Górki Mironowe – kraina mojego dzieciństwa

Wychowałam się w dużej wielopokoleniowej rodzinie. Z moimi rodzicami i rodzeństwem mieszkały razem dwie babcie i prababcia. Na opowieść o mych latach dziecinnych w Górkach Mironowych składają się obrazy, rozmowy, odczucia
i wrażenia, które zachowały się do dziś w mojej pamięci. Urodziłam się we Wrocławiu, ale od jesieni 1953 roku mieszkam – z małymi przerwami – w Górkach Mironowych, moim miejscu na Ziemi.

Podróż

Pierwszy obraz, który pamiętam, jak przez mgłę, to widok wysokich filarów i zadaszenia Dworca Głównego we Wrocławiu. Mama wsiadała ze mną do pociągu. Wyruszałyśmy do nowego miejsca zamieszkania w Górkach Mironowych. Podróż chyba przespałam, bo drugi zapamiętany obraz, to czekający na nas wóz konny przy stacji kolejowej w Kobyłce. Utkwiło to wyraźnie w mej pamięci. Nigdy wcześniej nie jechałam wozem. Na wozie siedziały dwie osoby – pan i pani. Mama przywitała się i powiedziała, że to ciocia Natalka i jej sąsiad. Wsiadłyśmy. Wóz podskakiwał na nierównościach i skrzypiał. Obserwowałam poruszający się miarowo długi koński ogon. Nie bałam się, siedziałam wtulona w mamę. Musiało to być późne popołudnie. Było już szaro, po polach snuły się jesienne mgły. Dojechaliśmy do ogrodzenia z metalowej siatki. Woźnica zatrzymał się przed drewnianą furtką posesji przy dzisiejszej ulicy Różanej nr 1. Od furtki prowadziła betonowa ścieżka obrośnięta z dwóch stron jałowcami. W ogrodzie rosły spore sosny. Na końcu ścieżki majaczył szary budynek, schodki, taras i drzwi wejściowe. Drzwi otworzyły się i w naszym kierunku wyszły babcia Janka i prababcia Nacia. Ucałowały mamę i mnie, przywitały się podaniem ręki z woźnicą. Wycałowały też ciocię Natalkę. Woźnica zapytał mamę, czy córeczka chce pogłaskać konika. Skinęłam głową i powiedziałam cichutko, że chcę. Mama wzięła mnie na ręce. Pan przytrzymał konia za uzdę. Wyciągnęłam rączkę i zaczęłam głaskać konia po pysku. Pyszczek był aksamitny, ciepły i miękki. Zapamiętałam zapach konia. Lubię ten zapach do dziś. Mama zaniosła mnie do domu i urwał mi się film.

Pierwsza jesień i zima

Zima 1953/1954 w Górkach Mironowych, autorka w sankowózku.

Następnego dnia prababcia Nacia wyszła ze mną na drogę. Chciała poszukać kur, które uciekły przez dziurę w siatce. Dotarłyśmy do ogrodzenia z siatki po drugiej stronie naszej ulicy. Prababcia przypadkowo dotknęła ogrodzenia. Od strony domu na tej posesji zadzwonił dzwonek. Od siatki ogrodzeniowej do okna przeprowadzony był drut. Przy oknie na drucie wisiał metalowy dzwonek. Poruszenie siatki sprawiało, że dzwonek dzwonił. Z domu wyszli jacyś państwo z chłopcem. Prababcia przedstawiła się jako nowa mieszkanka pobliskiej posesji. W ten sposób zawarłyśmy znajomość z przyszłymi długoletnimi sąsiadami Józefem i Weroniką Czarneckimi i ich synem Ryszardem.

Początki mieszkania w Górkach Mironowych zapamiętałam jako czas bez taty. Dopiero wiosną zakończył pracę we Wrocławiu i dołączył do rodziny. Do tego momentu dom należał do czterech pokoleń kobiet – prababci Naci, dwóch babć: Janki i Władzi oraz mamy i mnie. Z pierwszej zimy w Górkach pamiętam wyprawy z mamą na pobliską górkę – obecną ulicę Jesionową. Zjeżdżałyśmy na sankach. Ja siedziałam z przodu, mama z tyłu. Miałyśmy jednakowe długie buty zimowe, ja malutkie, a mama duże. Były to modne wówczas tak zwane kapce. Noski, pięty, zapięcia i podeszwy miały skórzane, reszta była zrobiona z grubego jasnego filcu. Długie filcowe cholewki zapinało się po zewnętrznej stronie łydki na skórzane paski z metalowymi sprzączkami. Czułam się bardzo ważna, że mam buty takie same jak mama.

Babcia i wnuczka

Bardzo dużo czasu spędzałam z babcią Janką, mamą taty. Zimą rano w mieszkaniu było chłodno. Piece kaflowe zawsze do rana wystygły. Gdy się budziłam cichutko szłam do pokoju babci i wślizgiwałam się do niej pod kołdrę. Przytulałam się do niej. Babcia była ciepła i pachniała kremem NIVEA. Jeśli poprzedniego dnia myła głowę miała zakręcone papiloty z gazety. Babcia nie ukrywała, że pierwsza wnuczka jest dla niej nieustannym źródłem radości. Z taką samą radością przyjęła narodziny kolejnych dwóch wnuczek. Mówiła, że rola babki, to rola jej życia, że miłość babki do wnuka jest najsilniejszą miłością na świecie. Babcia myła mnie rano i ubierała, szykowała śniadanie i pilnowała, żebym zjadła. Przy śniadaniu czytała książeczki. Po śniadaniu ubierała mnie ciepło i wychodziłyśmy na dwór. Spacerowałyśmy po zaśnieżonym lesie. Babcia patykiem rysowała na śniegu domki, zwierzaki i postacie. Musiałam zgadywać co przedstawia rysunek – chłopca, dziewczynkę, kota czy psa.

