Sławek

Jesień — drewniany domek z gankiem, obrośniętym winem. Przed gankiem klomb. Róże pąsowe, herbaciane, białe, Siedzę na ławeczce przed domem pod drzewem, Słońce gładzi mnie swoimi dobrotliwymi promieniami, ogrzewa mnie. Wdycham zdrowe, świeże powietrze. Tam, w dali, łąka zielona, a tuż obok las, cisza — tylko odgłosy z podwórza: koń zarżał, pies szczeknął, kot leżący obok mnie zamruczał, ko-ko-ko — zagdakała kwoka. Położyłam się na ławce, zamknęłam oczy. Pieść mnie słoneczko, lecz zbolałą głowę, poranione serce, wyrwij zeń ciernie, zrób tak, abym o wszystkim przeszłym zapomniała, abym tylko mogła o tym myśleć, że jestem na wsi, że jest spokój!

Ktoś podchodzi, otwieram oczy — ciocia, Ala1 uśmiecha się i podaje mi talerz, a na nim pyszne, soczyste winogrona, To nasze. Siadem i biorę do ust owoc. Jaki smaczny. Już prawie trzy lata nie jadłam winogron i nagle ogarnia mnie dziwna myśl: śnię, To niemożliwe, żeby to wszystko działo się naprawdę. Tam, zaledwie kilkadziesiąt mil stąd, piekło, krew, śmierć, strach, a tu raj. Oczy przywykłe do starych kamienic, do skrawka nieba, do słabego odblasku słońca, ślepną od barw i blasku. Płuca, przywykłe do zaduchu, pyłu, zachłystują się czystym krystalicznym powietrzem pól, łąk, lasów, przestrzeni, Mogę iść przed siebie, mogę iść, iść, aż tam daleko, gdzie niebo styka się z ziemią, Nie ma murów, jeżeli to nie sen, jeśli to nie jakiś miraż. Nie, to coś fantastycznego. W to piękno i w tę swobodę uwierzyć nie mogę dopóki tu są niemcy, dopóki jesteśmy narodem, skazanym na mękę i śmierć.

Tak, jak człowiek po ciężkiej chorobie, po wielkim bólu fizycznym, myśli tylko o tym, że żyje, i że go nic nie boli, tak i ja przez pierwsze chwile przebyte na Sławku myślałam o tym, że jest mi dobrze, że jestem razem z Jurkiem, że mamy gdzie mieszkać, gdzie się kryć, że po prostu mamy szansę na przetrwanie. Ostatnie dni były tak pełne wrażeń, tak wypełnione niepokojem, niepewnością, a teraz możne było odetchnąć.

Ciocia Ala nas przyjęła; otworzyła na oścież drzwi swojego domu przed nami — wyklętymi, słała nam miękkie posłanie. O normalnej porze śpimy, jemy, myjemy się — żyjemy jak ludzie. Oszołomieni jesteśmy tym normalnym życiem. Ale już po pewnym czasie budzi się jedna myśl, która wwierca się w głowę, która w noc i dzień nie daje spokoju. Rodzice, Wujek zostali tam, w każdej chwili narażeni są na śmierć. Co robić, jak im pomóc?

W piekle wojny, w burzy mąk zaistniał maleńki zakątek – Sławek, w którym zdawało się, że jest spokojnie jak w niebie. W pobliżu żadnych domostw, a kiedy spadł gęsty, puszysty śnieg i ziemia pokryła się białym kobiercem, wydawało się, że wszystkie brudy świata znikły. Biało, biało. Słońce skrzyło się w śniegu, jak w kryształach. Eryk z zaróżowiona buzią zjeżdżał z górki na saneczkach. Wróbelki świergotały wesoło. Stojąc na ganku, można było myśleć, że cały świat zamyka się tu na Sławku, że dalej za lasem nic już więcej nie ma. Nikt do nas nie przychodzi ze wsi. Zaspy śniegu utrudniają poruszanie się. Tylko znajome dźwięki żurawia przy studni, rżenie konia, łoskot topora przy rąbaniu drzewa i radosne okrzyki Eryka.

