Wygraliśmy życie na patefonie

Wieczorem siedzimy przy stoliku. Ala, Cybulski, Jurek i ja. Gramy w brydża. Lampa karbidowa jasno świeci. Ciepło, ze oknem deszcz.

– Nie liczysz – strofuje mnie Jurek: – Jak ty licytujesz?

Rzeczywiście nie myślę o kartach, myślę o rodzicach, mam stale przed oczyma ich zgarbione postacie. Idą przed siebie w zło nieznane, idą moi najdrożsi staruszkowie, wymęczeni, a zewsząd czyhają szpony wrogie. Wloką nogi po ziemi, na której nie ma dla nich miejsca, a ziemia jest taka wielka. Gardło ściskają tłumione łzy. Ach, jak chętnie rzuciłabym karty. Ale przecież musze panować nad sobą. Ala i Cybulski chcą grać, nie trzeba im psuć partii.

Drzwi otworzyły się gwałtownie. Światło lampki karbidowej zamigotało od prądu powietrza. Wpadło dwóch policjantów z wycelowanymi karabinami.

– Ręce do góry!

Wstajemy wszyscy. Za nimi wsuwa się Frania, blada jak śmierć.

– Dowody.

Podajemy.

– Kto tu jeszcze mieszka?

– Więcej nikt!

Rewidują nas. Proszę się ubierać, jedziemy na żandarmerię. Pochylam się nad Jurkiem:

– To już koniec, Jureczku?

– Właściwie o co chodzi? – pyta Ala.

– Ha, ha, – śmieje się jeden z nich. – Pani dobrze udaje.

– Nie rozumiem, proszę mówić jasno – stawia się jeszcze Ala.

– Tu są oskarżeni o pochodzenie żydowskie.

– Ach, tylko to? No, to jedźmy.

Ale umie grać komedię, ale ja boję się, że się za daleko posuwa. Może jakoś przekupić.

– Może panowie pozwolą – pyta Ala głosem ciągle pewnym i spokojnym – że zjemy kolację.

Na kolację Franie podaje zakąskę i naprędce sprodukowany przez Staśka bimber.

– Proszę, panowie pozwolą – prosi Ala.

Chodzi o to, aby ich serca nieco zmiękły przy wódce, ale oni wzbraniają się.

– Nie, nie, nie.

Staramy się jeść spokojnie, ale wszystko nam rośnie w ustach, Jeżeli nie chcą pić, to znaczy, że nie będzie można ich przekupić… Jemy możliwie najdłużej. Policjanci poganiają nas: Prędzej! Prędzej!

Pojawia się trzeci policjant, Dotychczas pilnował stojących na podwórzu.

Cybulski gęsto tłumaczy się, że przyszedł na godzinkę na karty, że wszyscy go znają, jako kierownika szkoły. W końcu pozwalają mu odejść. Godzą się na to, aby Ala została w domu, chodzi tylko o nas. Policja przyjechała na rowerach, a dla nas każą szykować wóz, Jurek kładzie kurtkę, je palto.

– Kiedyś musiało to nastąpić, maleńka!

Jest blady, zrezygnowany, Wychodzimy na podwórze, przystępujemy do wozu. Ciemno, pada deszcz. – Usiądźcie z przodu – mówi policjant – my za wami.

Czy w taką noc nożna uciec z wozu? – myślę. Zapalają wielkie latarnie. – Będziemy was oświetlać, żeby was po drodze nie zgubić.

Odwracam się ciągnąc za sobą Jurka.

– Proszę pana – mówię do komisarza – muszą z panem porozmawiać.

– Tam na miejscu będzie dość czasu na rozmowy.

– Ale wolałabym teraz! Wchodzimy do sieni.

– My nie pojedziemy, możecie nas tu zabić, po co nas jeszcze męczyć.

– Ja was muszę niemcom dostarczyć – odpowiada – a to, co oni z wami zrobią, to już ich sprawa.

– Przecie pan wie, z nami zrobią. Z miejsca nas zabiją. Czy doprawdy tak bardzo pan chce naszej śmierci, czy nie żal panu dwojga, młodych istnień? Niech pan sobie wyobrazi, że pan jest na naszym miejscu.