Towarzyszyłam babci w wyprawach do piekarni. Piekarnia mieściła się w odległości około kilometra od naszego domu, przy głównej ulicy łączącej Wołomin z Radzyminem. Była to duża odległość dla niespełna trzyletniej dziewczynki. Zima tego roku była surowa, leżał głęboki śnieg. Babcia szła pieszo. Mnie pchała na sankach, które faktycznie były drewnianym wózkiem dziecinnym na metalowych płozach. Przywiozła ten wspaniały wehikuł z poniemieckiego domu w Sobieszowie. W duży mróz siedziałam w sankach na materacyku przykryta kocykiem. Gdy docierałyśmy do piekarni, wchodziłam z babcią do ciepłego wnętrza. Za ladą stała żona właściciela, pani Garbolewska. Była szpakowata, uczesana w kok. Zawsze w białym fartuchu. W uszach miała duże szafirowe łezki oprawione w złoto. Kolczyki te budziły niezmiennie moje zainteresowanie, poruszały się i błyszczały. Na półkach leżały złociste okrągłe bochenki chleba, razowce, bułki, chałki i małe bułeczki maślane z kruszonką. Zdarzało się, że któraś półka była pusta i trzeba było poczekać na kolejny wypiek. W końcu z zaplecza wychodził właściciel. Nosił biały kombinezon, na głowie miał wysoką białą czapkę. Krzaczaste brwi mistrza zawsze białe od mąki. Na ramieniu trzymał długą deskę z ułożonymi jeden przy drugim, dymiącymi, gorącymi bochenkami. Babcia pakowała świeże pieczywo do dużej brezentowej torby. Torbę kładła w sankach na moich nogach. W mróz czułam przez kocyk ciepło gorącego chleba i wąchałam jego smakowity zapach. To jeden z zapachów mojego dzieciństwa.

Wieczorem babcia Janka szorowała mnie w balii w cieplej kuchni, uczyła myć zęby małą szczoteczką, ubierała w piżamę i na barana niosła do spania. Mówiła przy tym:

– Tłusty baran, tłusty, będzie do kapusty.

Odkąd pamiętam babcia usypiała mnie do snu. Siadała na krześle obok mego łóżeczka i zaczynała śpiewać. Miała miły głos. Zasypiałam i słuchałam jej ulubionych piosenek legionowych. Znała je chyba wszystkie. Na całe życie zapamiętałam ich melodie i prawie wszystkie słowa. Jedne były marszowe i skoczne, inne tęskne i smutne. Babcia śpiewała też „Czerwone maki” i „Dziś do ciebie przyjść nie mogę”. Mówiła, że to najpiękniejsza, jej ukochana piosenka akowska. Śpiewała też po rosyjsku. Pieśni te bardzo mi się podobały, były melodyjne. Później dowiedziałam się, że były to romanse rosyjskie. Szczególnie lubiłam piosenkę legionową o kochliwym trębaczu, chociaż byłam za mała, by rozumieć jej nieco frywolną treść.

Trębacz

Przybyli do wsi ułani,
Hej cały pułk ich tam stał.
Przecudnie byli ubrani,
I każdy szabelkę miał.
Gdy błyszczą srebrne ostrogi,
Dziewczęciu serduszko drga.
Lecz zuch największy był trębacz,
Gdy zagrał: tratatatatata-tratatata-tratatata-tata
Raz spotkał trębacz niecnota
A był to wieczorny czas.
Nadobną Hanię u płota
I powiódł ją w ciemny las.
I żeby Hanię zabawić
Co tylko siły ma
Na trąbce swojej wygrywał
Noc całą: tratatatatata-tratatata-tratatata-tata
Rok cały czasu upłynął,
Ułani poszli w świat,
Niejeden ptak skrzydła zwinął,
Niejeden już uwiądł kwiat.
I Hania już nie ta sama.
Niewielka jest zmiana ta,
Z kolebki trębacz maleńki
Wygrywa: tratatatatata-tratatata-tratatata-tata

Lokatorzy i sąsiedzi

Początkowo nasza rodzina zajmowała tylko część domu – hall i dwa duże pokoje. Pozostała część była zajęta bezprawnie przez sześcioosobową rodzinę dzikich lokatorów. Włamali się do domu pod nieobecność poprzednich właścicieli, gdy jeszcze toczyły się działania wojenne. Babcia Janka niezwłocznie po kupnie domu wystąpiła przeciwko lokatorom do sądu z pozwem o eksmisję. W czasach stalinowskich prawo własności nie było święte i nienaruszalne. Sytuacja prawna właściciela wobec dzikiego lokatora była dużo mniej korzystna niż obecnie. Sąd orzekł eksmisję, ale ze względu na tak zwane zasady współżycia społecznego babcia musiała zapłacić lokatorom dużą jak na owe czasy kwotę. Rodzice pożyczyli pieniądze od ciotek mamy. Spłacali dług kilka lat. Nie mieli innego wyjścia. Lokatorzy zajmowali kuchnię, salon, łazienkę, spiżarnię i piwnicę. Dewastowali mieszkanie. Było u nich brudno. Myszy, pluskwy i pchły żyły z nimi w symbiozie. Lokatorka i jej matka spędzały czas głównie na siedzeniu z papierosami w zębach. Dopóki tata nie zainstalował żelaznej kuchenki podłączonej metalową rurą do pieca, mama chodziła do sąsiadki gotować na jej kuchni. Przez wspólne gotowanie rodzice nawiązali dobrosąsiedzkie stosunki z rodziną państwa Stasiaków. Pan Jerzy i jego żona Janina byli w podobnym wieku co rodzice. Mieli dwie małe córeczki – Elżbietę i Jolantę. Podczas wspólnego gotowania młode kobiety miały o czym rozmawiać. Obydwie oczekiwały przyjścia na świat kolejnych dzieci. Towarzyszyłam mamie w wędrówkach do sąsiadki. Mama w jednym ręku trzymała dużą torbę z garnkami a drugą ręką prowadziła mnie. By skrócić sobie drogę, chodziłyśmy przez zaorany nieużytek. Skiby były za wysokie dla małej dziewczynki, którą wówczas byłam. Gdyby mama nie trzymała mnie za rękę, nieraz bym się przewróciła. Chodziłam jednak chętnie, bo czekały tam na mnie dwie nowe koleżanki. Wtedy zaprzyjaźniłam się na całe życie z Elą i Jolą.

