gazeta swiateczna

Z parafji Cygowskiej w powiecie Radzymińskim, gub. Warszawskiej

Z naszej parafji jeszcze mi się nic nie zdarzyło wyczytać w Gazecie Świątecznej, jakby u nas ludzie nie żyli. Otóż ośmielam się cokolwiek napisać. Nie mogę porywać się do pisania obszerniej o gminie i parafji, ponieważ żadnego stanowiska w nich nie zajmuję; więc tylko to napiszę, co widzę i słyszę około siebie.

Kościół w Cygowie za staraniem wielce szanownego i przykładnego księdza proboszcza Marjana Bełkowskiego i ze składek parafjan został odnowiony tak, że teraz wcale pokaźnie wygląda. Urząd gminny znajduje się we wsi Ręczajach. Jest tam także i szkoła, ale o pożytku z niej nie mam żadnej wiadomości, bo co ja sam umiem, to zawdzięczam szanownemu panu organiście Świątkowskiemu, a jeszcze więcej świętej pamięci dziedzicowi Woli Cygowskiej, Protowi Lelewelowi, bo on pożyczał mi książek stosownych, z których dowiedziałem się prawdy o czasach dawniejszych i o teraźniejszem życiu ludzi.

Może czytelników znudzi pisanie moje, ale co serce czuje, to ręka pisać musi. Jestem wdzięczny do samej śmierci Lelewelowi i jego imię ze czcią wspominam. Gdybyśmy wszędzie mieli ludzi, co na każdym kroku wspierają oświatę, tobyśmy się wszyscy stali prawdziwie jednem ciałem. Gdyby jeden członek cierpiał, wszystkie by mu wtedy ulgę niosły. Na nieszczęście u nas tak się jeszcze nie dzieje. Ale nie traćmy w Bogu nadzieji, może do tego kiedy przyjdzie, bo już mamy ludzi takich, co do muru ciemnoty z wielkim mozołem przystawiają drabinę oświaty.

Smutno mi się robi, że bardzo wielu mojich współbraci, kmiotków, słabuje na panów. Aż litość bierze patrzyć, ile oni się namęczą, żeby — jak to mówią — przerobić się niby na szlachciców. Gdyby to kto wynalazł lekarstwo na tę słabość, to byłby prawdziwym lekarzem i dobroczyńcą. Z boleścią serca trzeba powiedzieć, że bardzo ta choroba grasuje, mianowicie między młodzieżą naszą. Idzie to najpierw z kiepskiego wychowania, bo półgłówkom nie ma kto wytłumaczyć, co jest prawdziwie piękne i szlachetne, co podoba się Bogu i uczciwym ludziom. Nie rozumieją oni tego, że aby być szlachetnym, to nietrzeba zrzucać stroju ojczystego, a przebierać się w trzewiki, w kaftan, surdut, albo we frak niemiecki. Nie ubiór człowieka zdobi, ale człowiek ubranie. Jak historja powiada, w dawnych czasach mieliśmy wielkich mężów, co swoją prawością i szlachetnością słynęli na świat cały, ale nie przez ubranie stali się wielkimi, szlachetnymi, a nawet świętymi, tylko przez swoje czyny. Bracia! podobno i tacy panowie niewiele dobrego zdziałali, co się chwycili mody cudzoziemskiej. Pod starem ubraniem gorzało serce zacne i kochające swój kraj, swój naród; a z nową modą, pod nowemi sukniami serca wyziębły i same nie wiedzą, czego chcą. Gdyby synowie dawnych panów polskich jeżdżąc zagranicę przywozili ztamtąd nie nowe mody, nie cudzoziemskie ubrania, ale tylko naukę, mądrość, toby im błogosławiły wszystkie pokolenia i byłoby nam lepiej. Ale to nie moja rzecz o tern się rozpisywać. Chcę wam, kochani bracia, wytłumaczyć tylko żebyście i wy nie naśladowali jak małpy panów w ubraniu, ani w zbytkach, ale żebyście lepiej tak jak i oni dbali o oświatę, o naukę. Patrzcie, jak każdy szlachcic stara się swoje dzieci uczyć! A u nas powiadają: „Co będę syna uczył! Mój ojciec nic nie umiał, a chleb jadł, — i ja nic nie umiem, a żyję i też jem.“ A drugi powiada: „Pan uczony, a jeszcze gorzej robi niż ja, bo ni u niego postu, ni święta! Tylko same lubieżniki!” Ale ten, co tak mówi, nie rozumie tego, że to, co pan może mieć w sobie złego, to nie z nauki pochodzi, ale przeciwnie: jak pan źle robi, to tylko znak, że mu brakuje prawdziwej nauki i dobrego wychowania. Może go do szkół posyłali, uczyli, ale był osłem i nic albo bardzo mało się nauczył, a wtedy to tylko tem swoje państwo chce pokazać, że zbytkuje a „chłopem” gardzi.

