za ogrodem piaszczyste wzgórza i rzeka. Stamtąd nie oczekiwało się niczego dobrego. Tam był Bug niedaleko i granice t.zw. Rzeszy. Z południa były zarośla, młody brzeźniak i domki sąsiadów. Stąd przychodziły wiadomości razem z ludźmi wracającymi do domów.
Żółty dom z placem nazywał się Pogoda, całe letnisko — Rejentówka. Wszystko razem należało do Radzymina.
Ostatnie wiadomości były sprzeczne: złe, dobre, różne. Że Niemcy przygotowują się do odwrotu. Że przygotowują się nie do odwrotu, tylko do obrony. Że front się zbliża. Że front wcale się nie zbliża, tylko właśnie stoi i w ogóle nie wiadomo, gdzie w tej chwili jest. Że Dęblin i Lublin już wzięte przez Czerwoną Armię. Że nasz Rząd jest w Chełmie. I zaraz potem. że już znowu odebrany przez Niemców Dęblin i Lublin, że Niemcy wszędzie gnają ludzi do robienia umocnień.
Tak, to jedno było pewne. W pobliżu Rejentówki też kopano rowy, co rano przychodzili do roboty z łopatami ludzie z Radzymina. Nie było wątpliwości, Niemcy umacniali się. W różnych miejscach słychać było strzały, zwłaszcza wieczorami, dalekie i bliskie, pojedyńcze karabinowe albo gęste karabinowe, ale nigdy się nie wyjaśniło, kto do kogo strzelał. Słychać było dalekie huki artylerii które nagle cichły i wybuchały polem w innym miejscu i nigdy nie wiedzieliśmy co to była za artyleria i gdzie. Nocami na niebie stały świece rakiet, gdzieś padały bomby, grzmiały detonacje, ale ranek nie przynosił wcale wyjaśnienia tej sprawy. Po takiej nocy szczególnie burzliwej wszyscy nazajutrz rzuciliśmy się do robienia schronów. Nie wiadomo dlaczego kopaliśmy na wyścigi. Jedni blisko swych domów, inni właśnie daleko, na skraju parcel, my od północnej strony, po zboczem pagóra, na którym stał nasz dom.
Pamiętam świetnie: była niedzie1a, cudowny dzień, cały z żaru i z niebieskości. Naśle zjawiło się kilka kobiet, które rano poszły konać niemieckie rowy na Sypku, a teraz przynoszą fascynujące wiadomości. Że Austryjak stojący na czele tych przymusowych robót dostał jakąś wiadomość, od której tak się przeraził, że aż zbladł i zaraz rozpuścił ludzi, żeby wracali do domów. Więc najwidoczniej Niemcy uciekają… Nie zdążyliśmy nawet nacieszyć się tą wieścią, a już przychodzi nowa, olśniewająca, maksymalna: Sowiety są w Radzyminie!
Szalejemy. Rzucamy łopaty. Pędzimy do Radzymina. Po drodze spotykamy paru ludzi stamtąd. Tak. Sowiety są. Samochody. Trochę żołnierzy, niewielu na razie, podobno ma przyjść więcej… Te osoby mają niewyraźne miny. Sami przed sobą udajemy, że nie widzimy tego. Nie dajemy wydrzeć sobie radości.
W mieście spokojnie. Ludzi na ulicach niewielu. Snują się cisi, trochę jakby zgaszeni, prócz tych młodych kilkunastu, którzy z białoczerwonymi opaskami na rękawach, z karabinami przez plecy, tu i tam przy różnych budynkach trzymają wartę. Akowcy pospołu z AL. Cały miejscowy aktyw radzymiński.
Nareszcie. Na ulicy za stacją kolejki Mareckiej dwa ciężarowe samochody. Na nich kilku młodych żołnierzy radzieckich. Obojętni, nie zwracają na nikogo uwagi. Przed Komendą Miasta też kilku. I to wszystko?… I już przed własnym niepokojem zaczynamy się bronić Na razie wszystko, zaraz przyjdzie więcej, przyjdą armaty, tanki…
Od wschodu, nie, od północy nagły huk artylerii. Niemcy… Gwizd jeden, drugi. Ludzie bez pośpiechu wchodzą do domów. Miasto pustoszeje. Przed zmierzchem musimy wracać. Pociski rozrywają się na naszej drodze. Grupki mieszczan z tobołami idą drogą na północ. Jakaś kobieta prowadzi krowę. Nastrój trwożny. Huki, gwizdy, pociski… To nic, to wszystko nic! Nie damy sobie wydrzeć radości, choć pamiętamy niespokojnie to samo co wszyscy: że na północy za nami niezdobyty Modlin, Serock i Zegrze, że na południu Niemcy w Legionowie, wszędzie na Pradze i wszędzie w Warszawie…
W domu czekają na nas, biegną do nas sąsiedzi: — Więc naprawdę? Więc jak?… Są w Radzyminie naprawdę?