Biegnę po lesie. Moje nogi zostawiają ślady na świeżym śniegu. Jak pachnie! Słońce, drzewa i śnieg.

– Chodź tu – prosi Eryk – pojedziemy na saneczkach!

Przypominam sobie dawne lata. Słyszę swój własny śmiech i myślę o tym, czy doprawdy zostało mi jeszcze nieco radości życia. Pauza w mękach. “Odsapka”.

Żeby tylko zostało tak do końca – mówi Jurek. Przy takim życiu pieniędzy wystarczy na 8 do 10 miesięcy, do tego czasu może już będzie koniec z niemcami. Zresztą, jesteśmy u swoich. Mieszkanie, chleb i kartofle mamy. W ghetcie, dzięki Bogu, spokój. Mogę rodzicom posyłać co pewien czas nieco pieniędzy. Mam stały kontakt z nimi. Domyślałam się, że ojciec pracuje ponad swoje siły, wiem, że jest im bardzo ciężko, ale urządzić ich po stronie aryjskiej nie ma możliwości. Czasem chciałabym, w napadzie tęsknoty, wrócić do nich, albo choć na kilka dni iść tam, aby się z nimi zobaczyć. Ale Jurek kategorycznie zabrania.

– Już tam nie ma po co wracać. Nie mamy na gheto żadnych zaświadczeń, ani dowodów. Zaczynać od początku, podczas gdy tu jesteśmy jakoś urządzeni.

Sto razy dziennie dziękujemy Bogu za szczęście sławkowskie, sto razy dziennie odpukujemy w nieheblowane meble “od uroku”.

Mały, drewniany domku na uboczu, niewinny z pozoru, możesz uratować życie czterem osobom!

W tak spokojne dni zapominamy o wszystkich strachach, lękach, zapominamy o grożącym nam stale niebezpieczeństwie. To, że wyskakujemy z łóżka na turkot fury, że serce nam łomoce na najmniejszy szelest ze dworu, to, że każdy spóźniony list stamtąd, to łzy, niepokój, rozpacz – to wszystko głupstwo. Teraz zresztą jest mróz, leży gęsty śnieg. Obce fury nie zajeżdżają na nasze podwórze, na szelesty zwracamy mniejszą uwagę.

Gerta regularnie przynosi listy z gheta. Ostatnio sprzedałam pierścionek i mam zabezpieczone dwa miesiące życia. Cybulski2 nie przynosi na razie żadnych złowrogich wieści – każdy jest zajęty swoimi świątecznymi sprawami.

Na Sławku też będziemy świętować. Frania, Stasiek3 i Eryk czekają cały rok na święta Bożego Narodzenia. Ala, jako zawołana gospodyni, lubi krzątaninę, szykowanie, porządki. Cybulski lubi tradycję, a nam z Jurkiem także udziela się nastrój przedświąteczny. Właściwie, zamknięci na Sławku, na którym jeden dzień do drugiego podobny jest jak dwie krople wody, zadowoleni jesteśmy z jakiejś przyjemnej innowacji, chociaż jedno przed drugim nie przyznaje się do tego.

Gerta przyjechała obładowana pakunkami jak wielbłąd. Zamykamy się w pokoju i segregujemy prezenty gwiazdkowe. Gerta. załatwiła dla mnie sprawunki w Warszawie, przywiozła upominki dla Ali, Staśka, Frani: ja mam jeszcze książkę dla Eryka, która kupiłam będąc w Warszawie i krzyżykową serwetę, którą haftowałam w ciche wieczory zimowe resztą nici, znalezionych na Sławku. Serwetę tę dam Gercie. Ala z Franią królują w kuchni, do której nam wszystkim jest wejście wzbronione, a z której przedostają się smakowite zapachy. Wolą Walnego Zgromadzenia, odbytego na tydzień przed świętami, uchwalono jednogłośnie zerwać z “ekonomią” w gospodarstwie i pozwolić sobie na wyprawienie świąt.