Policjant mimo woli wzdryga się. Poczekaj, draniu – myślę – i na ciebie przyjdzie kolej, Pachołku niemiecki, sprzedawczyku!

– Cóż w mnie obchodzicie – cedzi przez zęby. – Co mnie obchodzi wasze życie. Zresztą, wyście w Rosji zabili moją rodzinę.

– My?

– No wy, wasi bracia w Rosji mordowali naszych.

– Dzień dobry! To piosenka wszystkich agenciaków, łapiących żydów.

Tłumaczę mu, proszę go, perswaduję, Ala pomaga mi jak umie.

– Jeżeli im się coś stanie – mówi Ala – to i ze mną koniec, przecież ja ich przetrzymywałam.

– A po co to pani było?

Rozmowa przedłuża się. Chwilami wydaje się, że komisarz milknie i jest skłonny jakoś załatwić, chwilami znów myślę, że już wszystko przepadło.

– Jestem z kolegami, dostaliśmy rozkaz z posterunku, musimy ludzi dostarczyć.

Wreszcie, wychwalając swoją szlachetność, godzi się na pieniądze i wymienia tak zawrotną sumę, że i dziesiątej jej części nie mamy.

Targi. Wydaje mi się, że już nic się nie poradzi, wszystko, co mamy, to śmiesznie mało w porównaniu z tym, czego żąda. Targi trwają.

– Dajcie złoto! – woła.

Ale skąd mamy je wziąć, czy pan myśli, że każdy Żyd jest nadziany złotem, że ma fabrykę dolarów? Niektórzy wprawdzie mówią, że można mieć złote słowa, złote serce, ale przecież nie takiego złota chcecie. Człowieka męczą w ghetcie, zostawia wszystko i ucieka w jednej koszuli na drugą stronę. Jeżeli nawet bierze ze sobą coś z biżuterii, to przecież musi żyć za to. Skąd brać takie olbrzymie kapitały? W końcu czują się taka zmęczona tym targiem o życie, że siadam na krześle i Jurek obok mnie. Ala obrabia komisarza. Opowiada mu jakieś anegdoty, ciągnie za kurtkę. Przekonuje, błaga, prosi. W pokoju, w którym rozmawiają, stoi patefon. Komisarz nastawia płytę jakiegoś obertasa. Jeden z pozostałych policjantów wchodzi do nich, drugi zostaje, pilnuje nas.

Siedzimy zbolali. Czy dziś nas zabiją? Może i tym razem jeszcze się uda? Mamy czterdzieści dolarów. Możemy z tego oddać najwyżej dwadzieścia, a dwadzieścia choć mieć na dalszą prolongatę życia, która coraz częściej wydaje się nam niemożliwa. Jeżeli nawet uda się tym razem ocaleć, będziemy musieli stąd jak najprędzej wiać. Ale dokąd? W każdym razie zupełnie bez pieniędzy bylibyśmy straceni.

W tej chwili słyszę głos komisarza:

– Ach, pani żartuje, pani nas obraża, za takie grosze mamy ich zostawić? No, no! Co pani sobie o nas myśli? My jesteśmy ludzie solidni, nie jakaś tam pętakeria, która za takie rzeczy bierze dwadzieścia dolarów.

Teraz Ala jeszcze raz próbuje częstować solidnych ludzi wódką i tym razem udaje się jej. Po kilku kolejkach policjanci stają się weseli i bardziej rozmowni. Nastawiają płyty. Coraz to inne melodie, huczna, wesoła polka, kujawiaczek i obertasek.

– Nasza stypa – mówię do Jurka.

Sytuacja jest wyjątkowa. Siedzimy ubrani w palta, gotowi do wyjazdu, czekając na decyzję: życie lub, śmierć na wpół pijanych drabów, którzy na razie bawią się, wesoło przytupując obcasomi; hop sa-sa, hop sa-sa. Piękne jest życie!