Po upływie około roku lokatorzy wreszcie opuścili nasz dom. Za otrzymaną od rodziców kwotę kupili sobie niewielki murowany domek. Stan odzyskanej części domu był opłakany. Mama pomalowała roztworem azotoksu ściany, sufity i podłogi, by wytruć insekty. Po tej akcji kilka dni chorowała. Zatruła się. Poszkodowana była też moja młodsza siostrzyczka. Mama nie mogła karmić niemowlęcia. Obawiała się że azotoks przeniknął do pokarmu. Najważniejsze było jednak to, że cały dom był wreszcie dla nas.

Prócz państwa Stasiaków rodzice utrzymywali dobre stosunki sąsiedzkie z państwem Weroniką i Józefem Czarneckimi, Józefą i Henrykiem Budkiewiczami oraz Czesławem i Marią Budkiewiczami. Dzieci sąsiadów były towarzyszami naszych zabaw. Mała społeczność naszej ulicy w Górkach Mironowych była dużo bardziej egalitarna niż ma to miejsce w czasach dzisiejszych. To byli po prostu nasi sąsiedzi. Jerzy Stasiak był robotnikiem w przedsiębiorstwie budowlanym w Warszawie, żona Janina zajmowała się domem i czwórką dzieci z pomocą swej mamy Anny Tandeckiej. Józef Czarnecki był muzykiem, jego żona Weronika prowadziła dom. Józefa i Henryk Budkiewiczowie prowadzili gospodarstwo rolne a brat Henryka Czesław był właścicielem zakładu wulkanizacyjnego w pobliskim Radzyminie. Żona Maria zajmowała się domem i dziećmi. Dzieciarnia ze wszystkich rodzin bawiła się wspólnie. Nie do pomyślenia było, że są ludzie lepsi i gorsi. Dla moich rodziców i ich sąsiadów miniona wojna była przeżyciem pokoleniowym. Rozmawiali o niej ilekroć się spotykali, nie mogli przestać o tym mówić.

Nasza codzienność

Górki Mironowe, jesień 1955 r. Autorka z babcią Janiną Głowaczową z Piechowskich na spacerze z psem Szmaganem.

Ogromnym mankamentem mieszkania w Górkach Mironowych był brak prądu. Przedwojenna linia elektryczna została zniszczona podczas działań wojennych. W domu była instalacja elektryczna, ale niestety nieczynna. Do oświetlenia służyły lampy naftowe. Dom był skanalizowany, przez brak prądu nie było bieżącej wody. Przed domem stała studnia abisynka. Wodę trzeba było pompować i nosić wiadrami do domu. Nad zlewem w kuchni wisiał zbiornik z kranikiem. Do zbiornika wlewało się ciepłą wodę i można było zmywać naczynia pod strumykiem wody. Ze względu na brak bieżącej wody od wiosny do jesieni korzystaliśmy ze „sławojki”. Ponieważ komuna do jej upadku nie potrafiła rozwiązać problemu papieru toaletowego w sławojce na ścianie wisiały na gwoździu pocięte kawałki gazety. Najlepiej do tego celu nadawał się organ Komitetu Centralnego PZPR „Trybuna Ludu”. Babcia Janka mawiała, że ze względu na treść i objętość. Praktyka wykorzystywania tej gazety w sławojkach była powszechna również u sąsiadów.

W bliskim otoczeniu naszej posesji ślady wojny były widoczne na każdym kroku. W zdziczałych ogrodach znajdowały się doły po piwnicach i resztki fundamentów. Piaszczyste wzgórza były pozbawione roślinności. Widoczne były liczne leje po bombach. Wszędzie znajdowało się zardzewiałe odłamki. Babcia Janka opowiadała, że okoliczni mieszkańcy spalili za okupacji lasy, gdyż nie mieli czym palić. Ocalał las na naszej posesji i na posesji państwa Czarneckich. W 1954 roku wiosną ruszyła akcja zalesiania piaszczystych wzgórz. Las sadzili w czynie społecznym uczniowie starszych klas miejscowych szkół. Obserwowałam ich z tarasu. Wydawało mi się, że są to osoby dorosłe i bardzo dostojne w granatowych błyszczących fartuchach z białymi kołnierzykami.

Dziś nasz ogród jest otoczony zieloną, wysoką ścianą lasu. Sosny mają już ponad sześćdziesiąt lat. Gdy były młode miały gęste gałęzie przy ziemi. Jesienią pod młodymi sosnami rosły maślaki. Zbieraliśmy je z wielką ochotą. Babcia Władzia robiła pyszne duszone maślaczki w sosie śmietanowo-cebulowym. Gotowała też zupy ze świeżych grzybów. Cały rok bawiliśmy się w gęstych młodych sosnach w podchody. Wczesną jesienią na sosnowych igłach pojawiały się małe pajęczynki. Rankiem widoczne były na nich krople rosy. W słońcu kropelki lśniły jak brylanciki. Widok był przecudny.

Babcia Janka pokazywała nam miejsca po przedwojennych pensjonatach. Wiedziała gdzie się znajdowały i jakie miały nazwy. Przed wojną przychodziła tu z Kobyłki na spacery. Górki Mironowe były wówczas miejscowością letniskową. Miały połączenie ze stacją kolejową w Wołominie. Zapewniał je konny tramwaj. Linia tramwajowa wiodła ze stacji kolejowej wzdłuż dzisiejszej ulicy Piłsudskiego. Prawie wszystkie pensjonaty w stylu świdermajer spłonęły w 1944 roku. Pozostały po nich zdziczałe bzy i róże. Kilka ocalałych było nabitych dzikimi lokatorami. Domy te przez mieszkańców nazywane „pekinami”. Padły ofiarą pożarów w latach sześćdziesiątych.

