Około roku 1880 do Warszawy przyjechali dwaj bracia, poddani anglicy Jej Królewskiej Mości królowej Wiktorji, Edward i John Briggs. Mieli oni niewielką fabryczkę we Włocławku, przędzalnię nici. Było im tam już za ciasno. Poczęły napływać większe obstalunki z olbrzymiej Rosji, przyjeżdżali kupcy, namawiali do rozszerzenia fabryki, proponowali na ten cel wygodne i tanie pożyczki. W Warszawie nawinął się pośrednik. Przed braćmi Briggs rozwinął piękną perspektywę przeniesienia fabryki w okolice Warszawy, skąd byłaby lepsza i wygodniejsza komunikacja na tereny rosyjskie. Idea trafiła do przekonania panom Briggs. Poczęto jeździć, szukać, oglądać. Zjeżdżono wówczas wiele okolic Warszawy. Trafiono wreszcie do małej wioski, w której było parę prymitywnych cegielni, mała rzeczka o bystrym prądzie. Ostrożnie, nie zdradzając istotnego celu kupna, aby nie podrożyć ceny — nabyto wreszcie około 100 morgów pustego, jałowego pola, leżącego przy dawnym trakcie, prowadzącym z Warszawy wprost na północ. Taka była historja początku wielkiej fabryki nici Briggsów i początku nowego życia i nowej karjery małego osiedla Marki, leżącego o 8 kilometrów od krańców Pragi.
W roku 1884 fabryka została wykończona. Sprowadzono najnowsze na ów czas maszyny, pobudowano solidne gmachy z czerwonej cegły, poczęto wznosić liczne domy dla robotników. Ponieważ Warszawa była fortecą, a Istniało prawo zakazujące obcym obywatelom kupowania terenów w pasie przyfortecznym — bracia Briggs przestali być poddanymi królowej Wiktorji, a stali się poddanymi cesarza Aleksandra III. Kosztowało to trochę zachodów i kłopotów w Petersburgu, ale przy życzliwej pomocy wysokich dostojników sprawa została załatwiona pomyślnie w szybkiem tempie. Zmiana poddaństwa, bo tak się mówiło wówczas, gdy termin — obywatelstwo — był używany jedynie przez niektóre republiki, nie wpłynęła zresztą w żadnym kierunku na panów Briggsów, którzy pozostali tak samo anglikami jak poprzednio.
Fabryka szła dobrze. Brak był natomiast sił roboczych na miejscu. Płace były dość wysokie, domy robotnicze pobudowane przez fabrykę wygodne. Do Marek poczęli napływać liczni robotnicy z innych okolic Warszawy, nawet zupełnie zdaleka. W ten sposób z malej wioski powstało, prawie przez przypadek, wielkie osiedle liczące osiem tysięcy ludzi. Przy warsztatach przędzalniczych stawało w najlepszych czasach przed wojną przeszło trzy tysiące robotników.
Nadeszła wojna. Niemcy okupowali Polskę. Na terenie całego kraju działały agendy słynnej Kriegsrohstoffstelle, której zadaniem było dostarczanie surowców koniecznych dla prowadzenia wojny. Na wojnie trzeba strzelać, a do strzelania potrzebne są pociski. Pamiętamy dobrze jak zabierano nam najstarsze samowary, piękne rondle miedziane, będące chlubą wielu gospodyń. Przetapiano je na pociski artyleryjskie, strzelano niemi do wroga. Ale bez miedzianego rondla można żyć, można ugotować skromną wojenną strawę w ostateczności i w glinianym garnku. Gorzej jest z fabrykami. Kiedy poczęto strzelać do wrogów częściami maszyn z przędzalni braci Briggsów – maszyny przestały pracować. Kontrolerzy chciwej i zachłannej Kriëgsrohstoffstelle nie opuszczaii fabryki. Dla małego kawałka mosiądzu demontowali wielkie maszny, wyrywali ich wnętrzności. Postępowali specjalnie surowo ze względu na to, iż bracia Briggs byli anglikami, należeli do narodu, najbardziej może podczas wojny znienawidzonego w Niemczech, gdzie witano się i żegnano wówczas pozdrowieniem „Gott strafe England”. Może była nawet w tem pewna perfidja surowych kontrolerów i pewna uciecha, iż metale, będące własnością anglików będą niosły śmierć w szeregach angielskich wojsk. Było to jakby posyłali przeciw anglikom angielskich bataljonów, jakgdyby martwe metale mogły mieć także własne poddaństwo.