Wszystko dobrze, są, przyszli, widzieliśmy sami, jeszcze ich mało jest, ale z Wołomina dalej idą, nadciągną armaty i tanki…
O zmierzchu zaczyna się walka, jakby tuż za olszyną. Ale nie, to tylko tak się wydaje, bo walka tam i z powrotem toczy się po szosie wiodącej do Wyszkowa. Ruchoma walka czołgów. Żeby lepiej słyszeć, nocujemy na dworze, o kilkadziesiąt kroków na północ od domu, w akacjowej alei. Wsłuchujemy się: za olszyną łoskot ogłuszający, gwizdy, huki, zrywy. I odtąd zaczęła się rola olszyny, bo wszystko działo się tuż za olszyną, która w zdumiewający sposób maskowała, myliła odległość, kierunek, siłę, całą istotę rzeczy. Wszystko było za olszyną.
Poniedziałkowy ranek jest cichy. Dowiadujemy się, że wprawdzie w nocy było źle, ale za to teraz już znowu jest dobrze: Sowiety się umocniły, Niemcy uciekają.
Wtorek. Wieści sprzeczne. Jeden „sowiet” komuś jakoby powiedział, że armia nadciągnie dopiero za dwanaście dni. Inny „sowiet” powiedział, jakoby w Warszawie powstanie wybuchło… Nasz sąsiad sam rozmawiał tego dnia z komendantem radzieckim i pamiętam doskonale ten pierwszy radziecki komentarz do wiadomości o powstaniu: — Czemu nie próbowali z nami porozumieć się? Nas tu jeszcze bardzo mało, my tu sami pierwsi, bez przerwy od Dęblina gnamy za Niemcami…!
Spoglądamy po sobie. Za dwanaście dni?
W środę dopiero rozumiemy treść wtorkowych wiadomości. Wszyscy dokoła już mówią, że to jest tylko czołówka tankistów radzieckich, bohaterska, wspaniała czołówka, która wyrwała się daleko przed swoją armię w pogoni za Niemcami. I właśnie tutaj Niemcy zatrzymali się i będą znowu jeszcze raz próbować oprzeć się naporowi w nowej furii obrony…
W czwartek bardzo wcześnie rano wychodzę na drogę do miasta, by kogoś spotkać i dowiedzieć się. Widzę na zroszonej trawie pod brzózkami stoi jeden z sąsiadów i patrzy. Zatrzymuję się przy nim. Patrzę w tę samą stronę. Ktoś idzie z Radzymina. Poznajemy po twrazy… Ach nie, niech jeszcze choć przez chwilę niczego nie mówi!