Dziś trudno sobie wyobrazić życie bez elektryczności. Brak prądu był utrudnieniem tylko dla dorosłych. Dzieciom zupełnie nie przeszkadzał. W mojej pamięci obraz dzieciństwa w Górkach zachował się jako sielankowy.

Nasza posesja miała powierzchnię ponad czterech i pół tysiąca metrów kwadratowych. Dom był usytuowany w centrum posesji w najwyższym jej punkcie na piaszczystej górce. W kierunku zachodnim teren obniżał się. Do dolnej części posesji prowadziła nieistniejąca dziś aleja jałowcowa. Na końcu alei rosły gęsto sosny i świerki. Babcia Janka nazwała ten fragment posesji „gęstością”. Było to ulubione miejsce naszych zabaw w chowanego.

Podział pracy w wielopokoleniowej rodzinie

W dużym domu bez wygód życie czteropokoleniowej rodziny z małymi dziećmi wymagało od dorosłych dużego wysiłku. Wszyscy dorośli stale byli zajęci. Ukształtował się swoisty podział pracy. Nasuwa się porównanie do organizacji pracy rodzin pszczelich. Najmniej czasu spędzał w domu tata. Pracował w Warszawie i często wyjeżdżał służbowo. Do stacji kolejowej w Kobyłce dojeżdżał rowerem a zimą na nartach. Rower i narty zostawiał u kolegi. Dalej jechał pociągiem podmiejskim do Warszawy. Dojazd do pracy i z pracy do domu zajmował około czterech godzin dziennie. Wyjazdy służbowe zmuszały tatę do nocowania u rodziny w Warszawie. Zdarzało się często, że prosto z pociągu szedł o świcie do pracy. Mieszkając w Górkach nie miał możliwości zdążyć na nocny pociąg i wrócić do domu po późnym powrocie z delegacji. Mama kilka lat pracowała w Gminnej Radzie Narodowej w pobliskiej wsi Czarna.

Podczas nieobecności rodziców domem kierowały babcie. Babcia Władzia była szefową kuchni, ogrodniczką i hodowcą inwentarza żywego. Babcia Janka opiekunką dzieci, pokojówką i palaczką pieców. Babcia Władzia hodowała kury i indyki, a w najcięższych czasach świnki. Tata w czasie urlopu wybudował murowany budynek gospodarczy, w którym mieszkał żywy inwentarz. Wiosną tata zazwyczaj brał dzień urlopu i z sąsiadem Henrykiem Budkiewiczem jechali wozem konnym na targ do Radzymina. Z targu tata przywoził kilkadziesiąt malutkich kurczaków i jednego lub dwa prosiaki. Babcia Władzia nazywała prosiaki skarbonkami. Dochód ze sprzedaży mięsa był przeznaczony na węgiel na zimę. W dzień świniobicia babcia Janka zabierała nas z domu. Szłyśmy do cioci Natalki do Kobyłki. Dzieciom nie wolno było oglądać zabijania zwierząt. Gdy wracałyśmy wszystko było już uprzątnięte. Pod kuchnią palił się ogień. Babcia Władzia smażyła na dużej patelni świeżutki boczek. Boczek skwierczał i smakowicie pachniał. Przy stole siedział z tatą pan Heniek Budkiewicz. Stół był nakryty, stała butelka wódki, kieliszki. Na talerzu leżał świeży chleb. W ramach pomocy sąsiedzkiej pan Heniek był mistrzem ceremonii świniobicia. Tata pełnił rolę pomocnika. Zwyczaj sąsiedzki nakazywał, by świniobicie było porządnie oblane.

Z czasem świnki zostały wyparte przez nutrie. Hodowla nutrii wymagała wybudowania klatek z basenami, gdyż zwierzaki prowadziły wodny tryb życia. Tata poradził sobie z tym zadaniem w czasie letniego urlopu. Jesienią pojawiły się pierwsze pary nutrii. Wkrótce urodziły się młode. Obserwowałyśmy je z młodszą siostrą z dużym zainteresowaniem. Malutkie nutrie niedługo po urodzeniu pięknie pływały. Nawet jedzenie myły w wodzie i dopiero po umyciu jadły. Dla taty hodowla była ciężkim zadaniem. Wodę do basenów dla nutrii musiał pompować ręcznie. Żartował, że studnia abisynka to jego przyrząd gimnastyczny. Cóż, rodzinie potrzebne były dodatkowe dochody. Po nutriach, których hodowla przestała być opłacalna, tata założył pasiekę. Pszczołom pozostał wierny do śmierci. W letnie dni zdarzało się, że pszczoły wyroiły się i siadały na pobliskim drzewie. Naszym zadaniem było kropienie ich wodą, by były ciężkie i nie odleciały przed powrotem taty z pracy. Czasami się udawało. Tata łapał pszczoły do specjalnej siatki i zasiedlał nimi pusty ul.

Odchowanie kurczaczków było zadaniem babci Władzi. Gdy były malutkie mieszkały w dużej drewnianej skrzyni przy kuchni. Babcia gotowała dla nich jajka na twardo. Siekała je z czymś zielonym i ugotowaną kaszą jaglaną. Mieszankę tę wstawiała na płaskim talerzu do skrzyni. Talerz natychmiast wypełniał się puszystymi, żywymi i piszczącymi kulkami. Obserwowałyśmy posiłki kurczaków z niesłabnącym zachwytem. Babcia musiała dobrze pilnować, byśmy nie wyciągały maleństw ze skrzyni. Czasami udawało się zmylić babcię, złapać i potrzymać w dłoni maleńką puszystą kulkę. Po pewnym czasie na skrzydełkach puszystych kulek pojawiały się sztywne piórka. Dziwiłyśmy się, że te nowe piórka nie były ani żółte, ani puszyste.