Posyłany Jurka z Erykiem na spacer do lasku, a same stroimy choinkę do sufitu, którą przyniósł nam Stasiek. Pod choinką układamy upominki. Jakże świątecznie i przyjemnie wygląda pokój. Ileż radości może dać zielone, naiwnie przybrane drzewko!

Wieczorem siedzimy przy wieczerzy. Przypomina mi się “sejder” w domu rodziców i łzy stają mi w oczach. Każdy z nas, siedzący przy stole, to rozbitek ludzki ocalony cudem, wyrzucony nierozważną a kapryśną falą losu na wysepkę sławkowską.

Zapalamy świeczki, choinka mieni się od kolorowych zabawek i ogników.

– Chwała Bogu w niebie, a na ziemi pokój ludziom dobrej woli!

Ludzie dobrej woli, gdzie jesteście, czemu nie możecie dojść do słowa, czynu?

Odnajdujemy upominki. Cóż to? Dla mnie broszka z kaliną i śliczna maleńka, srebrna inkrustowana puderniczka. Dla Jurka cygara i srebrna papierośnica! Jesteśmy zdumieni. Chce mi się płakać: więc o nas myślano!

Dziękuję Ali i Gercie. Tworzymy jedną rodzinę, my, ludzie, dziwnym trafem zebrani razem, Jakże jesteśmy sobie bliscy. Święto. Nikt, prócz Gerty, nie myśli ani o jego znaczeniu, ani o tym, że jest to święto chrześcijańskie, myślimy o tym, że jest to dzień, w którym dozwolono nam patrzeć na jarzące się drzewko, obdarowywać się, czuć niepowszedniość dnia, dziwny spokój. Tak – chwała Bogu w niebie, a na ziemi pokój ludziom dobrej woli.

Wieczór przechodzi pogodnie, mimo łez Frani i Ali.

Jemy z apetytem. Jesteśmy wygłodzeni i rozczuleni. Patrzę na Jurka, który cieszy się jak dziecko na widok każdej nowej potrawy. Rzeczywiście, po codziennych kartoflach, nasze żołądki i podniebienia przeżywają prawdziwe święta. Żałuję tylko, że rodzice nie mogą być razem z nami. Ach, ta potrawa smakowałaby mamie, a tę tatuś lubi. Mój Boże, co oni teraz jedzą?

Czuję się podłą. My tu świętujemy, a oni są tam w ghetcie.

– Jak można świętować, kiedy wokół… My nie powinniśmy brać w tym udziału…

Widzę, że palnęłam głupstwo. Czemu odmówić tak małej i krótkiej przyjemności ludziom, którzy żyją tylko przez przypadek i nie są pewni dnia ani godziny? Czemu? Może w imię solidarności w mękach i prześladowaniach? Ale patrząc na roziskrzone oczy Eryka, na jego zarumienioną i spokojną buzię, dziękuję Opatrzności za “świąteczny” pomysł.

Na drugi dzień znów święto. Eryk nie może nacieszyć się swymi zabawkami. Gramy z nim w rożne gry. Jakże szczęśliwe jest to dziecko. Znów jest małym, wesołym chłopczykiem, który zapomniał w tym dniu o więzieniu w ghetcie i Umschlagu.

Otrzymujemy życzenia świąteczne od Bolutka i doktorostwa. Sprawia to nam wielką przyjemność: jesteśmy sąsiadami, którym posyła się życzenia, proszę! Ale tego samego dnia Eryk nagle traci humor, nie chce się bawić, łazi smutny po kątach. Na liczne nasze i Gerty zapytania nie nie opowiada, w końcu wybucha:

– Oszukałaś mnie – mówi do Gerty – całe życie oszukiwałaś mnie!