Pilnujący nas policjant o zakazanej dziobatej mordzie kryminalisty biada nad nami:

– Pewnie, śmierć to, panie, psia jej mać cholera, rzecz niewesoła, ale trudno, jak trzeba, to trzeba.

Powtarza to w kółko. To jego dewiza. Jak trzeba, to trzeba służyć niemcom, jak trzeba, to trzeba zabijać Żydów, jak trzeba, to trzeba rabować, a nam jak trzeba, to trzeba umierać przez draństwo, podłość, przez takich drabów o sercach kryminalistów. Mija godzina za godziną. Jest trzecia w nocy. Nasza męka trwa już osiem godzin, jesteśmy zupełnie wyczerpani.

– Widzisz – szepcze Jurek – jak dobrze, że nie ma tu twoich rodziców, mojej matki z Zosią.

– Tak, ale co z nimi?

Zawsze w ciemne deszczowe noce myślę o tym, że może teraz nie mają dokąd wejść, strudzeni błąkają się po drogach. Bezdomne, tropione zwierzęta. Znów donośny głos:

– Podoba mi się patefon! Wezmę go i te pieniądze, tylko, że trzeba jeszcze coś tam dołożyć.

Znów targi. Dodajemy jeszcze jeden tysiąc gotówką, którą mieliśmy przygotowaną dla Ali za miesiąc.

Żegnamy się. Musimy draniowi podać rękę, jak gdyby nic nie zaszło.

– Możecie teraz zostać.

Rozumiemy, że teraz możemy zostać, ale po upływie dwóch dni przyślą kolegów, którzy znów wypompują z nas ostatnie grosze. W końcu, kiedy już nie będzie się czym opłacić, wezmą nas na żandarmerię, gdzie za dostarczenie Żydów bohaterscy policjanci dostaną pochwałę od żandarma za gorliwe spełnianie obowiązków i po dwa kilo cukru lub pół litra od osoby.

Nareszcie wyjeżdżają. Tym razem wygraliśmy życie na patefonie.

Nazajutrz, gdy siedzimy przy ostatniej kolacji, niepostrzeżenie wsuwa się do pokoju Olszewski. Przyjechał na rowerze. Rozmowa nie klei się. Niedługo stąd wyjeżdżamy. Bolutek siedzi markotny.

– A tak żeśmy się, panie, zżyli. O, psiekrwie, skurczybyki, przepraszam za wyrażenie, przez tę naszą bohaterską policje, przez tych chamów jedziecie.

Milczymy.

– Jeżeli wam potrzebne wymeldunki, to wam je wydam, jakoś się zrobi na lewo.

– Dobrze, jeżeli będą nam potrzebne, zwrócimy się do pana w Warszawie.

Postanawiamy nie wymeldowywać się, nie mając się gdzie zameldować.

Żegnając się z nami, Bolutek długo trzyma nasze dłonie:

– Ja, ja – jaka się ze łzami w oczach – ja dla was przyjaciel w szczęściu i nieszczęściu. Jeżeli coś by wam trzeba pom móc, to w miarę możliwości zawsze się wam przysłużę. – I już z daleka woła: – Jurek! bracie, pamiętaj, że masz moje pół krwi.

Niezbyt to może Bolutek literacko ujął, ale rozumiemy. Chcesz powiedzieć, że jesteś nam przyjacielem. Wiemy o tym, wierzymy ci. Szlachetne serce można znaleźć i w Grajdołku u prostego, niepozornego człowieka. Olszewski odjeżdża, a ja chcąc ukryć wzruszenie, próbuję żartować.

– Winszuję ci, Jureczku, teraz jesteś pół-aryjczykiem, masz pół krwi Bolutka.

Ale żart nie w porę. Smutno nam, tracimy życzliwego człowieka. Zegnamy się ze Staśkiem, z daleka jeszcze odwraca się i widzę jego płową czuprynę. Macha ku nam czapką.

Fragmenty książki Noemi Szac Wajnkranc
“Przeminęło z ogniem”

Więcej tego autora:

+ There are no comments

Add yours

Zostaw komentarz

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.