Nasi letnicy

Po wyprowadzce lokatorów dom w Górkach stał się domem letniskowym dla całej rodziny i przyjaciół. Na sezon letni rodzice przenosili się ze spaniem na strych. Ich sypialnia stawała się pokojem gościnnym. Latem 1956 roku wakacje spędzał u nas brataniec babci Władzi Sławek, syn wuja Kazia z Sobieszowa. Równolegle, w gościnnym pokoju, była na letnisku pani Irenka z synem Krzysiem, żona przyjaciela taty z ministerstwa – Mikołaja Wołoczkowicza. Krzysiek był rówieśnikiem Sławka. Chłopacy mieli po dziewięć lat. W zabawach pełnili role dowódców. Ja i moja dwuletnia siostrzyczka Danusia musiałyśmy się tym dowódcom podporządkować. Bawiliśmy się w podchody, w Indian, w myśliwych, budowaliśmy szałasy i wigwamy. Chłopaki zamykali nas w wigwamach, gdy udawali się na łowy. Pewnego dnia myśliwi postanowili upolować sporego kurczaka. Strzelali do niego z proc, ale nie trafili. Rozpoczęli więc szaleńczą pogoń za zdobyczą. Pogoń się udała, ale ścigany padł bez życia ze zmęczenia. Awantura była straszna.

Następnego lata był u nas na wakacjach wnuczek przyjaciółki babci Janki, pani Jadzi Bachurzewskiej. Miał na imię Piotrek. Razem z nim przebywała opiekunka. W niedziele odwiedzali synka rodzice Janusz i Zofia Bachurzewscy. Po latach rodzice Piotra rozwiedli się, matka wyszła po raz drugi za mąż. Piotr jest pasierbem Władysława Bartoszewskiego.

Kolejną letniczką była koleżanka taty z ministerstwa Irena Rejmerowa. Przyjechała z synkiem Piotrusiem. Piotruś miał dwa lata i całą głowę w złocistych lokach. Z wyglądu amorek, a z natury mały diabełek. Jego pomysły na psoty były niesamowite. Nie można go było upilnować. W ogrodzie stała wanna z gnojówką do podlewania pomidorów. Mały Piotruś usiadł w ubraniu w tej wannie i polewał się z lubością małym wiaderkiem. Innym razem położył się w ubraniu pod rynną i mył deszczówką swe piękne loki. Nasza łagodna suczka Figa ugryzła go boleśnie w rękę. Nie bez powodu. Psotnik wkładał jej do uszu maleńkie kamyki. Nie wytrzymała, gdy włożył jej patyki do nosa. Wystawały z psiego nosa jak antenki. Któregoś dnia psotnik Piotruś został złapany za rękę w ostatniej chwili. Usiłował przyłożyć w głowę metalowym, dużym budzikiem mojej najmłodszej rocznej siostrzyczce Basi, która spokojnie spała w wózeczku w ogrodzie.

Czworonożni członkowie rodziny

Górki Mironowe, lato 1957 r. Autorka, jej młodsza siostra Danusia i pies Figa na tarasie rodzinnego domu.

Figa była naszym drugim psem po przeprowadzce z Wrocławia. Pierwszy był Szmagan, rasowy pasiasty bokser. Gdy znalazł się w naszym domu był już dorosły i miał złe nawyki. Akceptował tylko pana. Dwukrotnie pod nieobecność taty w domu rzucił się na mamę i dotkliwie ją pogryzł. Tata za pośrednictwem Związku Kynologicznego znalazł dla niego nowe lokum. Miałam chyba z pięć lat, gdy w naszym domu pojawił się kolejny pies. Pewnego dnia tata po powrocie z pracy otworzył w kuchni dużą torbę. Patrzymy, a tu z torby wygląda puszysty szczenięcy pyszczek. Mała sunia otrzymała imię Figa. Latem nasza Figa miała kolegę z Warszawy. Był to Dżekuś – foksterier przyjaciół babci Janki, profesorostwa Bretsznajderów. W czasie wakacji akademickich wyjeżdżali corocznie za granicę. Ich ulubieniec lądował w Górkach Mironowych pod opieką Babci Janki, też psiary nad psiarami. W któreś wakacje, gdy miałam chyba sześć lat Dżekuś skorzystał z okazji, gdy przywieziono węgiel na zimę i uciekł przez otwartą bramę na psie wesele. Wrócił po kilku dniach ciężko pogryziony, ledwo żywy. Mama wpakowała go do wiklinowego kosza i na rowerze zataszczyła do Wołomina do znajomego lekarza weterynarii. Pan doktor po zbadaniu psa powiedział, że wywiązało się zapalenie otrzewnej i psa trzeba uśpić.

– Panie doktorze, po pierwsze to nie jest mój pies – zaczęła moja mama – więc ja nie mogę decydować. Po drugie, to nie jest zwykły pies. Jego pan jest profesorem na Politechnice i ten pies chodzi z nim na wykłady.

– Moja córka wybiera się na Politechnikę – odpowiedział doktor. – Czy Pani może zagwarantować, że się dostanie, jeżeli uratuję psa?

– Ma pan doktor moje słowo – niewiele myśląc odpowiedziała mama. Byleby tylko pies przeżył.

Weterynarz załatwił zastrzyki z penicyliny, o które wówczas nie było łatwo. Sąsiadka rodziców przychodziła codzienne robić zastrzyki Dżekusiowi. Na szczęście czworonóg przeżył. Gdy właściciele Dżekusia wrócili z wakacji pies był już zupełnie zdrowy i wesoły. Mama opowiedziała panu profesorowi całą historię. Profesor podszedł do sprawy z należytą powagą. Po kilku latach mama spotkała w Wołominie znajomego weterynarza.