Powiedział: W Radzyminie znów są Niemcy. Wracam do domu z wieścią, którą oznajmiam nie patrząc na nikogo. Blisko pięć lat przeżyło się pod Niemcami, ale po trzydniowej przerwie nie można przeżyć już ani jednej godziny. Nie można, a jednak się przeżywa. Letnie dnie idą teraz w niebieskiej urodzie gorące i od lata i jakby od choroby wszystkich dokoła nas. Niemcy mordują w Radzyminie, wystrzelali wszystkich chłopców z opaskami, wpadają do domów, wyciągają, grabią. Czołówka tankistów sowieckich wycofała się do Wołomina, a tam otoczona, ściśnięta, walcząc do ostatka, zginęła bohatersko… A w Warszawie powstanie, barykady na ulicach, pożary… Ktoś powiedział, że Warszawa bez wody, ktoś inny dalej próbuje się upierać, że Sowiety walczą już na Pradze i zachodzą od drugiej strony łukiem na Mokotów…
Nocami chodzimy po naszym placu, patrzymy na południe. Łuna nad Warszawą… Kładziemy się, nie możemy zasnąć, znowu wstajemy, by dalej snuć się pod brzozami, patrzeć i nasłuchiwać. W dzień cisza i spokój. Sierpień okrywa wszystko ciężkim, tępym upałem, jakby jakimś kloszem izolującym, wchłaniającym głosy ze świata. W tym tępym upale i ciszy siedzimy obezwładnieni, martwi, niczego już się nie spodziewający, to znowu coś nas podrywa, zaczynamy biegać od domku do domku i szukać wiadomości, na kogoś czekać, kto ma przyjść z Marek, kogoś żegnać, kto postanowił dotrzeć aż do rodziny na Pradze… Nie możemy wytrzymać. Liczymy bliskich w Warszawie, mówimy o Warszawie, Warszawa w nocy się śni…
Mijają dni. Niemieckie auta nagle przejeżdżają naszą piaszczystą szosą z Radzymina do Rudy, z Rudy do Radzymina, widzieliśmy oddział konnicy niemieckiej na drodze blisko pod lasem, a nocami budzą nas czyjeś strzały bliskie pojedyńcze, karabinowe, wszędzie, tu i tam. Aż wreszcie w martwą głuchotę tych dni wdziera się pierwszy dźwięk wielkiego życia: ciężki, bardzo daleki huk. Od wschodu, zza Olszyny.
Ten sam sąsiad, który wtedy tak pobladł, teraz promienieje. Tym razem to już nie chaotyczne odgłosy potyczek, czy zgoła ćwiczeń leśnych. Tym razem, to już naprawdę front. Z dalekim hukiem dział wstępuje w nas nowe życie. — Wali!… — mówimy wszyscy, nasłuchując.
Wali, więc można narąbać drzewa, przynieść wody, coś uprać, ugotować kaszy. Przestanie walić — nie można wtedy nic. Walenie wlewa siły w człowieka. Cisza wysysa je. Ale ciszy jest teraz coraz mniej. Coraz więcej walenia. O jakimś przejrzystym, letnim zmierzchu przed zachodnią werandą staje dwóch cywilnych, dalekich, dziwnych. Mówią po rosyjsku, pytają o drogę za Bug. W nagłym zaufaniu mówią wszystko, choć właściwie nie mówią nic. Patrzą na nas, my patrzymy na nich. Ściskają nasze ręce. Dajemy im co mamy: słoniny, chleba, tytoniu. Wyprowadzamy na znajome ścieżki, ostrzegamy przed jednymi we wsiach okolicznych, polecamy pomoc innych, znajomych i pewnych…
Żegnamy krótko, ale żeby nigdy nie zapomnieć. Wracamy do domu w straszliwym smutku, że już nie zobaczymy ich nigdy. Po kilku dniach słyszymy, że w w sąsiedniej wsi zginęli od Niemców tacy właśnie dwaj dziwni… Ale może nie oni, choć czujemy, że oni. Teraz różni się kręcą. Oto dwaj jeńcy w sowieckich szynelach przed wieczorem wyłaniają się z olszyny. Głodni, chorzy. Lokują się w jakimś pustym, letnim domku w sąsiedztwie. Nosi się im tam jeść.
Poza dalekim hukiem artylerii, są to wszystko jakby wieści od życia. Ale dalej nie wiemy, gdzie jest front. Niemcy coraz częściej miotają się w swoich autach. Słychać ciągle złowrogie trąbienie to tu, to tam. Ale nie zatrzymują się na Rejentówce, aż pewnego dnia trąbienie i warkot rozlega się tuż. Może pojadą dalej, może miną?
Nie. Warkot ustaje. Słychać już wrzaski komend. Na Rejentówce nagle i odrazu pełno wojska. SS biegają po domach. Rozkwaterowują się. Ustawiają kuchnie polowe, auta pancerne, działka. Wrzeszczą i patrzą groźnie, ale nie zabijają nikogo. U nas, na górce, w dwóch małych pokoikach strychowych rozkwaterowuje się ośmiu młodych SS z trupią główką na czapkach. Tak zaczyna się nowy okres: Niemcy w domu.
Helena Boguszewska
Robotnik : centralny organ P.P.S.
R.52, nr 47-52 (17-21 lutego 1946)
+ There are no comments
Add yours