Czymże go matka oszukiwała?

– Opowiadałaś mi – woła mały – że aniołki przynoszą choinki, że Bóg daje dzieciom spełnienie życzeń, to wszystko kłamstwo. Stasiek choinkę uciął w lesie, teraz już się o tym przekonałem, a tyś kupiła prezenty.

– Eryku – mówi speszona Gerta – tak, to prawda, ale robimy to wszystko za wolą Boga i aniołków, jesteśmy jego rękami, podczas gdy oni są naszą głową.

– Tak! – krzyczy chłopak – dlaczego Bóg i aniołkowie są głową i interesują się dziećmi i ludźmi tu, a tam w ghetcie było tak okropnie i nikt się tym nie zajął i nikt nie oswobodził dzieci ze schroniska i nikt nam jeść nie dawał, jak gryźliśmy palce z głodu i płakaliśmy, tak nas brzuchy bolały? Gdy biły mnie na gestapo ręce ludzkie, to głowa-Bóg – pozwalał na to? Powiedz, mamo!

Greta jest blada jak kreda.

– Teraz choinka i prezenty, ale żeby nam wtedy dali jeść, jakież to byłoby szczęście, a wtedy nikt nie przyszedł!

Z oczu dziecka płyną łzy.

– Tam został Henio, Ignaś, Fela, wszystkie dzieci nie miały nic, nawet chleba.

Odwracamy głowy od strojnego drzewka.

– Nie chcę się już modlić, ani słuchać twoich nauk, mamo, bo wszystko jest kłamstwem. Teraz nie wolno przyznać mi się do ojca, mam go się wstydzić za to, że jest Żydem, a potem przyjdzie czas, że będę się musiał ciebie, mamo, wstydzić, bo jesteś niemką!

Dziecko stoi z podniesioną ręką i mówi głosem oskarżyciela.

Gerta wychodzi do ogrodu, Idę za nią. Stoi oparta o drzewo. Wygląda jak martwa.

– Gerta – mówię – uspokój się, dziecko zapomni.

– Nie – przeczy ruchem głowy – on nigdy nie zapomina i nigdy nie mówi na wiatr. Tracę moje dziecko, mój jedyny skarb, moje życie.

Tego samego wieczoru Eryk wzbrania się przed odmówieniem pacierza.

– Nie chce! – mówi.

– Eryku, masz dziewięć lat, ale przeszedłeś piekło i stałeś się człowiekiem dorosłym.

– Mój ojciec był żydem, ja także nim byłem, jestem i będę.

Oglądamy się na drzwi. Cicho. Jakże tragicznie jest słyszeć te słowa w takiej ciszy wieczornej, w czasie, gdy słowo “Żyd” jest słowem najstraszniejszym na ziemi. Jak dziwnie brzmi to słowo. Nas tropią, prześladują i zabijają. W Eryku widzę taki ogień gniewu, taką zaciętość nie dziecinną, że zrozumiałam. Eryk ma wprawdzie tylko dziewięć lat.

 

Fragmenty książki Noemi Szac Wajnkranc
“Przeminęło z ogniem”

  1. Halina Świecowa z domu Kochańska, właścicielka majątku Sławek. 8 maja aresztowana przez żandarmów z Tłuszcza, popełniła samobójstwo zażywając cyjanek potasu.
  2. Chodzi o ppor. Stanisława Cybulskiego “Brzeszczota” – kierownika szkoły w Kątach Wielgi, oficera Armii Krajowej, od połowy 1942 do wiosny 1943 komendant ośrodka II Tłuszcz, następnie kwatermistrz sztabu obwodu AK “Rajski-Ptak”, “Burak”
  3. Najprawdopodobniej chodzi o zarządcę folwarku Stanisława Radzkiego, zamordowanego przez Niemców 8 maja 1943 roku.

Więcej tego autora:

+ There are no comments

Add yours

Zostaw komentarz

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.