– Czy nie ma drugiego pieska do leczenia? – zapytał doktor. – W tym roku na Politechnikę będzie zdawał mój syn.

Życie towarzyskie i kulturalne w epoce bez światła

Latem w pogodne niedziele do letników dołączali goście z Warszawy. Czasami przyjeżdżała przyrodnia siostra mamy Alicja Kączkowska, pasierbica prababci Naci Stefania Grygosińska i jej przyjaciółka pani Jadzia Brysiakowa, kuzynka prababci Krystyna Mazowiecka i stryjenka babci Janki Wieńczysława Michałowa Piechowska. Częstymi gośćmi były siostry babci Władzi: Klementyna Franiakowa, Salomea Koszewska i Barbara Krzyżanowska z dziećmi Elżunią i Jurkiem. Wizyty nieco starszych kuzynów były dla nas okazją do zabaw. Ciotki zawsze przyjeżdżały z prowiantem. Taszczyły w trzylitrowej bańce od mleka danie gorące do odgrzania. Zazwyczaj były to flaki po warszawsku lub gołąbki w sosie pomidorowym. Przywoziły też wędliny i ciasto. W ciepłe dni posiłki odbywały się na tarasie. W letnie niedziele nigdy nie było wiadomo ile osób zasiądzie do stołu.

Zimą rodzice w niedziele biegali na nartach, chodzili z nami na sanki. Działo się tak dopóki nie byłyśmy na tyle duże, by chodzić na sanki samodzielnie. W upalne, letnie dni chodziłyśmy z rodzicami do pobliskiej wsi Czarna nad rzeczkę o tej samej nazwie. Rzeczka była płytka, dno piaszczyste; dla małych dzieci istny raj.

Dorośli mieli też swoje rozrywki. Cały dom czytał. W dwóch szafach bibliotecznych przybywało nowych książek. Znajdowały się tam też nieliczne tomy ocalałe z pożaru kobyłkowskiego domu dziadków Głowaczów. Babcia Janka była zapisana do biblioteki publicznej w Kobyłce. Biblioteka mieściła się w starym domu przy dworcu. Bibliotekarką była przedwojenna znajoma babci Waleria Bibrych. Towarzyszyłam babci w wyprawach do biblioteki. Jeżeli nie było żadnego innego interesanta panie oddawały się ploteczkom. Żeby mnie unieszkodliwić, pani Waleria dawała mi czyste kartki, pieczątkę i poduszkę z tuszem. Przybijanie pieczątek wprawiało mnie niemal w ekstazę. Ploteczki pań mogły trwać bez końca. Opuszczałyśmy bibliotekę z pokaźną ilością lektur dla wszystkich domowników. Babcia dźwigała książki w plecaku.

Rodzice i babcie wychodzili i wyjeżdżali z wizytami do rodziny czy przyjaciół. Pamiętam moją wyprawę z mamą do Warszawy. Po raz pierwszy w życiu znalazłam się w kinie. Przeraziłam się, gdy zgasło światło. Zaczął się kolorowy film o zwierzętach. Niestety upuściłam na podłogę zabawkę – gumową myszkę. Zamiast oglądać film łaziłam na czworakach między siedzeniami i szukałam myszki. Mama użyła ze mną jak pies w głębokiej studni.

Raz na miesiąc do szkoły w Górkach Mironowych przyjeżdżało kino objazdowe z pobliskiego Radzymina. Zostawałyśmy w domu pod opieką prababci Naci. Rodzice i babcie wychodzili do kina. Zdarzały się też wyjazdy rodziców do teatru do Warszawy. Lubiłam obserwować jak mama szykuje się do teatru. Miała dwie suknie wizytowe. Obie były amerykańskie. Mama dostała je w prezencie ślubnym od ciotki Izabeli Mandukowej. Jedna była z czarnej żorżety, miała wąskie długie rękawy i od pasa w dół po lewej stronie falbanę ciętą ze skosu. Do falbany u nasady były przyszyte biżuteryjne czarne guziki. Przy każdym kroku guziki rzucały metaliczny blask a falbana poruszała się zalotnie. Druga suknia była brązowa, z baskinką z przodu. Była wąska. Z tyłu suknia była prosta do wysokości baskinki. Część poniżej baskinki była z tyłu na środku zmarszczona i nieco dłuższa. Obie kreacje podkreślały jasną, porcelanową cerę mamy i popielate blond włosy. Przed wyjściem tata zapinał mamie kolię z kości słoniowej. Sprawdzał kilka razy czy zapięcie dobrze trzyma. I patrzył na mamę długo. Jako dorosła uprzytomniłam sobie, że w spojrzeniu tym był bezgraniczny zachwyt nad urodą ukochanej kobiety.

Nawet latem mama niosła wizytowe pantofle w torbie. Dzisiejsza ulica Lipowa nie była utwardzona. Trzeba było brnąć w głębokim piachu po kostki a następnie pokonać dwukilometrowe kocie łby. Na ławce na peronie w Wołominie skarpetki i tenisówki lądowały w torbie. Można było włożyć pantofle.

Ze względu na duże odległości i brak środków komunikacji, tata nauczył się robić zastrzyki. Workiem treningowym była babcia Janka, gdy była kilka miesięcy chora na ciężkie zapalenie płuc. O nowej umiejętności taty dowiedzieli się sąsiedzi. Często korzystali z jego usług. Jedni przychodzili do naszego domu, do ciężej chorych tata jeździł na rowerze. Na biurku taty stała stara, poniemiecka maszyna do pisania. Rodzice w ramach sąsiedzkiej pomocy pisali na tej maszynie pisma do władz wszelakich dla całej okolicy.