Ale my tu mamy takich, co zrzuciwszy strój ojców swojich, a nie rozumiejąc słowa „szlachcic”, myślą, że już są szlachcicami. To tak jest z nimi, jak było z jednym pijakiem, o którym krąży powiastka. W jednej wsi był gospodarz pijak i jarmarcznik. Każdy jarmark on zaczynał i dokańczał. Razu pewnego wracając pijany z jarmarku nie mógł trafić do domu, tylko musiał zanocować w lesie. Ale trzebaż zdarzenia, że uciekał tamtędy złodziej, co księdza kwestarza okradł. Chciał też złodziej i pijanego okraść, ale nic przy nim nie znalazł, tylko ściągnął z niego sukmanę. Żal jednak było złodziejowi, żeby pijak nie zmarzł, a może chciał pozbyć się takich rzeczy, po którychby złodzieja łatwo poznali, dosyć że włożył na chłopa ubranie księdzu kwestarzowi skradzione. Chłopisko przespawszy się i przetarłszy sobie oczy oniemiał ze zdziwienia, myśląc, że go oczy mylą, czy co… Przeciera oczy drugi raz, ogląda się po sobie i wydaje mu się, że on ksiądz. Ale jeszcze sobie nie dowierza. Rozmyślając nad tem, przypomina że ma w domu suczkę, która go zawsze poznaje, choćby najbardziej pijany wracał. Otóż idzie do domu i myśli, że jak go suczka pozna, to znaczy, że on nie ksiądz, a gdyby nie poznała, no, to już chyba ksiądz. Przychodzi nareszcie do wrót, a suczka zaczyna warczeć; wchodzi na podwórze — a suczka ujada i coraz to głośniej. Wtedy gospodarz przyjrzał się jeszcze raz sobie i powiada: „Niema rady, ja ksiądz!“ Więc zawrócił i poszedł drogą. Do którój wioski przyjdzie, wszędzie go ludzie gościnnie przyjmują jako księdza. Ale nareszcie pod wieczór wszedł i do jakiegoś kościoła. Proboszcz go zaprosił do plebańji, zaczął gawędzić z nim to o tem, to o owem, ale że jakoś rozmowa im nie szła, więc dawaj się umawiać co do nabożeństwa na jutro, bo to miała być niedziela. Stanęło na tern, że ów ksiądz-gość będzie kazanie mówił. Przyszło wreszcie i jutro, czas już na kazanie, więc proboszcz każe mu iść na ambonę i mówić. Wszedł więc nieborak, baje, baje bez ładu i składu niewiadomo o czem… aż go proboszcz kazał spędzić z ambony, a ludzie dali mu ze trzydzieści… a czego — niech się każdy sam domyśli. Dopiero z bólu nieborak krzyczał i już nie jak ksiądz, jeno jako prosty chłop: „Darujcie mi! Już ja nikogo nie będę uczył, kiedy sam nic nie umiem!“ Otóż,— moji kochani bracia, kmiotki, — są i u nas tacy, jak ów gospodarz, co tak wołał z bólu. Ubranie go nie zrobiło jesz cze księdzem; tak samo ubranie nikogo nie zrobi szlachetnym.

A są tacy i między panami, ale daleko więcej takich jest wśród nas włościan. Chcą nazywać się „wielmożni”, a cóż to znaczy ten wyraz? To jedno znaczy, co wiele mogący. Otóż człek bez oświaty — tak samo pan, jak kmieć, — tylko wiele złego może robić. Ale takich, co źle robią, „wielmożnymi” nazywać nie godziłoby się. Nie ten też wielmożny, kto wynosi się nad drugich, a kmieciami gardzi. Nie. Prawdziwie wielmożny — to człowiek oświecony, uczciwy, mądry, który przestaje z ludem jak ze swojimi braćmi, i nic na tem nie traci ze swój wielmożności, ale owszem, im więcej się poufali z ludem, tem ma większe poważanie i miłość u nie go. Tylko taki jest naprawdę wielmożny!

Teraz, kochani bracia, poszukajmy między sobą takich kwestarzów, jak ów chłop za księdza przebrany. Oj, podobno dla wielkiej liczby nawet nie potrafilibyście po liczyć takich, co to i oni sami się nic mogą poznać, a ich psy chyba potraciły węch, że na nich nie ujadają… I oni doczekać się mogą takiej przygody, jaka spotkała owego kwestarza, albo i gorszej, bo tamtemu jeszcze choć gospodarka pozostała. Oj ty, coś się przebrał za szlachcica, a nie troszczysz się o czyny szlachetne, jeno myślisz, że jako pan możesz hulać, jeść, pić, nie patrzyć na jutro, a najmniej dbasz o naukę i nawet lekceważysz ludzi robiących wysiłki nad podniesieniem nas z upadku i ciemnoty, bo — mówisz — że twój ojciec nic nie umiał, a jadł! — i ty kiedyś poznasz, kim jesteś naprawdę, ale już będzie zapóźno. Nadymasz się między swojimi jak kogut, nosisz książkę pod pachą, choć ledwo litery znasz na niej, a przeczytać jej i zrozumieć nie potrafisz, bo się o to nie troszczysz. Nosisz pod pachą, bo ci żyd krawiec kieszeni u surduta nie przyszył, tłumacząc, że kieszeń — to rzecz chłopska a nie pańska. Dopiero jak ci wypadnie iść do wojska, albo przyszłą jaką kartkę z urzędu, to poznajesz, iż bez nauki chleb się z rąk wymyka, bo musisz piszącego i czytającego sowicie opłacić. Jakże to często piszący list z wojska narzeka na rodziców, że go nie uczyli w domu. Kmieć stroji się, żeby wyglądał między ludźmi po szlachecku, marnuje na to pieniądze, majątek, a potem i długi zaciąga… i nareszcie osadę mu sprzedają, on zaś na stare lata musi dopiero leczyć się ze szlachectwa pod kościołem, albo, — co gorsza, — w takim szpitalu, co go zowią kryminał.

Panie Pisarzu Gazety Świątecznej, raczcie poprawić w tym liście co trzeba, znaki popostawiać i dać go do wydrukowania, jeśli się na co przyda.

Wasz czytelnik i przedpłatnik

Gazeta Świąteczna
R.6, nr 271 (14 marca 1886)

Więcej tego autora:

+ There are no comments

Add yours

Zostaw komentarz

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.