Dotychczas wszystko to brzmi jak ciekawa historja. Możnaby na tle dziejów fabryki w Markach napisać piękną powieść, jak „Rodzina Budenbrook” Tomasza Manna, lub „Dzieje sagi Forsytów” Galsworthy’ego. Możnaby barwnem piórem stworzyć dzieło, opisujące przygody Johna i Edwarda Briggsów rzuconych w daleki od ojczyzny kraj, możnaby wydobyć wiele koloru, tak jak oni wydobyli pieniędzy, z ich stosunków handlowych z olbrzymią Rosją, z konferencyj z miljonerami kupcami, którzy aż z Syberji w rosyjskich tulupach przyjeżdżali do małych Marek pod Warszawą. Ale ta ciekawa historja ma koniec narazie dość smutny. Wojna była tragedją dla fabryki braci Briggs. Od roku 1914 poza małemi przerwami, w czasie których zatrudniano dwustu, trzystu robotników — fabryka stoi. Zarobki skończyły się, robotnicy przestali pracować, stali się niepotrzebni.
Właściwie gdyby życie szło normalnem tempem — powinni oni pewnego dnia spakować swoje rzeczy i opuścić Marki, w których dzisiaj niema żadnego zarobku. Z osiedla i okolic powinno wyjechać parę tysięcy ludzi. Marki stałyby się wówczas tak jak dawniej małą miejscowością o paru cegielniach, i opustoszałyby domy robotnicze przędzalni. Tak powinnoby być właściwie, gdyby życie gospodarcze było odpowiednio intensywne, gdyby nie było bezrobocia. Martwe miejscowości, martwe miasta nie są zresztą żadną nowością pod słońcem. Osiedla ludzkie podobnie jak ludzie mają swoje losy i dole, jedne lepsze, drugie gorsze. Nie zawsze kataklizmy dziejowe kładą kres ludzkim skupiskom. Czasami zamierają one same, więdną, giną powoli. Widziałem w stanie Pensylwanji dwa miasteczka, doskonale urządzone, w których mieszkało zaledwie po paru ludzi. Kopalnia została zalana wodą, fabryka zwinięta i koniec. Przechodziłem przez uliczki zupełnie puste, oglądałem szkołę, w której nie było ani jednego dziecka, kościół bez pastora i bez wiernych. Taki mógłby,być w pewnym stopniu los Marek, gdyby ci ludzie, którzy dzisiaj nie mają żadnej pracy mieli dokąd pójść. Niestety wiedzą oni dobrze, iż gdzieindziej tak samo nie znajdą pracy, zresztą na jej poszukiwanie trzeba mieć choć trochę pieniędzy. Siedzą więc w Markach, gdzie mają mieszkanie za które nie płacą i zapomogi ze strony gminy.
Na 24 tysiące ludzi zamieszkujących teren gminy około 40 procentów korzysta z zapomóg. Ludność gminy dzieli się więc na dwa rodzaje — tych co coś posiadają, kawałek pola, domek, pracę i takich, którzy nie mają prócz mieszkania nic. Naturalnie stosunki bezpieczeństwa własności są w takiej sytuacji bardzo niepewne. Ludzie muszą z czegoś żyć. Zapomogi wydawane zresztą przeważnie w naturze, nie wystarczają. Niezłe wiejskie powietrze także nie. Ażeby utrzymać się na powierzchni trzeba poprostu brać cudze, trzeba poprostu kraść. Z cudzego pola trzeba ukopać kartofli, z cudzego ogrodu zerwać trochę owoców. A wreszcie tuż pod bokiem leży cala nadzieja bezrobotnych Marek — rośnie piękny państwowy las.
W roku 1933 70 procentów wyroków sądowych obejmowało kradzieże polne i kradzieże drzewa z lasu. W ciągu miesiąca stycznia i polowy lutego wójt gminy Marki otrzymał 293 wyroków sądowych do egzekucji i 257 orzeczeń karno-administracyjnych. Większość tych wyroków opiewa na areszt lub grzywnę z zamianą na areszt. W Markach jednak nikt grzywny nie płaci. Prawie wszystkie wyroki są wydane na bezrobotnych, którzy nie mają ani grosza. Odsiadują areszt, porządek pewien musi być, przyjmują wyroki bez szemrania. Po odsiedzeniu idą znowu do cudzego lasu, na cudze pole, albo do cudzej piwnicy.
Tak trwa już parę lat.. Władze administracyjne robią co mogą. Nawet bardzo wiele. Usiłują stwarzać źródła pracy, urządzają dla bezrobotnych ogródki działkowe, rozdzielają żywność. To wszystko jednak nie wystarcza. Nie załatwia zasadniczego problemu osiedla, które jest martwe gospodarczo. Istnieje tylko nadzieja, iż kiedyś wreszcie ruszy potężna fabryka, że w murach jej zapanuje dawny ruch i życie, popłyną zarobki, skończą się kradzieże, stan niepewności. Tymczasem jednak fabryka stoi i kiedy mówię o chęci zwiedzenia jej patrzą na mnie, jak na kogoś, kto lubi chodzić na cmentarze.
E. Paciorkowski
Kurjer Poranny
R. 58, 1934, no 91
Autora wspiera Wołomin Światłowód
+ There are no comments
Add yours