Przy szkole w Górkach odbywały się latem kilka razy zabawy taneczne dla dorosłych. Do tańca służył parkiet pod gołym niebem zbity z desek. Grał zespół muzyczny, funkcjonował bufet z napojami, także wyskokowymi i zakąskami. Rodzice mówili, że idą na dechy. Dzieciaki chodziły w charakterze widzów. Na tańce chodzili też rodzice naszych koleżanek. Zdarzało się, że na zabawach dochodziło do sprzeczek i bójek. Pewnego razu jeden z pijanych uczestników mocno oberwał. Moja młodsza siostra Danusia na widok tego mężczyzny przybiegła do mamy krzycząc „Mamo, widziałam pana, co miał nos jak pędzel”.

Gdy podrosłam babcie czasami zabierały mnie na kilkudniowe wyprawy do stolicy. Babcia Władzia zatrzymywała się u swej siostry Salomei przy ulicy Obozowej na Kole. Ponieważ u nas nie było światła, moją uwagę w mieszkaniu cioci Sali natychmiast przykuło radio. Nie dość, że grało, to jeszcze miało magiczne zielone oko. Słyszałam wtedy po raz pierwszy w życiu gitary hawajskie. Dźwięk tych instrumentów pozostał dla mnie fascynujący do dziś. Moje zainteresowanie magicznym okiem było tak silne, że nie mogłam się powstrzymać od popychania go palcem. W końcu oko wpadło do środka skrzynki. O dziwo radio grało nadal. Wieczorem wrócił z pracy syn ciotki i oko wróciło na swoje miejsce.

Babcia Janka zabierała mnie do Warszawy, ilekroć jechała do przyjaciół. Mawiała, że chce im zaprezentować swą pierwszą wnuczkę. Uważała, że nabiorę ogłady i śmiałości. Byłam dość nieśmiała. Babcia mawiała, że przy obcych „łykałam kija”. Jako kilkuletnia dziewczynka poznałam liczne grono przyjaciół babci – państwa Wilczyńskich, Wyliotów, Rzelskich, Bretsznajderów i Bachurzewskich.

W każdą niedzielę po śniadaniu wyruszałyśmy z babcią Janką do Kobyłki. Pierwszym punktem planu dnia była msza w Kościele pod wezwaniem Świętej Trójcy. Po mszy szłyśmy do cioci Natalki Orszaghowej. Dom cioci znajdował się niedaleko kościoła. Atrakcję dla nas stanowił duży ogród, staw i liczne zwierzęta. Ciotka hodowała krowy, świnie, kury, perliczki i kaczki. Domu pilnowały trzy psy. W przestronnej stodole polowało kilka kotów. Jeden z nich, ogromny pasiasty samiec, był postrachem nawet dla dorosłych, dużych szczurów. Najważniejszym członkiem stada zwierząt był biały koń o imieniu Siwek. Miał zapewnione dożywocie u ciotki. Z koniem tym, po klęsce wrześniowej, wrócił do domu wujek Władek.

Wigilie w Górkach Mironowych

Wielkim przeżyciem dla dzieci były święta Bożego Narodzenia. Szaleństwo zaczynało się rankiem od ustawienia i ubierania wysokiej do sufitu choinki. Prócz tradycyjnych bombek wieszaliśmy łańcuchy i ozdoby z kolorowego papieru i z cynfolii. Ponieważ nie było światła do choinki przypinało się małe lichtarzyki z prawdziwymi, małymi świeczkami. Wieszane były też tak zwane zimne ognie. Zapach żywicy, steryny i widok świeczek palących się w ciemności to mieszanka magiczna. Albo tata, albo któryś z synów cioci Natalki przebierali się za świętego Mikołaja. Miałam już chyba ze sześć lat, jak w mroźny wieczór wigilijny stałam po ciemku na tarasie. Wpatrywałam się w gwiazdy w oczekiwaniu na pojawianie się na niebie sań z Mikołajem, ciągniętych przez renifery. Nie doczekałam się. Mama zawołała mnie do domu. Po chwili Mikołaj zapukał do drzwi. Rozpoczęło się rozdawanie prezentów.

Na kolację wigilijną rokrocznie przychodziła z Kobyłki ciocia Natalka z synami Jędrkiem i Jurkiem. Ciocia i obaj synowie mieli dobry słuch i ładne głosy. Do rodziny Orszaghów dołączały obie moje babcie, prababcia i rodzice. Po kolacji rozpoczynało się wspólne kolędowanie. Jedynym oświetleniem były świeczki choinkowe. Na ścianach drgały cienie. W ciszy rozlegały się głosy, które z każdą chwilą potężniały. Pierwsza była zawsze kolęda „Wśród nocnej ciszy”. Mnie zdawało się, że cały dom drży w posadach, sufit unosi się do góry, a szyby za chwilę wypadną.

Po wyczerpaniu repertuaru kolęd leciały piosenki legionowe i z drugiej wojny światowej. Od wigilii w Górkach Mironowych minęło kilkadziesiąt lat. W każdy wieczór wigilijny powraca w mej pamięci obraz choinki ze świeczkami w ciemności. Wydaje mi się, że znowu słyszę te same głosy. Jest tyle nagrań z kolędami. Żadne nie zrobiły na mnie wrażenia porównywalnego z kolędami z mych lat dziecinnych.

Polityka w naszym domu

Dom był rozpolitykowany. Rozmowy dorosłych o polityce toczyły się często do późnej nocy. Szczególnie gorąco było podczas wizyt ciotki Alicji Kączkowskiej. Ciotka zwalczała namiętnie lewicowe poglądy naszego taty. Ponieważ była zawziętą antysemitką, zarzucała rodzicom, że przyjaźnią się z Żydówką. Wykrzykiwała nawet, że tata powinien zawisnąć na latarni. Gdy byłam dorosła zapytałam go, jak mógł to znosić.

– Ze względu na twoja matkę – odpowiedział. – Ciotka jest jej siostrą. Straciły w czasie wojny braci, zostały tylko dwie.

Byłam za mała, by rozumieć o czym dorośli rozmawiają. Z tych rozmów zapamiętałam pojedyncze słowa: Katyń, armia Andersa, legiony Marszałka Piłsudskiego, Powstanie Warszawskie, sfałszowane wybory. Cały dom intensywnie przeżywał wydarzenia z jesieni 1956 roku. Rodzice jeździli oddać krew dla powstańców w Budapeszcie. Mama i babcie płakały nad ich strasznym losem. Tata przywoził najnowsze wiadomości z pracy. Któregoś dnia dowiedzieliśmy się, że Ruscy zbliżają się do Warszawy. W domu zapanował strach, że zgotują Polakom drugi Budapeszt. Największy spokój zachowywały babcie i prababcia. Po przeżyciu trzech wojen, chyba już nic nie było dla nich straszne. Dla rodziców, październik 1956 roku, był podobnym przeżyciem, jak dla mojego pokolenia karnawał solidarności wiele lat później. Tata pojechał na wiec pod Pałacem Kultury w Warszawie. Ludzie w większości autentycznie wierzyli, że system będzie miał bardziej ludzką twarz. Odbierali tę sytuację jako rewolucyjną. Nie wiedzieli, że wkrótce wszystko wróci w stare koleiny.

Z tego okresu zapamiętałam rozmowy domowników na temat Katynia. Tata przywiózł do domu książkę z listą nazwisk pomordowanych oficerów. Babcia Janka wertowała książkę. Znalazła w niej nazwiska swych przyjaciół z Twierdzy Brzeskiej. Byli to Jan Ursyn-Zamarajew i Aleksander Ząbkowski. Wiedziała że zginęli, bo listę tę opublikowali Niemcy za okupacji. Nie miała żadnych wątpliwości, że to robota Moskali. Podsumowała to kiedyś następująco: „dranie zamordowali tylu lekarzy wojskowych. I Pan Bóg ich za to pokarał. Jak Niemcy na nich napadli, umierali masowo z ran, bez pomocy lekarskiej. Przydaliby się im ci lekarze, których wymordowali. I oficerowie by się przydali, bo wymordowali swoich i byli fatalnie dowodzeni”.

Jednym z efektów października 1956 było nawiązanie przez Polskę kontaktów politycznych i gospodarczych z Jugosławią. We wrześniu 1957 roku tata został oddelegowany do Jugosławii na ponad trzy tygodnie. Był członkiem zespołu przygotowującego nawiązanie przez oba kraje współpracy gospodarczej. Była to jego pierwsza zagraniczna podróż od czasu powrotu z niewoli. Przed wyjazdem dowiedział się, że aby zakupić tam prezenty, trzeba zawieźć coś do sprzedania. Nie wiem co tata zabrał, ale wrócił obładowany upominkami. Przywiózł mnóstwo wspaniałych rzeczy trudno dostępnych w Polsce. Były to skórzane buty zimowe na futrze dla wszystkich członków rodziny i skórzane mięciutkie rękawiczki na futerku dla mamy i dla nas. Mama dostała piękny komplet: rude skórzane szpilki z wizytową torebką z takiej samej skóry. Nigdy nie chodziła w takich butach. Tata prowadzał mamę pod rękę po całym mieszkaniu. Ćwiczyli też taniec. Mama pilnie uczyła się sztuki chodzenia na szpilkach. W dużym tekturowym pudle przyjechały z Jugosławii brzoskwinie i winogrona. Część brzoskwiń zepsuła się po drodze. Pozostałe były bardzo dojrzałe. Nigdy wcześniej nie jadłam brzoskwiń. Zatopiłam zęby w pachnącym owocu. Słodki sok pociekł aż do łokci.

Wakacje u babci w Górkach

We wrześniu 1958 roku rozpoczęłam naukę w Szkole Podstawowej w Górkach Mironowych. Do trzeciej klasy chodziłam już w Warszawie. Tata otrzymał mieszkanie służbowe na Woli przy ulicy Sokołowskiej. Przed przydzieleniem mieszkania przyjechała do Górek komisja z miejsca pracy taty. Ludzie ci nie mogli uwierzyć, że dwadzieścia kilometrów od stolicy istnieją miejscowości bez prądu elektrycznego. Nowe dwupokojowe mieszkanie było za małe dla ośmioosobowej rodziny. Prababcia Nacia przeniosła się do cioci Natalki do Kobyłki, a babcia Władzia zamieszkała ze swą pasierbicą Alicją Kaczkowską w Warszawie na Saskiej Kępie. Dom w Górkach stał się na wiele lat naszym domem letniskowym. Babcia Janka spędzała u nas jedynie zimę. Od maja do października przebywała w Górkach. Towarzyszyła jej prababcia Nacia i najmłodsza wnusia nie chodząca jeszcze do szkoły. Ja i średnia siostra spędzałyśmy z babcią i prababcią wakacje. Gdy zdałam do piątej klasy podstawówki, rodzice postanowili wysłać mnie i siostrę na kolonie. Nie chciałam jechać. Nie wyobrażałam sobie innych wakacji niż w Górkach Mironowych. I postawiłam na swoim. Na koloniach odmawiałam wykonywania wszelkich poleceń. Wychowawcy byli bezradni. Pewnego dnia zamiast leżeć po obiedzie, uciekłam przez okno i zostałam złapana na gorącym uczynku podczas pływania przy tamie młyńskiej. Kierownik kolonii wezwał rodziców, by zabrali nieznośne dziecko. Byłam z tego powodu przeszczęśliwa. Tata zawiózł nas do babci do Górek Mironowych. Odtąd wszystkie wakacje spędzałam w Górkach. Po skończeniu studiów zamieszkałam w Górkach na zawsze. Górki Mironowe są moją małą ojczyzną.

Tekst publikacji stanowi fragmenty książki autorstwa Małgorzaty Prawdzic-Szczawińskiej pod tytułem „Pragnęli, czynili, minęli

Małgorzata Prawdzic-Szczawińska
Rocznik Wołomiński
tom XVI, 2020

Więcej tego autora:

+ There are no comments

Add yours

Zostaw komentarz

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.